Martwe dusze/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Martwe dusze
Wydawca Redakcya Kuryera Poznańskiego
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Zygmunt Wielhorski
Tytuł orygin. Мёртвые души
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MARTWE DUSZE.

POEMAT
PRZEZ
MIKOŁAJA  GOGOLA.

POZNAŃ.
nakładem redakcyi kuryera poznańskiego.
1876.






Mikołaj Gogol.



Powieści Gogola, które taką miały wziętość w Rosyi i dotąd ją zachowały, tém się odznaczają, że w nich, obok silnego kolorytu narodowego, prostota łączy się z prawdziwym humorem, a przez tryskające życiem opowiadanie przebija głęboki smutek i rzewna tęsknota.
Zastanawiając się nad powieściami Gogola, o każdéj prawie to samo musimy powiedzieć: „Jak to wszystko proste, zwyczajne, naturalne i prawdziwe, a przytém oryginalne i nowe!“ Czytelnik nieraz zadaje sobie pytanie, dla czego jemu taka myśl nie przyszła, dla czego sam nie pochwycił tych typów tak pospolitych, tak znajomych, tak często spotykanych i nie otoczył ich tą siecią zdarzeń, tak prawdziwych, tak powszednich, co nam już w życiu tyle razy dokuczyły, a tu, obleczone w szatę poetyczną, tak nas pociągają i czarują! Otóż to właśnie pokazuje, że są to utwory prawdziwie artystyczne.
Zapoznawając się z osobistościami powieści Gogola, wchodzimy z niemi w tak bliskie stósunki, jak gdybyśmy mieli od dawna z niemi prawdziwą zażyłość i jak gdybyśmy się śród nich obracali; wyobraźnia nasza łatwo dopełnia ich wizerunku i do tego, co naszkicowała potężna ręka autora, dodaje nowe rysy ich charakterom; prawie byśmy mogli opowiedzieć wiele nowych anegdotek z ich życia, gotowiśmy przysiądz, że wszystko, co autor opowiada, jest najistotniejszą prawdą, że tam nie ma ani źdźbła przesady, ani zmyślenia. Prostota pomysłu, pewien brak akcyi i dramatyczności, sama nawet drobiazgowość i naturalność w opisywaniu zdarzeń, łączą się tu z prawdziwą twórczością, jest to poezya realizmu, poezya życia zwyczajnego, poezya głęboka w swojéj powierzchownéj powszedniości.
Utwory Gogola zaczynają się śmiechem, żyją śmiechem, szyderstwem i ironią a kończą się łzami. Jest to śmieszna komedya, a powiedzieć trzeba, komedya życia.
Powieści Gogola, jakeśmy już wspomnieli, mają wysoki stopień narodowy; przymiot ten jest konieczny w artystycznym utworze, jeżeli przez narodowość rozumiemy wierne oddanie charakterów, zwyczajów i obyczajów kraju, o którym piszemy.
Życie każdego narodu objawia się w kształtach jemu tylko właściwych, jeżeli zatém kształty te prawdziwie zostały pochwycone, już tém samém przybierają cechę narodową. Zarzucićby można autorowi „Martwych dusz“ za wiele rubaszności, nawet złego smaku, jednakowoż ci chyba mogą to uczynić, którzy nie znają Rosyi. Gogol musiał utrzymać ton właściwy rosyjskiemu społeczeństwu, żeby pozostać szczerze narodowym.
To samo, co o narodowości, można powiedzieć i o oryginalności; jest ona koniecznym warunkiem prawdziwego talentu. Dwóch ludzi może mieć jednę myśl, ale wyrażenie jéj musi się różnić koniecznie, bo jeżeli to samo natchnienie nie nawiedzi dwa razy tego samego człowieka, to tém bardziéj dwóch ludzi odrębnych. Utwór naśladowany traci wartość artystyczną. Pisarz, kiedy przestaje być twórcą, schodzi do rzędu mniéj lub więcéj zdolnych autorów z rzemiosła.
Jedna z najwybitniejszych oznak twórczéj oryginalności, albo raczéj saméj twórczości, to owe bogactwo typów, jakie się roją w utworach Gogola; u niego każda postać jest typem uderzającym, pierwowzorem. Uderza także w Gogolu druga oryginalność, wynikająca z indywidualnego poglądu a jakoby zależna od szkieł różnobarwnych, przez które się on na świat zapatruje. Ta oryginalność jest u Gogola źródłem humorystycznego ożywienia.
Humor Gogola ma swój odrębny charakter; to humor czysto rosyjski, humor spokojny, prostoduszny. Autor udaje niby prostaczka, niby głupowatego... Zresztą to tylko jest maniera, a rzeczywisty humor Gogola ma swój początek w wierném zapatrywaniu się na świat. Humor ten nigdy się nie zmienia, nawet w razach, kiedy autora unosi poetyczność opisywanego przedmiotu.
Jeżeli Gogol żartował sobie często i szydził ze swoich bohaterów, to bez zgryźliwości i gniewu; pojmował ich nicość, ale nie oburzał się na nich za to, że tak mało są warci; on nawet z pewném politowaniem na nich spogląda, tak, jak dojrzały mężczyzna na zabawy małych dzieci, które go zajmują i przywiązują swoją naiwnością, ale których nie ma ochoty podzielać.
Gogol nie oszczędza nigdy nikczemności, nie stara się jéj uniewinić i upoetyzować, a chociaż umie i nią zająć, budzi wszelako do niéj odrazę. Gogol nigdy nie moralizuje, on tylko przedstawia rzeczywistość, jemu nic do tego, jakąkolwiek ona jest; on maluje z natury. Ten właśnie humor spokojny najskuteczniéj dosięga swego celu, a moralność sama z siebie wynika. Gogol bez żadnych sentencyi sprawia pożądany skutek, bo okrywa występek śmiesznością, a śmieszności ludzie się więcéj boją niż zbrodni.
Przystąpimy teraz do opisania życia Gogola i stopniowo rozwijającego się tego znakomitego talentu, czerpiąc o nim wiadomości to z własnych jego listów, to z biografii wydanéj przez Bielińskiego.




Mikołaj Wasiliewicz Gogol urodził się 19 marca 1809 roku, w miasteczku Soroczyńce, w powiecie Mirgorodzkim, gubernii Połtawskiéj. Pierwszą młodość przepędził wśród swojéj rodziny, która była ogniskiem życia umysłowego tamtéj okolicy. Ojciec Gogola trzymał wiele pism peryodycznych, urządzał amatorskie teatra, i sam pisywał komedye. Mikołaj mówi o nim w jednym ze swoich listów, „że był słabéj kompleksyi i umarł młodo, (w 1825 roku) nie w skutek choroby, lecz z braku sił żywotnych.“ W 1821 roku oddano Mikołaja do nowo otworzonego gimnazyum w Nieżynie, ale zaraz na początku pisał Mikołaj do swego ojca: „piersi mnie tak bolą, że nawet długo pisać nie mogę, każdego dnia łzy leją mi się strumieniem, a sam nie wiem dla czego.“ Trochę późniéj zwierzał się listownie matce. „Odmawiam sobie najpotrzebniejszych rzeczy, żeby tylko módz zaspokoić moje pragnienie widzenia i czucia tego, co piękne. Dla tego piękna poświęcam prawie całą moją roczną pensyą. Za Szyllera, którego zapisałem sobie ze Lwowa, zapłaciłem 40 rubli: wielki to pieniądz w mojém położeniu; ale szczodrże jestem za to wynagrodzony, bo za to kilka godzin dziennie przepędzam bardzo przyjemnie. Nie zapominam także o książkach rosyjskich i zapisuję sobie, co tylko wychodzi najlepszego.“
Przy takich skłonnościach, Gogola więcéj zajmowało wydawnictwo gimnazyalnéj gazety, i urządzenie domowego teatru, niżeli lekcye szkólne i tylko dzięki niezwykłym zdolnościom, mógł przechodzić z klasy do klasy. Skończył nareszcie gimnazyum w 1828 roku, ale był jednym z najsłabszych.
Szkólne próbki literackie Gogola tchną liryzmem i romantyzmem, jaki wówczas samowładnie panował, ale już i wtedy czuć było w nim samodzielne dążności, już wtedy Gogol czuł instynktowo chęć zwrócenia na siebie uwagi drugich; pragnął stanąć na czele, i przewodniczyć... Pisze on jeszcze z gimnazyum do jednego ze swoich przyjaciół, który przed nim ukończył szkoły, i już miał miejsce w Petersburgu:
„Dobrze się rozumiemy, zbratały nas głupstwa ludzkie, razem wyśmiewaliśmy je i razem obmyślaliśmy plan naszego nowego życia. Ty znasz mieszkańców Nieżyna. Oni skazili swoją nikczemną pychą wysokie powołanie człowieka. I ja muszę pełzać między temi istotami.“ Sądząc z tego urywku, widać, jaką Gogol silną miał skłonność do marzycielstwa i do optymizmu, ubranego w kształty mistycznéj wiary w przeznaczenie. Jeszcze lepiéj nas o tém przekonywa list pisany do matki wtedy, gdy ona mu oznajmiła o śmierci ojca: „Pod wieczór doznawałem tylko lekkiéj tęsknoty zmieszanéj z uczuciami czci dla Najwyższego. Błogosławię cię święta wiaro! w tobie tylko znajduję prawdziwą pociechę i uśmierzenie w moich cierpieniach.“
Żeby w szesnastym roku życia tak pisać na wieść o śmierci ojca, trzeba mieć silne podstawy niezachwianéj wiary.
Gogol, kiedy zasiadał jeszcze na szkolnéj ławie, wywierał jak wszystkie podobne jemu natury, na towarzyszów i znajomych bardzo rozmaite wrażenia. „Widzę, pisze on do swojéj matki przed samém ukończeniem szkół, że jestem zagadką dla tych, co mnie otaczają. U was w rodzinie mają mnie za nieznośnego pedanta, mniemającego, że ma więcéj rozumu od wszystkich, i że nie jest stworzony, jak inni ludzie. Wierzajcie mi, że razem z wami w duszy śmiałem się sam ze siebie. Tutaj w gimnazyum nazywają mnie cichą istotą, ideałem łagodności i cierpliwości. Inni uważają mnie znowu za nieznośnego gadułę, inni za mądrego, inni za głupca. Wy mnie mienicie marzycielem, ideologiem, jak gdybym ja sam nie drwił sobie z marzycielstwa? Nie, zanadto dobrze znam ludzi, żeby być marzycielem.“ Dodaje następnie z młodzieńczą afektacyą, która go do śmierci nie opuściła: „Nauczki od nich otrzymane, będą mi na wieki pamiętne, uważam je za rzewną rękojmię mego szczęścia... Komu za każdym razem dawano uczuwać cały ciężar jego niedoli, ten będzie najszczęśliwszym.“
Wszystkie te wynurzenia Gogola — młodzieńca, chociaż tak z sobą sprzeczne, miały w sobie wiele prawdy; przymioty młodzieńcze towarzyszyły mu w całém życiu, rozwijając się coraz bardziéj; musiało jednak w końcu przyjść do strasznéj burzy w nim samym; całe jego życie tworzy jedno pasmo mąk wewnętrznych, które jeżeli nie mogły zniweczyć jego talentu, to tylko dzięki wielkiéj rodziméj sile jego zdolności.
Po ukończeniu szkół Gogol wyjechał do Petersburga, o którym ciągle marzył, jako o raju ziemskim, ale prędko nastąpiło rozczarowanie. Zaraz w pierwszych dniach zrozumiał, że marzenia nie dadzą mu ani wygodnego mieszkania, ani wykwintnego stołu, ani modnego ubioru; własne zaś środki jego materyalne były bardzo szczupłe. Nakoniec w 1830 roku dostał mizerne miejsce kancelisty w ministerstwie dóbr cesarskich, przynoszące mu 500 rubli asygnacyjnych (125 rubli srebrem) rocznie. Służba była ciężka, tak on o niéj pisze do matki: — „siedzę przy stole do pisania prawie przez cały dzień, i muszę przepisywać głupstwa panów naczelników; w całym dniu ledwie mam dwie godziny swobodne.“ — Przed wstąpieniem do służby ogłosił Gogol swoją pierwszą pracę przygotowaną jeszcze w szkołach pod tytułem „Hans von Kiuchelgarten“ i podpisał ją pseudonimem W. Ałow, ale spalił co do jednego wszystkie egzemplarze z powodu żartów i przytyków ze strony znajomych.
W 1830 roku Gogol zmienia sposób pisania i umieszcza w Oteczestwiennych Zapiskach Swinina swoją powiastkę: p. t. Wieczór w wilią Jana Kupały, Bisawriuk, małoruska powieść, opowiedziana przez diaczka Pokrowskiéj cerkwi w celu zapoznania czytelników z życiem ludowém i ludowemi podaniami. W 1831 r. Siewiernyja cwiety drukują jeden rozdział romansu Hetman z podpisem OOOO, a Gazeta literacka podaje dwie jego powiastki: Nauczyciel i Powodzenie poselstwa z podpisem P. Gleczyk, tudzież Rozmyślania: Kilka myśli o uczeniu dzieci jeografii z podpisem Janow. Dla powiększenia zaś swoich środków materyalnych tłómaczył w 1830 roku z francuzkiego O handlu Rosyan w końcu XVI i początku XVII wieku.
Latem 1830 r. pisze Gogol do matki, żeby mu listy posyłała pod adresem Puszkina do Carskiego Sioła, widać z tego, że już wtedy Gogol był w bliskich stósunkach z Puszkinem, zatém i z Żukowskim, z Pletniewem i ze wszystkimi, którzy stanowili kółko Puszkina. Przyjaźń ta nie mogła mieć za podstawę literackich prac Gogola, bo wtedy bardzo jeszcze był mało ogłosił, ale Puszkin musiał w dwudziestoletnim młodzieńcu odgadnąć przyszłego autora „Martwych dusz“ i „Rewizora.“ W tymże roku Gogol pisze do matki: „Jeden z moich artykułów sprawił, że otrzymałem miejsce z pensyą 1000 rubli rocznie.“ Pod koniec zaś roku pisze znowu: „Podwojona praca i łaskawe względy niektórych osób każą mi się spodziewać, że los mój zmieni się z następującym rokiem i spodziewam się wiele dobrego.“ W rzeczy saméj Gogol się nie pomylił, rok 1831 był dla niego bardzo świetny i bardzo szczęśliwy. Już w kwietniu pisze do matki, że w przyszłym roku przyjedzie do niéj na wieś, nie wymagając od niéj pieniędzy na drogę, a że w 1833 r. będzie nawet mógł przyjść jéj w pomoc — myśl, że rujnuje matkę, zamiast jéj pomagać, męczyła go niesłychanie.
W 1831 roku Gogol zdążył tyle napisać, że w następnym, t. j. 1832 r. mógł wydać dwie książeczki pod tytułem: Wieczory na futorze blisko Dziekanii. Jego przyjaciele, mianowicie Puszkin, chcąc go zasłonić przed napaścią dzienników, poradzili mu nie podpisywać jeszcze swego nazwiska, a Pletniew wynalazł pseudonim: „Powieść, wydana przez pasiecznika Rudego Pańkę.“ W pierwszéj książeczce umieszczone były: 1. Jarmark Soroczyński; 2. Noc majowa, albo Utopiona i 3. Zaginione pismo. W drugiéj: 1. Noc przed Bożém Narodzeniem; 2. Straszna zemsta; 3. Iwan Teodorowicz Szpońka i jego ciocia; 4. Zaczarowane miejsce.
W następnym roku, jadąc na wieś do matki przez Moskwę, Gogol wszedł w bliższe stósunki z Pogodinem i nabrał chęci do historyi; zdało mu się, że na téj drodze powinien pracować. Ze wsi pisał do Pogodina: „Historya musi stanowić przedmiot główny, wszystko inne jest głupstwem. Już to ciągle wracam do téj myśli, żeśmy — tak kończy autor „Martwych dusz“ i „Rewizora“ — nie powinni się rozłączać na drodze literackiéj.“ W saméj rzeczy Gogol zamyślał pisać historyą Małorusi. Dzienniki nawet o tém wspomniały, ale skończyło się na tém, że wydał tylko epopeę: Taras Bulba. W roku 1834 na listowne zapytanie Pogodina, czy będzie dalszy ciąg Wieczorów? tak mu odpisuje: „Czort z niemi! nie wydam już nic więcéj, chociaż przydałby mi się zasiłek pieniężny, ale dla pieniędzy pisać baśni nie mogę. Zapomniałem nawet, że jestem autorem Wieczorów.“
Niedługo jednak potém przyznaje się temu samemu Pogodinowi, że on historykiem tylko z musu, a że dawno marzy już o komedyi, że nawet na grubym czystym poszycie napisany jest jéj tytuł: Włodzimirz[1] trzeciego stopnia. „Ale cóż?“ dodaje w swoim liście, „tyle w niéj złości, soli, śmiechu, że nie będzie mogła być przedstawioną. A co znaczy dramat bez sceny? Nie pozostaje mi, jak wziąć jaki przedmiot niewinny, któryby nawet komisarza policji nie obraził. Ale co znaczy komedya bez prawdy, bez złości? Komedyi zatém pisać nie mogę, wezmę się do historyi. W oczach ciągle przedstawia mi się scena, słyszę oklaski, widzę twarze wysuwające się z loż, z paradyżu, z krzeseł — do diabła historya! I oto dla czego siedzę i próżnuję.“
W owéj właśnie chwili Gogol mianowany został profesorem historyi w uniwersytecie. Ale nowe zajęcie prędko mu się sprzykrzyło i już 1835 reku podał się do dymisyi. Jedyną pracą Gogola na polu historyczném jest wstępna lekcya w uniwersytecie: O wiekach średnich.
W 1835 r. pojawiają się dwa zbiory, każdy w dwóch częściach, pierwszy, pod tytułem Arabeski, obejmuje: 1. Rzeźba, malarstwo i muzyka; 2. O wiekach średnich; 3. O wykładzie historyi powszechnéj; 4. Portret, powieść; 5. Pogląd na położenie Małorusi; 6. Kilka słów o Puszkinie 7. O architekturze tego czasu; 8. Al-Mamun; 9. Życie; 10. Szlezer, Miller i Herder; 11. Newski Prospekt, powieść; 12. O małoruskich pieśniach; 13. Myśli o geografii; 14. Ostatni dzień Pompei, obraz Bryłowa; 15. Więzień, urywek z romansu historycznego; 16. O wędrówce narodów w końcu V wieku; 17. Notatki waryata. Przedrukowanych było tylko 7 numerów, mianowicie nr. 2, 3, 5, 7, 8, 12 i 13. — Drugi zbiór, pod tytułem Mirgorod, zawiera powieści, będące dalszym ciągiem Wieczorów: 1. Staroświeccy obywatele; 2. Taras Bulba; 3. Wij i 4. Powieść o tém, jak pokłócił się Iwan Iwanowicz z Iwanem Nikiforowiczem. Ten tylko ostatni utwór był przedrukowany z „Nowosielia“ 1834 r.
Nakoniec w r. 1836 pojawia się komedya Gogola Rewizor i przyćmiewa swoim blaskiem wszystkie inne jego utwory. W swoich Autorskich wyznaniach w 1837 r. pisze on o Puszkinie: „Puszkin każe mi zapatrywać się seryo na mój zawód autorski. On już dawno (zatém przed Rewizorem) namawiał mnie do pracy nad większym utworem, i gdy razu jednego, czytałem mu jakiś mój urywek, który sprawił na nim większe wrażenie, rzekł: — Jak można, mając taki dar szkicowania w kilku pociągach całéj postaci człowieka, niby żywego, nie zająć się większą pracą! Jest to grzechem!“ Przy tych słowach Puszkin wskazał na Donkiszota, bez którego Cerwantes nigdyby nie zajął tego miejsca, które teraz zajmuje między pisarzami.“
Oto, do jakiej wysokości Puszkin chciał popchnąć Gogola: rzadka wspaniałomyślność, dostępna tylko genialnym naturom! Puszkin dał także temat Rewizora, opowiadając zdarzenie, które zaszło w mieście Ustrużnie, gdzie jakiś przejeżdżający, podając się za Rewizora, powyłudzał od mieszkańców pieniądze. W ten temat Gogol wlał całą swoją duszę.
Publiczność i Gogol pojęli, że w Rewizorze była nie pusta zabawka, lecz ciężki, niespodziany cios, zadany społeczeństwu w to zbolałe jego miejsce, które do téj pory zawsze było starannie ochraniane przez cenzurę. „Gdyby nie protekcya cesarza,“ pisze, w jednym ze swoich listów Gogol, — „sztuka moja nigdy by się na scenie nie pojawiła, bo znajdowali się ludzie najwyżéj położeni, którzy usiłowali niedopuścić jéj do teatru.“ Gogol nazywał zawsze Puszkina chrzestnym ojcem swojego Rewizora.
Zaraz po przedstawieniach Rewizora Gogol schorzały wyjechał za granicę i przez sześć lat nie wrócił do swego kraju. Jeździł on po całéj Europie, ale pod koniec téj sześcioletniéj wędrówki mieszkał stale w Rzymie. Temat do Martwych dusz był już gotów w wyobraźni Gogola przed jego wyjazdem za granicę i równie jak temat Rewizora pochodził od Puszkina. „Puszkin oddał mi — pisze Gogol — swój własny pomysł, z którego chciał utworzyć poemat i którego, jak sam powiada, nikomu innemu by nie odstąpił, tylko mnie. Puszkin znajduje, że pomysł Martwych Dusz, tém jest odpowiedniejszy dla mnie, że daje mi sposobność wędrowania wraz z moim bohaterem po całéj Rosyi, i wprowadzenia mnóstwa różnych charakterów. Im więcéj rozmyślam nad moim przyszłym utworem, tem więcéj widzę, że nie mogę brać na chybił trafił charakterów, któreby się narzucić mogły, ale winienem wybrać starannie te, w których najlepiéj odbijają się nasze rosyjskie właściwości. Jedném słowem chciał bym, żeby po przeczytaniu mojéj książki, przedstawił się w całości rosyjski człowiek z całą różnorodnością przymiotów i darów, które mu się w podziale dostały z uszczerbkiem drugich narodów, i z całem niezliczonem mnóstwem niedostatków, które się w nim znajduje w większéj ilości niż gdzieindziéj. Sądzę, że siła liryczna, któréj mam zapas, pomoże mi do takiego przedstawienia zalet moich bohaterów, że ich Rosyanie pokochają, a siła śmiechu ułatwi mi tak jaskrawo odmalować ich przywary i błędy, że czytelnik musi te błędy znienawidzieć, chociażby je znalazł nawet w sobie samym.“
Nigdzie Gogol tak jasno nie przedstawia swoich zalet, jak przyznając się do tych dwóch sił: siły lirycznéj i siły śmiechu; t. j. do swego stanu chorobliwego i do potęgi własnego umysłu. Siła liryczna doprowadzała go do przywidzenia, że uważał siebie za wielkie narzędzie opatrzności; siłę zaś śmiechu odnosił do własnego talentu. Podczas pierwszego sześcioletniego pobytu za granicą przeważa u niego siła talentu; siła liryczna znajduje dla siebie upust w obszernych korespondencyach, które prowadzi z przyjaciołmi, i tylko w skutek tego w 1842 r. pojawia się jego pierwszy tom Martwych dusz, prawie bez żadnych śladów siły lirycznéj. Od r. 1842 siła liryczna bierze górę, téj sile lirycznéj niesie Gogol w ofierze wszystko, co napisał pod wpływami swojéj siły śmiechu — i pali rękopism drugiego tomu Martwych dusz, w 1845 r.
Gogol w 1840 r. i następnym śmiertelnie chorował, umierający prawie, kończył swój pierwszy tom Martwych dusz, ale już wtenczas liryczna siła zawładnęła nim całym. W 1840 r. pisze on do Aksakowa: „Coś cudownego tworzy się w mojéj duszy, nieraz oczy moje pełne są łez dziękczynnych. Jasno w tem widzę świętą wolę Bożą; takie uczucie nie pochodzi od ludzi.“ Siostrze zaś swojéj w 1841 tak odpowiada na prośbę o radę: „Na to tu jesteśmy przysłani, aby wypełniać wolę Najwyższego. Módl się do Niego, a On sam da ci radę“, a o sobie pisze: „pracuję z modlitwą.“ Trudno nawet pojąć, jak w obec takiego zachwycenia ocalał pierwszy tom Martwych dusz lub nie stał się odbiciem stanu duszy Gogola.
Na początku 1842 r. Gogol przyjechał do Moskwy i tam wydał pierwszy tom Martwych dusz, następnie wrócił znowu do Rzymu. Równocześnie z pierwszym tomem Martwych dusz wyszedł zbiór zupełny utworów Gogola, w czterech tomach: tom I Wieczory; II Mirgorod; III Arabeski z dodaniem nowych powiastek: Powóz, Nos, Płaszcz; IV komedye: Rewizor, Zamęzcie, oraz urywki i sceny: Poranek zatrudnionego człowieka, Proces, Przedpokój i Foyer teatralne, Po pierwszem przedstawieniu komedyi.
Po wyjściu na świat Martwych dusz, Pletniew, przyjaciel Puszkina, który już nie żył na ówczas, pisze: „Martwe dusze są lepsze od wszystkiego, co się tylko pojawiło w naszéj literaturze.“ Pletniew nie czyni wyjątku nawet dla dzieł Puszkina.
Pan Julian Klaczko w ostatniéj swojéj pracy „Les deux Chanceliers“ mówiąc o młodości księcia Gorczakowa i o jego pobycie w Frankfurcie, wspomina, że książę spotykał Gogola w domu Żukowskiego — i cały mu ustęp poświęca. Przytaczamy go w całości:
„Od czasu do czasu zjawiał się w tym salonie jak widmo fantastyczne, jak upiór schodzący ze świata duchów, geniusz niezrównanie oryginalniejszy i potężniejszy, ale téż stokroć więcéj skołatany i spustoszony, jak nasz dworski poeta i dawny nauczyciel wielkich książąt[2]. Odsłoniwszy obrzydłe rany społeczeństwa rosyjskiego ręką potężną, nieubłaganą, przedstawiwszy swemu narodowi w „Martwych duszach“ i w „Rewizorze“ obraz jego zepsucia, straszny życiem i prawdą, Mikołaj Gogol zwątpił o cywilizacyi, o postępie, o wolności, zaczął ubóstwiać to, co dawniéj palił, czcił tylko Moskwę barbarzyńską, nie widział zbawienia jak tylko w despotyzmie, przedstawiał sobie, że jest w grzechu „niezgłębionym“ i zaczął gonić miłosierdzie Boskie, które ciągle przed nim uciekało. Jeździł z Petersburga to do Rzymu, to do Jerozolimy, to do Paryża, szukając wszędzie wypoczynku dla swéj zrozpaczonéj duszy; następnie zawracał czasami do Żukowskiego, przepędzał po kilka tygodni w jego domu, wzywał jego mieszkańców do modlitwy, do pokuty, do rozpamiętywania Boskich tajemnic. Wszczynały się wtedy dyskusye bez końca o „poganach Zachodu“, o „wojnie krzyżowéj“, która się zbliżała, o „odkupieniu występnéj ludzkości przez rasę jeszcze nieskalaną, która zachowała swoją wiarę.“ Kilka razy doktorzy musieli wdać się w tę sprawę i kazać zaprzestać tych biesiad serdecznych, połączonych z niebezpieczeństwem. Pewnego dnia znaleziono Gogola umierającego z głodu, leżącego krzyżem przed obrazami świętych, w adoracyi których się zapomniał.“
Gogol po powrocie z zagranicy stawał się coraz więcéj religijny; pojęcia, jakie szczepił dawniéj, teraz potępiał. Prawie nic nie pisał, i dopiero w r. 1847 wydał: Wybrane wyjątki z listów do przyjaciół. Przyjaciele prosili go na wszystko, żeby zaniedbał tego wydawnictwa, żeby zrzekł się odpowiedzialności za ten ostatni utwór, w którym wypiera się swoich dawnych płodów, w którym występuje jako przeciwnik nowatorstwa w swoim kraju, jako obrońca poddaństwa chłopów i kary cielesnéj. Aksaków pisze do Gogola: „Wyszła ta nieszczęsna książka, zdolna tylko krzewić kłamstwo i nierząd.“
Tu dwulicowość Gogola znowu na jaw występuje, bo kiedy z jednéj strony broni upornie swojéj książki, z drugiéj strony ze łzami przyznaje się swoim przyjaciołom, że ta książka, jak sam się wyrażał, hańbi go, że jest potworną, „czerwienię się ze wstydu, mówi, za to, co w sobie zawiera, ale cóż robić, co się stało, to się stało.“
W rok po wydaniu téj ostatniéj swojéj pracy Gogol udał się do Palestyny dla zwiedzenia Grobu Najświętszego, następnie w końcu 1848 r. przybył przez Odessę do Moskwy i odtąd oprócz podróży w strony małoruskie, w tém mieście ciągle przebywał. Wtedy pracował na nowo nad drugim tomem Martwych dusz, i już go był ukończył, gdy śmierć go zaskoczyła 21 lutego 1852. Dopiero spadkobiercy wydawnictwem tém się zajęli. Martwe dusze tłómaczone były na język francuski przez p. Ernesta Chassière w 1859 r.
„Wiem, pisał Gogol do Żukowskiego, że imie moje będzie szczęśliwsze odemnie.“

Hr. Zygmunt Kierdej.



Martwe Dusze.[3]


Rozdział I.

W bramę zajazdu gubernialnego miasta N. N. wjechała dość porządna nie wielka bryczka na resorach, w jakiéj jeżdżą kawalerowie, dymisyonowani podpułkownicy, sztabs-kapitanowie, obywatele, posiadający nie więcéj jak sto dusz, — zgoła ludzie średniéj zamożności. W bryczce siedział mężczyzna nie bardzo przystojny, ale i nie brzydkiéj powierzchowności, nie za nadto otyły, ale i nie zbyt szczupły; właściwie nie stary, ale téż i nie za nadto młody. Przybycie jego nie sprawiło w mieście żadnego wrażenia i nie towarzyszyło mu nic szczególnego; tylko dwóch rosyjskich chłopów, stojących w drzwiach szynku położonego naprzeciwko zajazdu, pozwoliło sobie uwag, stósujących się raczéj do ekwipażu, niż do siedzącego w nim pana. „Widzisz bo“, rzekł jeden drugiemu, — „oto jakie koło! jak ty myślisz: dojedzie to koło do Moskwy, czy nie dojedzie?“ — „Dojedzie“, odpowiedział drugi. — „A do Kazania to już ja myślę, że nie dojedzie?“ — „Do Kazania nie dojedzie“, odpowiedział drugi. Na tém skończyła się rozmowa.
Kiedy bryczka zbliżała się do zajazdu, spotkała młodego człowieka w białych spodniach, nader wązkich i krótkich, we fraku, mającym pretensye do najnowszéj mody, z pod którego wyglądał półkoszulek zapięty szpilką bronzową, wyobrażającą pistolet. Młody człowiek odwrócił się, popatrzał na ekwipaż, przytrzymał ręką czapkę, którą wiatr o mało mu co z głowy nie zerwał, i poszedł w swoją stronę.
Gdy bryczka wjechała w dziedziniec, wybiegł na jéj spotkanie oberżowy sługa, tak żywy i fertyczny, że trudno było przypatrzeć się jego twarzy. Wybiegł raźno z serwetą w ręku, sam długi, w długim letnim surducie z długim stanem, wstrząsnął włosami i poprowadził gościa na górę do pokoju, któren Bóg mu przeznaczał. Pokój nie miał żadnéj osobnéj cechy, bo i zajazd nie odróżniał się od innych zajazdów. Był taki, jak zwyczajnie w gubernialném mieście, gdzie przejeżdżający za dwa ruble dziennie dostaje spokojną izbę z tarakanami, wyglądającemi ze wszystkich kątów, podobnemi do suszonych śliwek i z drzwiami do sąsiedniego pokoju, zastawionemi zawsze komodą, gdzie mieszka sąsiad bardzo cichy i spokojny, ale nadzwyczaj ciekawy dowiedzieć się wszystkich szczegółów, dotyczących się nowo przybyłego. Zewnętrzny front zajazdu odpowiadał wnętrzu: był on bardzo długi o dwóch piętrach, niższe nie miało tynku i było ciemno-czerwone, od cegły, która była lichego gatunku a poczerniała od zmiennéj pogody; wyższe pomalowane tą wieczną żółtą farbą, świetnie dość odbijało; na dole znajdowały się sklepiki z uprzężą, obwarzankami i powrozami. W narożnym sklepiku, albo raczéj w oknie zasiadał herbaciarz z samowarem z czerwonéj miedzi, z twarzą również czerwoną jak samowar, tak, że z daleka można było pomyśleć, że na oknie stały dwa samowary, gdyby jeden z nich nie miał czarnéj jak smoła brody.
Gdy podróżny rozpatrywał się po swoim pokoju, przyniesiono jego rzeczy: najprzód tłomok z białéj skóry, już nie bardzo nowy, co pokazywało, że często musiał odbywać podróże. Tłomok wnieśli furman Selifan, nizki wzrostem, w kożuchu, i lokaj Piotrek, chłopak trzydziestoletni w szerokim surducie, który, jak widać, z pańskiego grzbietu na jego się grzbiet dostał, z surowym wzrokiem, z wielkiemi wargami i nosem. Po tłomoku przyniesiono nie wielką szkatułkę machoniową, któréj brzegi wykładane były królewską brzozą, prawidło na buty i zawiniętą w niebieski papier kurę pieczoną. Gdy już wszystko było wniesione, furman Selifan odszedł do stajni opatrzeć konie, a lokaj Piotrek zaczął urządzać się w przedpokoju, małéj i ciemnéj dziurze, do któréj wniósł już swój płaszcz a razem z nim woń jakąś sobie właściwą. W téj komórce przystawił do ściany wąziutkie łóżeczko i nakrył je ubitym i cienkim jak naleśnik, można téż powiedzieć, że i tłustym jak naleśnik siennikiem, który sobie z wielką biedą wyprosił od gospodarza.
Podczas, kiedy słudzy krzątali się i rzeczy znosili, nasz podróżny poszedł do wspólnéj sali. Jakie bywają te sale? przejezdny wie o tém aż nadto dobrze: zawsze te same ściany, pomalowane olejną farbą, pociemniałe u góry od dymu cygar i fajek, wytarte u dołu plecami różnych przejezdnych a więcéj jeszcze miejscowych kupców, którzy w dnie świąteczne tu się zbierają, po kilku i kilkunastu dla wypicia porcyi herbaty; ten sam sufit zakopcony, ten sam pająk zakurzony z wiszącemi szkiełkami, które się chwiały i uderzając jedne o drugie dzwoniły, jak tylko przebiegał służący chwacko niosąc tacę, tak zapełnioną filiżankami, jak brzeg morski ptakami; te same obrazy na ścianach; słowem wszystko to, co zawsze i wszędzie; ta tylko uderzała różnica, że na jednym z obrazów wymalowana była nimfa z takiemi ogromnemi piersiami, jakich czytelnik pewnie nigdy nie widział. Podobne jednak kaprysy przyrody zdarzają się i w różnych zagranicznych obrazach, sprowadzonych do nas, nie wiedzieć kiedy i przez kogo, czasem nawet przez naszych magnatów, miłośników sztuk pięknych, zakupujących je we Włoszech za radą swoich faktorów. — Podróżny zdjął czapkę, odwiązał szalik tęczowych kolorów, jakie to żonatym ludziom zwykle żony własną ręką tkają, nauczając oprócz tego, jak się nim trzeba obwiązywać; a kawalerom kto je daje? — tego dobrze nie wiem, bo sam nigdy takich szalików nie nosiłem — i zażądał obiadu. Podczas, gdy mu przynosili potrawy, zawsze te same, w traktyerniach oberżowych jako to: kapuśniak, móżdżek z groszkiem, kiełbasę z kapustą, kurę pieczoną z kwaszonym ogórkiem i ciastko francuskie, umyślnie przez kilka tygodni przechowywane, żeby zawsze było na zawołanie gości, wszystko to częścią odgrzane, częścią jeszcze zimne, rozpytywał służącego o różne drobiazgi, kto dawniéj utrzymywał zajazd a kto teraz? czy znaczny jest dochód? czy wielki szelma ich gospodarz? na co sługa odpowiedział: „o bardzo wielki łajdak, proszę pana!“ I teraz jeszcze w oświeconéj Rosyi są ludzie, którzy nie mogą jeść obiadu w traktyerni, żeby nie pomówić lub nie pożartować z posługaczami. Rozmowa jednak i wypytywanie się nie były w tym razie bez celu; badał, kto był gubernatorem, kto prezesem izby skarbowéj, kto prokuratorem, — słowem nie opuścił ani jednego ze znaczniejszych urzędników; ale jeszcze drobiazgowiéj i że tak powiem z współczuciem rozpytywał się o wszystkich znaczniejszych obywateli; ile który z nich posiada dusz włościańskich, jak daleko mieszka od miasta, jakiego jest charakteru, czy często bywa w mieście; chciał téż wiedzieć, czy nie było w gubernii jakich chorób, zaraźliwych gorączek, tyfusu, ospy itp., a wszystko z taką dokładnością, że widać było, że nie sama tylko ciekawość była mu bodźcem do tego. Wszystkie poruszenia podróżnego okazywały pewność siebie, nos ucierał nadzwyczaj głośno. Trudno wyrazić, jak się brał do tego, ale nos jego trąbił jak trąba.
Ta niewinna na pozór zaleta powiększała jednak oznaki uszanowania ze strony hotelowego sługi, który za każdym odgłosem wstrząsał włosami, prostował się i nachyliwszy głowę pytał się: czy jeszcze czego nie potrzeba? Po obiedzie podróżny wypił filiżankę czarnéj kawy i siadł na kanapie, podłożywszy za plecy poduszkę, nabitą, jak zwykle w rosyjskich zajazdach, zamiast elastyczném włósiem, jakiemiś kamyczkami lub téż odłamkami cegły. Powoli zaczął poziewać, zaczém kazał się odprowadzić do swojego numeru i tam przespał się smaczno dwie godziny. Gdy odpoczął po takiém znużeniu, na prośbę hotelowego sługi napisał na świsteczku papieru swoją rangę, imię i nazwisko, dla zameldowania go podług zwyczaju w policyi. Schodząc na dół, numerowy przeczytał te wyrazy, napisane na papierku: „Radzca kolegialny Paweł Iwanowicz Cziczików, obywatel podróżujący w własnych interesach.“ Podczas gdy sługa sylabizował jeszcze karteczkę, sam Paweł Iwanowicz Cziczików poszedł obejrzeć miasto i o ile się zdaje, dosyć mu się ono podobało, nie znalazł bowiem, żeby w czémkolwiek ustępowało innym miastom gubernialnym: żółta farba murowanych domów, a skromnie szara drewnianych, biła w oczy. Domy były o jedném, dwóch lub półtora piętrach i naturalnie z facyatkami bardzo pięknemi podług zdania panów architektów gubernialnych. Miejscami domy kończyły się prawie zupełnie wśród ulicy, niemal tak szerokiéj, jak pole, i ciągnęły się nieskończone parkany; miejscami znowu się je napotykało i tam téż zaraz większy panował ruch i ożywienie. Można było widzieć zmyte deszczem szyldy sklepików z obwarzankami albo butami, lub téż wymalowane niebieskie spodnie z podpisem jakiegoś Arszawskiego, krawca, to znowu sklepik z czapkami i kaszkietami pod firmą: Cudzoziemiec, Wasili Feodorow; gdzieindziéj wymalowany bilard i dwóch graczy we frakach, w jakie się stroją zwykle goście, pojawiający się w piątym akcie na prowincyonalnéj scenie. Gracze byli przedstawieni w chwili, gdy mierzą kijami w bile, z rękami w tył wykręconemi, z krzywemi nogami, jak gdyby tylko co zrobiły entresza w powietrzu. Pod tém wszystkiém było napisane: I oto traktyernia! Gdzie niegdzie znowu prosto na ulicy stały stoły z orzechami, mydłem, piernikami, które także do mydła były podobne. Tam znowu widziano karczmę, mającą za szyld tłustą rybę z wetkniętym w nią widelcem. Najczęściéj napotykało się wypłowiałe rządowe dwógłowne orły, które dziś już zastępuje lakoniczny napis: szynk. Bruk wszędzie był popsuty. Podróżny zajrzał i do spacerowego ogrodu, w którym rosły cieniutkie nędzne drzewka, podparte u dołu trzema słupkami w kształcie piramidki, bardzo ładnie zieloną olejną farbą pomalowanemi. Zresztą chociaż te drzewka nie były wyższe od trzciny, mówiono jednak o nich w gazetach przy opisaniu iluminacyi, że „miasto nasze jest teraz upiększone, staraniem cywilnego gubernatora, ogrodem spacerowym, ocienionym rozłożystemi drzewami, pod któremi można używać orzeźwiającego chłodu podczas dziennéj spieki — i że miło przytém patrzeć, jak serca obywateli drgały od zbytniego napływu wdzięczności i strugi łez ciekły na znak przywiązania do naczelnika miasta.“ Wypytawszy się policyanta, którędy najbliżéj do soboru, do gubernatora, do biur rządowych, poszedł on ku rzece, płynącéj przez środek miasta; po drodze zerwał afisz ze słupa i schował go do kieszeni, żeby swobodniéj w domu przeczytać, wpatrzył się bacznie w przechodzącą jakąś nie brzydką panią, za którą szedł chłopak w liberyi wojskowej z małém zawiniątkiem w ręku, nareszcie obejrzawszy się pilnie na wszystkie strony, żeby spamiętać dobrze położenie miejsca, wrócił do domu prosto do swego numeru, lekko wspierając się na ramieniu hotelowego sługi. Napiwszy się herbaty, usiadł przed stołem, kazał sobie podać świecę, wyciągnął afisz z kieszeni, podniósł go ku świecy i przymrużywszy trochę prawe oko zaczął czytać. Zresztą w afiszu nic osobliwego nie znalazł, grano dramat p. Kotzebue, w którym Rollę przedstawiał p. Poplewin, a Korę panna Ziabłowa, inne osoby mniéj jeszcze zwracały uwagę, jednakże on je przeczytał i dotarł do ceny miejsc, dowiedział się nawet, że afisz był drukowany w drukarni rządu gubernialnego; nareszcie obrócił go na drugą stronę, żeby się przekonać, czy i tam nie ma jeszcze czego. Nic nie znalazłszy, potarł sobie oczy, zwinął go starannie i włożył do skrzyneczki, do któréj miał zwyczaj składać to, co chciał zachować. Dzień zakończył się porcyą zimnéj cielęciny, butelką piwa i mocnym snem.
Następny dzień poświęcił odwiedzinom u wyższych urzędników. Złożył swoje uszanowanie gubernatorowi, który, jak się wydało Cziczikowi, nie był ani tłusty ani chudy i miał na szyi order Śtéj Anny. Zmówiło się jakoś, że już przedstawiony do gwiazdy; zresztą był to poczciwiec; czasami nawet sam haftował na tiulu. Potém był u wice-gubernatora, daléj u prokuratora, u policmajstra, u dzierżawcy propinacyi, u naczelnika rządowych fabryk.. żal, że trochę za trudno przypomnieć sobie wszystkich możnych tego miasta; dość na tém, że powiemy, że nasz podróżny okazał niezmordowaną czynność w składaniu wizyt; on nawet był złożyć swoje uszanowanie inspektorowi rady lekarskiéj i miejskiemu budowniczemu — i jeszcze potém długo siedział w bryce i przemyśliwał, komu by to jeszcze złożyć wizytę, ale już nie było więcéj w mieście urzędników. W rozmowie z tymi potentatami bardzo zręcznie umiał podchlebić każdemu. Gubernatorowi powiedział, jakby w nawiasie, że do jego gubernii wjeżdża się jak do raju, że droga wszędzie jak aksamitna, i że rządy, które naznaczają mądrych urzędników, warte są pochwały; policmajstrowi oświadczył coś bardzo przyjemnego o porządku w mieście; a w rozmowie z wice-gubernatorem i prezesem izby skarbowéj, parę razy nazwał ich, jakby przez omyłkę, jaśnie wielmożnymi, chociaż byli tylko radzcami stanu i tytuł ten im się nie należał, co bardzo im się podobało. Wynikiem tego wszystkiego było, że gubernator zaprosił go tegoż dnia na wieczór, drudzy zaś urzędnicy, to na obiad, to na preferansa, to na filiżankę herbaty.
O sobie mówił mało, albo tylko ogólnikami, z widoczném umiarkowaniem, a gdy do tego przyszło, rozmowa przybierała ton książkowy: że on tylko nikczemny robaczek tego świata, że nie wart żeby się nim zajmowano, że dużo już w swojém życiu doświadczył, że podczas służby wiele ucierpiał za prawdę, że miał silnych nieprzyjaciół, którzy na życie jego nawet nastawali, że teraz pragnie wypoczynku, i że szuka miejsca, aby w niem spokojnie osiąść, a przyjechawszy do tego miasta uważał sobie za obowiązek złożyć uszanowanie jego najdostojniejszym mieszkańcom. Ot i wszystko, czego się dowiedzieli o tym nowym przybyszu, który nie omieszkał ukazać się na wieczorku u gubernatora. Przygotowanie do tego wieczorku zajęło mu więcéj niż dwie godziny. Przespawszy się krótko po obiedzie, kazał sobie podać wszystko, co potrzeba do umywania, nadzwyczaj długo tarł sobie oba policzki mydłem, podpierając je z wewnątrz językiem, potém wziąwszy z rąk hotelowego sługi ręcznik, wytarł nim na wszystkie strony swoją pełną twarz, zacząwszy od uszów i odchrząknął silnie dwa razy w samą twarz służącego; następnie włożył przed lustrem półkoszulek, wyrwał wystające z nosa dwa włosy i w końcu włożył frak koloru borówkowego w centki. Tak wystroiwszy się, pojechał swoim własnym ekwipażem, nieskończenie szerokiemi ulicami, ledwie gdzie niegdzie oświeconemi bladem światłem z okien. Z resztą pałac gubernatorski był oświecony, jakby na bal jaki, dwóch żandarmów stało przed gankiem, karety z latarniami, krzyki kuczerów i forysiów, jednem słowem nic a nic nie brakło. Wszedłszy do sali, Cziczików olśniony światłem lamp, świec i strojem pań, musiał na chwilę przymrużyć oczy, bo blask był ogromny. Światło zalewało wszystko. Czarne fraki przesuwały się to pojedyńczo, to gromadkami, tu i tam, jak muchy po głowie cukru podczas gorących dni letnich, gdy stara klucznica rąbie go przed otwartém oknem: dzieci siedzą w około i śledzą poruszenia jéj ręki podnoszącéj młotek, a muchy całemi stadami wlatują śmiało, jakby to była ich własność i korzystając z krótkiego wzroku staruszki — tudzież z słońca, które oczy jéj razi, obsiadają ponętne kawałki albo pojedyńczo albo téż całemi stadami. Nasycone strawą ciepłego lata, które na każdym kroku zastawia im smaczne pokarmy, wleciały one nie w celu, żeby jeść, ale tylko, żeby siebie pokazać, przejść się tu i napowrót po kupie cukru, potrzeć jedna o drugą przednie albo tylne łapki, pogładzić niemi skrzydełka, lub wyciągnąwszy obie przednie nóżki, podrapać sobie szyjkę nad łepkiem, pokręcić się i ulecieć, aby znowu wrócić i znowu się przedstawić.
Cziczików jeszcze nie zdołał się rozpatrzeć, gdy porwał go pod rękę gubernator i przedstawił pani gubernatorowéj. I tu Cziczików umiał się znaleść, powiedział jéj komplement jaki przystało na człowieka średnich lat, którego ranga nie była zbyt wysoka, ale téż i nie bardzo niska. Gdy pary tańcujących rozepchnęły wszystkich ku ścianom, Cziczikow założył w tył ręce i tak parę minut z uwagą się tańcom przypatrywał. Wiele dam ubranych było bardzo pięknie i modnie, inne — jak P. Bóg dopuścił w gubernialném mieście. Mężczyzni tak tu jak i wszędzie dzielili się na dwa rodzaje: jedni cieniutcy, ciągle się koło dam uwijali, niektórzy celowali ułożeniem, tak, że trudnoby ich było odróżnić od kawalerów petersburgskich: mieli także bardzo artystycznie i sztucznie zaczesane faworyty, albo pięknie i czysto wygolone twarze, i od niechcenia przysiadali się do dam, rozmawiali także po francusku i nawet czasami do śmiechu pobudzali jak w Petersburgu; drugi gatunek mężczyzn stanowili tłuściochy, albo tacy jak Cziczików, to jest nie zanadto tłuści, jednakże i nie chudzi. Ci całkiém przeciwnie, krzywili się i stronili od dam i tylko się oglądali na wszystkie strony, czy służący nie rozstawił gdzie zielonego stolika. Twarze ich były pełne i okrągłe, znajdowały się na nich nawet gdzieniegdzie i brodawki; niektórzy ospowaci, nie mieli włosów rozczochranych ani fryzowanych, ani nawet à la diable m’emporte, jak mówią Francuzi; ale nosili je albo krótko ostrzyżone, albo gładziutko przyczesane, rysy twarzy mieli więcéj zaokrąglone i silne. To byli najszanowniejsi urzędnicy miejscowi. Niestety! tłuściochy lepiéj umieją na tym świecie kierować swojemi interesami niż chudzi. Chudzi służą zwykle do osobnych poruczeń, albo pracują jako nadliczbowi i kręcą się tu i tam; ich byt jakoś zanadto lekki, nadpowietrzny, nie wzbudza zaufania. Tłuści nigdy nie zajmą miejsc niepewnych, i jeżeli gdzie zasiędą, to silnie z pewnością siebie, tak że prędzéj miejsce ugnie się i zatrzeszczy, niźliby się oni ruszyli. Zewnętrznego blasku oni nie lubią; frak ich nie tak zgrabnie uszyty jak u chudych, ale za to w szkatule błogosławieństwo Boże. U cienkich nie ma ani jednéj duszy włościańskiéj, któraby nie była zastawioną w banku; u tłustego obejrzyj się tylko — a oto i dom znajdzie się na przedmieściu, kupiony na imię żony, potém w mieście drugi dom, potém pod miastem i wioseczka, daléj i wielka włość ze wszystkiemi przynależnościami. Nakoniec tłusty wysłużywszy się Bogu i cesarzowi, uskarbiwszy sobie ogólny szacunek, porzuca służbę, przenosi się na wieś i zostaje obywatelem, sławnym rosyjskim panem, gościnnym, żyje sobie — i dobrze żyje. A po nim znowu cieniutcy spadkobiercy tracą rosyjskim zwyczajem na wyścigi ojcowski dostatek.
Takie właśnie myśli zajmowały Cziczikowa, gdy rozpatrywał się w towarzystwie i skłoniły go do przyłączenia się do tłustych, między którymi znalazł prawie wszystkie znajome sobie twarze: prokuratora o gęstych czarnych brwiach i często mrugającém lewém oku, tak jak gdyby mówił: „pójdźmy, bracie, do drugiego pokoju, powiem ci coś!“ człowieka zresztą statecznego i mało mównego; pocztmajstra, niską figurkę, ale dowcipnisia i filozofa; prezesa Izby skarbowéj, bardzo rozsądnego i miłego urzędnika; wszyscy oni witali się z Cziczikowem jak ze starym znajomym, a on kłaniał im się, wprawdzie trochę niezręcznie, ale bardzo miło. Niebawem zapoznał się z bardzo grzecznym i uczciwym obywatelem Maniłowem i drugim szorstkim na pierwszy rzut oka Sobakiewiczem, który zaraz udeptał go w nogę i powiedział: „przepraszam pana“; zaraz mu téż wsunęli w rękę kartę do wista, którą on, ukłoniwszy się uprzejmie, przyjął. Zasiedli do zielonego stolika i nie wstali aż do kolacyi. Przy grze toczyli urywaną rozmowę, jak zwykle, gdy ludzie pracują na seryo. Pocztmajster, choć bardzo gadatliwy, gdy wziął karty do ręki, nadał swojéj twarzy wyraz myślący, wierzchnią wargę spuścił na spodnią i zachował się tak podczas całéj gry. Po skończonéj grze sprzeczali się dość żywo, jak to zawsze bywa, i nasz nowy gość sprzeczał się, ale z takim talentem, że wszyscy zauważali, że sprzeczał się, ale sprzeczał się grzecznie i przyjemnie. On nigdy nie powiedział: „pan zadał“, ale „pan raczył zadać a ja miałem honor zabić pańską dwójkę“ i tém podobnie. Ażeby tém łacniéj pogodzić przeciwników, podawał im często swoją srebrną emaliowaną tabakierkę, w któréj na spodzie były dwa zeschłe kwiateczki fijołków dla nadania tabace przyjemnego zapachu. Szczególną uwagę nasz podróżny zwrócił na obywateli Maniłowa i Sobakiewicza, o których mówiliśmy wyżéj. On zaraz się o nich dowiadywał, odprowadziwszy na bok prezesa i pocztmajstra. Kilka zadanych pytań pokazało, że Cziczików nietylko ciekawy, ale i gruntowny człowiek, gdyż najprzód rozpytywał się, ile u każdego z nich jest dusz, w jakim stanie ich interesa, a późniéj dopiero o ich imiona i nazwiska. Łatwo przyszło naszemu gościowi ująć ich sobie. Obywatel Maniłow, jeszcze nie stary człowiek, mający oczy słodkie jak cukier, które zawsze, śmiejąc się, przymrużał, był nim, oczarowany. Bardzo długo ściskał rękę Cziczikowa i prosił, aby go zaszczycił swojemi odwiedzinami na wsi, do któréj, jak mówił, nie było daléj, jak piętnaście wiorst od miejskiéj rogatki; na co Cziczików odpowiedział, że nietylko poczyta sobie to za wielkie szczęście, ale nawet za najświętszy obowiązek. Sobakiewicz lakonicznie powiedział: „proszę i do siebie“, szargnąwszy nogą, obutą w taki olbrzymi but, iż można było pomyśleć, iż nie podobna znaleść odpowiedniéj nogi, szczególniéj w obecnych czasach, w których i w Rosyi nawet zaczynają wypleniać się wielkoludy.
Na drugi dzień Cziczikow poszedł na obiad i wieczór do policmajstra, tam od trzeciéj po obiedzie grali w wista aż do drugiéj po północy. U policmajstra zapoznał się z obywatelem Nozdrewem, chwackim, trzydziestoletnim chłopakiem, który po kilka słowach zaczął mu mówić: ty. Z policmajstrem i prokuratorem Nozdrew był także na takiéj saméj stopie i bardzo po przyjacielsku; ale jak zasiedli do grubszéj gry, prokurator i policmajster nadzwyczajnie uważnie przeglądali jego lewy i bacznie śledzili każdą zadaną przez niego kartę.
Następnego dnia Cziczikow był na wieczorze u prezesa Izby skarbowej, który gości swych przyjmował w zaszarganym szlafroku, chociaż w ich liczbie znajdowały się dwie damy. Następnie był na wieczorze u wicegubernatora, na wielkim obiedzie u propinatora, na mniejszym obiedzie u prokuratora, a obiad ten sprostałby i wielkiemu, na podwieczorku u głowy (burmistrza), a ten podwieczorek tyle był wart, co obiad. I stało się, że nie miał ani godziny swobodnéj i tylko na spoczynek powracał do oberzy. Podróżny umiał się znaleść wszędzie i pozyskał miano doświadczonego człowieka. O czémkolwiek prowadzono rozmowę, on umiał ją podtrzymać: toczyła się rozmowa o hodowli koni, on mówił o hodowli koni; mówiono o psach, i on mówił o psach; rozprawiano o śledztwie kryminalném, i tu pokazał, że prawo nie jest mu obce; i w bilard umiał także grać dobrze; słowem znał się na wszystkiém i na czémś więcéj i był bardzo porządnym człowiekiem. Urzędnicy byli szczególniej radzi nowemu gościowi. Gubernator wyrzekł o nim: że to stateczny człowiek; prokurator: że dzielny człowiek; pułkownik żandarmeryi: że uczony człowiek; prezes Izby skarbowéj: że szanowny człowiek; policmajster: że miły człowiek; żona policmajstra: że najmilszy i najgrzeczniejszy człowiek. Nawet sam Sobakiewicz, tak milczący, wróciwszy do domu na wieś dość późno i położywszy się do łóżka, powiedział żonie: „Wiesz, duszko, poznałem się u gubernatora z radzcą kolegialnym Pawłem Iwanowiczem Cziczikowem, to bardzo przyjemny człowiek“, na co żona odpowiedziała,: „hm!“ i kopnęła go nogą.
Takie było o nowym gościu pochlebne zdanie całego miasta, dopókąd pewna okoliczność, a jak w prowincyonalnych miastach nazywają „pasaż“, o którym czytelnik nie długo się dowie, nie wzburzył wszystkich umysłów.


Rozdział II.

Już więcéj tygodnia podróżny mieszkał w oberży i czas swój zawsze na obiadach i wieczorach, jak to mówią, bardzo przyjemnie przepędzał. W końcu postanowił zwrócić się na wieś i odwiedzić obywateli Maniłowa i Sobakiewicza, podług przyrzeczenia. Może pobudziła go do tego jakaś osobna jeszcze przyczyna, ważniejsza, bliższa jego serca... Ale o tém wszystkiem czytelnik dowie się stopniowo, w swoim czasie, jeżeli będzie miał cierpliwość przeczytać niniejszą powieść, bardzo długą, rozszerzającą się ciągle aż do końca, który — uwieńczy dzieło. Furman Selifan dostał z rana rozkaz założyć konie do znajoméj nam już bryczki, a Piotrek miał zostać w domu, aby pilnować mieszkania i tłomoka.
Nie będzie zbyteczném zapoznać się bliżéj z tymi dwoma poddanymi naszego bohatera. Chociaż osobistości ich nie są tak wyraziste i stoją, jak to mówią, na drugim albo nawet na trzecim planie, chociaż nie są głównemi sprężynami opowiadania, chociaż oni zaledwie drobny mają udział w głównéj intrydze, że jednak autor lubi niezmiernie dokładność, i chociaż sam jest Rosyaninem, chce być akuratnym jak Niemiec, musi o nich mówić. Zresztą nie wiele to zajmie czasu i miejsca, bo nie wiele trzeba dodać do tego, co już było powiedziane, t. j. że Piotrek chodził w za szerokim tabaczkowym surducie, należącym niegdyś do swego pana, i miał, jak wszyscy mniéj więcéj ludzie jego stanu, szeroki nos i usta. Charakter posiadał prędzéj milczący, niż gadatliwy, miał nawet szlachetne dążności ku cywilizacyi, t. j. do czytania książek, ale treść ich była mu obojętną: czy to były przygody jakiego bohatera, czy dykcyonarz, on wszystko czytał z jednakową uwagą; jeżeliby jemu podać chemią, onby i chemii nie odrzucił. Jemu podobało się nie to, co on czyta, ale raczej samo czytanie, bo oto, z liter zawsze tworzy się jakieś słowo, które czasem sam djabeł wie, co znaczy. Czytanie odbywało się zwykle w leżącem położeniu, w przedpokoju, na łóżku. Oprócz namiętności do czytania, miał jeszcze dwa nawyknienia, które stanowią dwa charakterystyczne rysy: spać nie rozbierając się, tak jak był, w surducie, i nosić wszędzie ze sobą jakieś sobie właściwe powietrze, jakąś woń, która go nigdy nie opuszczała. Cziczików, który był czasem bardzo drażliwy, wciągnąwszy w nos owego powietrza, zmarszczył się nieraz, a kiwnąwszy głową, mówił: „Już ja nie wiem, djabli cię tam wiedzą, pocisz się, czy co? Poszedłbyś do bani wykąpać się.“ Na to Piotrek nigdy nie odpowiadał, zaraz zajął się jaką robotą: albo brał szczotkę i czyścił pański frak, albo téż cokolwiek sprzątał. — O czém on wtedy myślał? Może być mówił on do siebie: „Aleś i ty paradny; i tobie się nie znudziło czterdziesty raz jedno i to samo powtarzać...“ Bóg tylko jeden może wiedzieć, co myśli służący poddany wtenczas, kiedy jego pan go łaje. Na teraz nie mam nic więcéj do powiedzenia o Piotrku.
Furman Selifan był zupełnie innym człowiekiem. Ale autor jest zawstydzony zajmować tak długo czytelnika ludźmi niższéj klasy, znając z doświadczenia, jak on niechętnie zabierał znajomości z niższymi od siebie. Już takim jest ruski człowiek: wszystkich sił używa, żeby poznać się z takim, który posiada rangę wyższą choć o jeden stopień; a czapkową znajomość z hrabią lub księciem o wiele więcéj ceni od najściślejszéj przyjaźni. Autor lęka się nawet o swojego bohatera, który jest tylko radzcą kolegialnym[4]. Radzcy dworu może zaprzyjaźnią się z nim, ale ci, którzy podrośli już do generalskiéj rangi, — ci, Bóg wie, może rzucą tylko pogardliwym wzrokiem, jak na wszystko to, co się pod nogami ich uwija, albo co jeszcze dotkliwiéj, przejdą, z zabijającą dla autora obojętnością. Ale choć przykre jedno i drugie, trzeba wrócić do naszego bohatera.
Wydawszy rozkazy jeszcze wieczorem i obudziwszy się wcześnie, wymywszy się i wytarłszy mokrą gąbką od stóp do głów, co się robiło tylko w niedzielę — a tego dnia zdarzyła się właśnie niedziela — ogoliwszy się tak, że policzki były gładkie jak atłas, ubrawszy się we frak koloru borówkowego w centki, nałożywszy na wierzch płaszcz niedźwiedziami podbity, zeszedł ze schodów, podpierany to z tego, to z drugiego boku przez hotelowego sługę, i siadł w bryczkę. Z łoskotem wyjechała bryczka z pod bramy wjezdnéj. Przechodzący pop zdjął kapelusz, kilku chłopaków w brudnych koszulach wyciągnęli ręce, wołając: „Panie, daj jałmużnę sierotce.“ Furman spostrzegłszy, że jeden z nich miał wielką ochotę stawać z tyłu na bryczkę, ściągnął go knutem, i bryczka potoczyła się, skacząc po kamieniach. Przyjemnie było ujrzeć niedaleko pręgowaty szlaban, dający znać, że bruk, tak jak i wszystkie dolegliwości na tym świecie, będzie miał swój koniec, i jeszcze kilka razy uderzywszy się głową w budę, Cziczikow nakoniec pojechał równą drogą. Ledwie wydostali się z miasta, zaraz za miastem tak, jak to u nas, było dziko po obu stronach drogi: widziałeś kretowiny, młodą jedlinę, karłowate sosny, jałowiec i tym podobne dziwactwa. Napotkali i wieś, pod sznur zbudowaną, kilku chłopów, jak zwyczajnie, próżnowało i gapiło się, siedząc przed domami na ławeczkach. Baby tłuste, z przewiązanemi piersiami, patrzały z górnych okien, a z dolnych wyglądało ciele, albo świnia swój ślepy ryj wytykała. Słowem wszystko, co widzieli, było bardzo zwyczajne. Przejechali wiorst piętnaście i Cziczikow pomyślał sobie, że tu, jak mówił Maniłow, powinna była być jego wioska, ale i szesnastą wiorstę minęli, a wioski jak nie było tak nie było, i pewnieby do niéj nie trafili, gdyby nie napotkali dwóch chłopów. Na zapytanie: czy daleko ztąd Zamaniłówka? chłopi zdjęli czapki, a jeden z nich, mędrszy, z brodą jak klin, odpowiedział:
— Maniłówka może? a nie Zamaniłówka?
— Tak, tak Maniłówka!
— Maniłówka! a to jak przejedziesz jeszcze jedną wiorstę, tak ot, to jest tak prosto na prawo.
— Na prawo? odezwał się furman.
— Na prawo, rzekł chłop. — To ci będzie droga do Maniłówki; a Zamaniłówki tu żadnéj nie ma. Ona tak się nazywa, to jest, jéj nazwanie Maniłówka; a Zamaniłówki tu wcale nie ma. Tam prosto na górze zobaczysz dom murowany, o dwóch piętrach, pański dom, w którym, to jest, mieszka sam pan. Oto ci będzie i Maniłówka, a Zamaniłówki tu zupełnie żadnéj nie ma i nigdy nie było.
Pojechali daléj odszukiwać Maniłówki. Przejechali dwie wiorsty, napotkali boczną dróżynę; przejechali i trzecią i czwartą wiorstę, a murowanego domu nigdzie nie było widać. Wtedy Cziczikow przypomniał sobie, że jeżeli przyjaciele zapraszają do siebie na wieś i powiadają, że do niéj tylko piętnaście wiorst, to pewnie będzie ich trzydzieści.
Wioska Maniłówka nie wiele mogła zająć swojém położeniem. Dom właściciela stał na górce, otwarty na wszystkie wiatry, jakimby się tylko wiać podobało; spadzistość górki, na któréj się wznosił, była pokryta strzyżoną murawą. Na niéj rozrzucono po angielsku dwa klomby berberysu i żółtéj akacyi; pięć czy sześć kępek brzóz wznosiło gdzie niegdzie swoje chude wierzchołki. Pod dwoma z nich była altanka z zielonym płaskim daszkiem, niebieskiemi kolumnami i napisem: świątynia samotnego rozmyślania; niżéj sadzawka, pokryta zieloną pleśnią, co zresztą nie jest rzeczą nadzwyczajną w angielskich ogrodach rosyjskich obywateli. U stóp pagórka ciemniały wzdłuż i wpoprzek szare drewniane izdebki, które bohater nasz, nie wiadomo dla jakiéj przyczyny, z największym pospiechem zaczął liczyć i narachował ich aż do dwóchset. Nigdzie około nich nie było widać jakiéjkolwiek zieloności; wszędzie wyglądało jedno tylko drzewo. Widok urozmaicały dwie baby, które artystycznie podgiąwszy spódnice i poobtykawszy je w pasie, brnęły po kolana w sadzawce, wlokąc za sobą małą sieć, w któréj szamotały się dwa raki i błyszczała jedna biedna płoteczka; baby, jak widać, nie musiały żyć z sobą w zgodzie, bo ciągle się kłóciły i lżyły. Daléj na boku ciemniał smutnym ciemno zielonym kolorem las sosnowy. Nawet powietrze widziało się do wszystkiego zastósowane: dzień był i nie jasny, i nie bardzo pochmurny, ale jakiegoś blado szarego koloru, takiego, jak stare mundury garnizonowych żołnierzy. Dla dopełnienia krajobrazu znalazł się i kogut zwiastun zmiennéj pogody, który nie zważając na to, że głowę miał do mózgu podziurawioną dziubami drugich kogutów za swoje zalety, piał wrzaskliwie i trzepał nawet skrzydłami, chociaż pióra miał powyrywane jak u staréj słomianki. Podjeżdżając pode dwor, Cziczikow spostrzegł samego gospodarza stojącego w zielonym surducie, u czoła miał rękę zastępującą daszek, aby łatwiéj rozpoznać dążącą ku dworowi bryczkę i w miarę tego jak furmanka zbliżała się do ganku, oczy jego rozweseliły się i uśmiech zawitał na twarzy.
— Paweł Iwanowicz! zawołał on nakoniec, gdy Cziczikow wyłaził z bryczki. — Przecież pan sobie o nas przypomniał!
Obaj przyjaciele serdecznie się uściskali, i Maniłow poprowadził swego gościa do pokoju. Chociaż krótka chwila wystarczyła, aby przejść przez sień, przedpokój i salę jadalną, jednak spróbujemy, czy nie zdążymy jak niebądź z niéj skorzystać i powiedzieć co o gospodarzu. Ale w tym punkcie autor musi się przyznać, że zadanie trochę za trudne. O wiele łatwiéj odrysować charaktery wielkich rozmiarów: tam tylko rzucaj pełną ręką kolory na płótno; czarne pełne oczy, zwisłe brwi, poorane zmarszczkami czoło, zarzucony na ramię czarny albo czerwony jak ogień płaszcz — i portret gotowy; ale u tych wszystkich panów, których tak wiele na świecie, którzy z powierzchowności tak podobni do siebie, jak im się dobrze przyjrzeć, jest tak wielka różnica, że bardzo trudno wizerunek ich uchwycić.
Trzeba dobrze natężyć uwagę, nim zmusisz, że na płótno wystąpią wszystkie odcienia prawie niepochwytne ich rysów, i w ogólności, trzeba głęboko badać, nawet doświadczonemu spostrzegaczowi. Jeden tylko Pan Bóg wiedział, jaki był charakter Maniłowa. Istnieje pewien rodzaj ludzi, znanych pod nazwą: ludzi tak sobie, ni to, ni owo. Może być, że do nich trzeba i Maniłowa zaliczyć. Postawę on miał piękną; rysy twarzy przyjemne, ale ta przyjemność zanadto była ocukrowana; w ułożeniu miał coś takiego, jakby szukał dla siebie pobłażania. Uśmiech jego nęcił, był jasny blondyn i miał niebieskie oczy. W pierwszéj chwili, gdy się z nim rozmawiało, nie mogłeś nie powiedzieć: „Jaki przyjemny i dobry człowiek!“ W następującéj minucie, jużeś nic nie mówił, a w trzeciéj minucie, powiedziałeś sobie: „Diabli go tam wiedzą!“ i odsunąłeś się od niego jak najdaléj; jeżeliś nie odszedł, poczułeś śmiertelne nudy. Od niego nie usłyszysz żadnego prędkiego ani gniewnego słowa, jakie możesz usłyszeć od każdego, jeżeli zaczepisz go w jakiéj draźliwéj kwestyi. Strona drażliwa znajduje się u każdego.
Jeden zapala się do hartów; drugiemu zdaje się, że jest znawcą muzyki, i że szczególniéj czuje głębokie jéj tony; trzeci lubi dobry obiadek; czwarty stara się choć o jeden cal podnieść się nad stan swój; piątego wymagania są więcéj ograniczone, on we śnie nawet marzy, jakimby to sposobem mógł przechadzać się pod rękę z fligel-adjutantem po spacerze, pokazać się swoim przyjaciołom, znajomym, a nawet i nieznajomym; szósty obdarzony jest taką ręką, którą ciągnie jakaś nadprzyrodzona siła, żeby zagiąć parol z asa karowego, albo dwójki; kiedy tymczasem ręka siódmego lezie wszędzie tam, gdzie jest nieporządek i sprząta do swojéj kieszeni niepotrzebne przedmioty; jednem słowem każdy ma jakąś właściwość, ale Maniłow nie miał żadnéj. W domu był mało-mówny, ciągle o czémś rozmyślał; ale o czém? to tylko chyba Panu Bogu było wiadome. Nie można powiedzieć, żeby się zajmował gospodarstwem, w pole nie jeździł nigdy; gospodarstwo szło sobie jakoś samo. Jeżeli ekonom powiedział: „Dobrze by to i to zrobić.“ „Zapewne nie źle“ odpowiadał zwyczajnie, paląc fajkę, do któréj nawykł służąc w wojsku, gdzie był uważany za najskromniejszego, najdelikatniejszego i najwykształceńszego oficera. „Zapewne nie źle,“ powtarzał. Jeżeli przyszedł chłop poddany i drapiąc się w głowę mówił: „Niech się Pan zmiłuje i pozwoli mi wyjść gdzie na robotę, żeby zarobić na podatek.“ „Idź,“ odpowiadał paląc fajkę i na myśl mu nawet nie przyszło, że chłop szedł hulać.
Czasem patrząc z ganku na dziedziniec i na sadzawkę, mówił, jakby to dobrze było, gdyby tak od domu zrobić podziemne przejście, albo postawić murowany most przez sadzawkę, na którymby można urządzić sklepiki, a w nich żeby siedzieli kupcy i sprzedawali różne drobne towary potrzebne dla włościan. Gdy to mówił, oczy jego stawały się niezmiernie słodkie, a twarz przybierała wyraz zadowolnienia. Z resztą projekta takie kończyły się tylko na słowach. W jego gabinecie leżała jakaś książka założona na 14 stronnicy, którą on zawsze czytał, już od dwóch lat. U niego w domu wiecznie czegoś brakło; w salonie stały śliczne meble obite elegancką jedwabną materyą, która zapewne dość drogo kosztowała; ale niewystarczyła do dwóch krzeseł, i te obito rogożą; jednak gospodarz już od kilku lat uprzedzał gości mówiąc: „Nie siadajcie na te krzesła, one jeszcze nie gotowe.“ W innym pokoju zupełnie mebli nie było, chociaż w pierwszych dniach po ślubie powiedział był: „Duszko, trzeba będzie się jutro postarać, żeby choć tymczasowo postawić tu jakie sprzęty.“ Wieczorem podawano na stół pyszny lichtarz z ciemnego bronzu, prawdziwy antyk, z trzema prześlicznie wyrzeźbionemi gracyami, a obok niego stawiano po prostu miedzianego inwalidę, skrzywionego i oblanego łojem, chociaż tego nie spostrzegał ani gospodarz, ani gospodyni, ani służący. Żona jego...... ale zresztą oni byli bardzo zadowolnieni jedno z drugiego. Nie zważając na to, że już ośm lat, jak się byli pobrali, jeszcze każdy z nich przynosił drugiemu albo kawałek jabłuszka, albo cukierek, albo orzeszek, i mówił słodko-wzruszonym głosem, wyrażającym rzeczywistą miłość: „Otwórz duszko pyszczek, ja weń włożę ten kawałeczek.“ Rozumie się samo przez się, że w takich razach pyszczek otwierał się uprzejmie. Na dzień urodzin zawsze była przygotowaną jakaś niespodzianka — np. futeralik na piórka do zębów paciorkami wyszywany. Bardzo często, siedząc na kanapie, raptem, nie wiedzieć z jakiéj przyczyny, on stawiał swoją fajkę, ona wypuszczała z rąk robotę, jeżeli jaką w rękach trzymała, i dawali sobie taki serdeczny, długi całus, że można było przez ten czas wypalić średniéj wielkości papierosa. — Słowem byli, jak to się mówi, szczęśliwi. Zapewne, że w domu zajmowano się jeszcze czémś więcéj, niż pocałunkami i wyszywaniem futeralików. O niejedno warto było się pytać. Dla czego np. brudno i głupio gotują w kuchni? dla czego dość pusto w spiżarni? dla czego klucznica kradnie? dla czego nieochędożni i pijani lokaje? dla czego wszyscy służący śpią prawie ciągle, a resztę czasu, który im zbywa od snu, łajdaczą się? Ale to są wszystko sprawy niskie, a pani Maniłowa jest wykształconą starannie, zaś staranne wykształcenie, jak wiadomo, odbiera się na pensyi, a na pensyach trzy główne przedmioty stanowią podstawę cnotliwego wychowania: język francuski, nieodzowny dla szczęścia familijnego, fortepian, koniecznie potrzebny dla uprzyjemnienia chwil mężowi, a nakoniec część gospodarcza, zasadzająca się na wyrabianiu ładnych sakiewek i wyszywaniu futeralików na piórka do zębów. Zresztą bywają różne udoskonalenia i zmiany w metodzie, szczególniéj w obecnym czasie: wszystko to zależy od umiejętności i zdolności przełożonéj pensyi. Na jednych pensyach np. bywa tak: że najprzód fortepian, następnie język francuski, a tam już na końcu część gospodarcza, tj. wyszywanie siurpryz. A w innych znowu pensyach bywa tak: że najprzód część gospodarcza, tj. siurpryzy, potém język francuski, a już na końcu fortepian. Różne bo napotykają się metody. Nie zawadzi zrobić jeszcze uwagi, że Maniłowa...... ale przyznać się muszę, że niezmiernie boję się mówić o damach, przytém już pora powrócić do naszych bohaterów, którzy już stoją od kilku minut u drzwi salonu, cektując się wzajemnie, kto pierwszy przejdzie.
— Niechże pan będzie łaskaw, za wiele pan sobie robi subjekcyi, ja przejdę późniéj, — mówił Cziczików.
— Nie, Paweł Iwanowicz, nie, wy gość — mówił Maniłów, pokazując drzwi ręką.
— Ale proszę, bez subjekcyi, pan przejdź — mówił Cziczików.
— Nie, już przepraszam, nie przejdę naprzód przed tak miłym, wykształconym gościem.
— Dla czegóż wykształconym? Ale proszę bardzo przejść!
— Nie, już ja suplikuję.
— Ale dla czego?
— Właśnie dla tego! — powiedział z miłym uśmiechem Maniłów.
Nakoniec obydwa przyjaciele weszli we drzwi, każdy bokiem, ale przyznać trzeba, że im było trochę ciasno.
— Pozwolicie, że was przedstawię mojéj żonie, powiedział Maniłów. — Duszko! Paweł Iwanowicz!
Cziczików w saméj rzeczy ujrzał damę, któréj w pierwszéj chwili nie był spostrzegł, cektując się w drzwiach z Maniłowem. Była ona niebrzydka, ubrana ze smakiem w jasny, jedwabny szlafroczek. Podniosła się trochę z kanapy, ściskając w ręku chusteczkę haftowaną po rogach. Maniłowa powiedziała, szepleniąc trochę, że bardzo ich ucieszył swoim przyjazdem i że nie było ani jednego dnia, żeby mąż jéj o nim nie wspominał.
— To prawda, i ona również ciągle mi się dopytywała: „Dla czego twój przyjaciel nie przyjeżdża?“ — „Poczekaj trochę duszko, przyjedzie.“ Otóż i nareszcie zaszczyciliście nas swojemi odwiedzinami. Już nie umiem powiedzieć, jaką sprawiliście nam radość; — majowy dzień, imieniny dla serca......
Cziczików usłyszawszy, że rzecz doszła już do imienin serca, zmięszany trochę, odpowiedział, że ani głośnego nazwiska nie posiada, ani téż zbyt wysokiéj rangi.
— Wy wszystko posiadacie, przerwał Maniłów z miłym uśmiechem, — wszystko posiadacie, nawet jeszcze więcéj.
— Jak wam się podobało nasze miasto? — dodała Maniłowa. Czy przyjemnie pan czas przepędził?
— Bardzo przyjemne miasto, prześliczne miasto, — odpowiedział Cziczików, — czas przepędziłem jak najmiléj; towarzystwo nadzwyczaj uprzejme.
— A jak się panu podobał nasz gubernator, — zapytała Maniłowa.
— Nieprawda, że najmilszy i najszanowniejszy człowiek? — dodał Maniłów.
— Święta prawda, — rzekł Cziczików, — najszanowniejszy człowiek. A jak on umiał wniknąć w swój urząd, jak go dobrze pojmuje! Potrzebaby więcéj takich ludzi.
— A jak to on umie, tak, wiecie, przyjąć każdego, zachować delikatność w swojém postępowaniu, — dodał Maniłów, uśmiechając się i prawie całkiém przymrużając oczy z wielkiego ukontentowania, jak kot, którego się z lekka łechce palcem za uszami.
— Bardzo grzeczny i przyjemny człowiek, — ciągnął daléj Cziczików, — a jak utalentowany! Ktoby się tego spodziewał, że on tak ślicznie haftuje! Pokazywał mi woreczek swojéj roboty, nie lada która dama mogłaby się pochlubić takim haftem.
— A wice-gubernator, nieprawda? jaki miły człowiek! — rzekł Maniłów, — mrużąc znowu cokolwiek oczy.
— Bardzo, bardzo godny człowiek, — odpowiedział Cziczików.
— A proszę téż, jak wam się podobał policmajster? Nieprawda, że bardzo przyjemny człowiek?...
— Nadzwyczaj przyjemny, a jaki mądry, jaki oczytany! Graliśmy u niego w wista z prokuratorem i prezesem izby aż do rana. Bardzo, bardzo godny człowiek!
— No, a jakiego pan zdania o żonie policmajstra? — zapytała Maniłowa. — Nieprawda, jaka miła kobieta?
— O, zaliczam ją do najgodniejszych kobiet, które znam, — odpowiedział Cziczików.
Nie pominęli następnie ani prezesa, ani policmajstra, ani nikogo zgoła — i pokazało się, że wszyscy byli ludźmi najgodniejszymi w świecie.
— Państwo zawsze bawią na wsi? — zapytał wreszcie Cziczików.
— Po większéj części na wsi, — odpowiedział Maniłów. — Czasem jednak jeździemy do miasta dla tego tylko, żeby spotkać się z wykształconymi ludźmi. Można zdziczeć, siedząc tak ciągle w zamknięciu.
— Prawda, wielka prawda, odpowiedział Cziczików.
— Naturalnie, mówił daléj Maniłów, — byłoby co innego, gdybyśmy mieli dobrane sąsiedztwo, gdyby n. p. taki człowiek, z którymby w pewnéj mierze można pomówić o zabawach, o dobrych manierach, śledzić jakąkolwiek taką naukę, żeby się tak niejako dusza rozruszała, żeby to, iż tak się wyrażę, unosiło człowieka......
Jeszcze chciał coś dodać, ale że się zająknął, machnął tylko ręką w powietrzu i dorzucił:
— Wtedy, naturalnie, wieś i samotność miałyby swój urok. Ale stanowczo nie ma nikogo.... Z nudów trzeba wziąść do ręki „Syna Ojczyzny“.
Cziczików zgodził się z tém zupełnie, że nie ma nic przyjemniejszego, jak żyć w samotności, cieszyć się widokiem przyrody i przeczytać czasem jakąkolwiek książkę......
— Ale wiecie co? — dodał Maniłów. Wszystko jakoś nie tak, jeżeli nie ma przyjaciela, z którymby można podzielić się......
— O sprawiedliwie, zupełnie sprawiedliwie! Przerwał Cziczików. — To są skarby tego świata! jak powiedział jakiś mędrzec: „Nie miéj pieniędzy, ale miéj dobrych towarzyszów.“
— I wiecie co, Pawle Iwanowiczu, — rzekł Maniłów z wyrazem twarzy nietylko słodkim, ale nawet mdłym, podobnym do lekarstwa, które nowomodny lekarz niezmiernie osłodził, chcąc przez to zalecić się pacyentowi, wtedy czuje się w pewnym rodzaju jakąś słodycz duchową...... Ot, jak teraz naprzykład, kiedy przypadek nastręczył nie szczęście, można powiedzieć, niezrównane obcowanie z wami i cieszenie się przyjemną waszą rozmową.
— Ale zmiłujcie się, czy to przyjemna rozmowa?... nędzny człowiek, i nic więcéj, odpowiedział Cziczików.
— O, Pawle Iwanowiczu ! pozwólcie mi być otwartym: ja bym z radością oddał połowę mojego majątku, gdybym posiadał choć część tych przymiotów, które wy posiadacie!...
— Przeciwnie, ja bym poczytał za największe szczęście..,
I nie wiadomo dokąd by było doszło wzajemne wylewanie uczuć, gdyby nie wszedł służący oznajmić, że dano do stołu.
— Bardzo proszę! rzekł Maniłów, ale przepraszam, jeżeli u nas nie znajdziecie obiadu takiego jak w stolicach: u nas po prostu, rosyjskim zwyczajem, — kapuśniak ale od serca. Bardzo proszę.
Znowu zaczęli się sprzeczać, który z nich ma przejść pierwszy; nakoniec Cziczików szedł bokiem do jadalnego pokoju.
W jadalnym pokoju zastali dwóch synów Maniłowa. Byli oni już w tym wieku, w którym dzieci sadzają się u stołu, ale jeszcze na wysokich krzesłach. Przy nich był guwerner, który się grzecznie ukłonił. Gościa posadzono między gospodarzem i gospodynią; służący zawiązał serwety pod szyję dzieciom.
— Jakie śliczne dziatki! powiedział Cziczików, patrząc na nie; a ile lat mają?
— Starszemu ósmy, a młodszemu wczoraj minęło sześć lat, odpowiedziała Maniłowa.
— Temistoklius, rzekł Maniłów, obracając się do starszego syna, który starał się oswobodzić swoją brodę od serwety. Cziczików podniósł brwi, usłyszawszy takie greckie imie, w którém nie wiadomo dla czego, Maniłów zmienił końcówkę na ius; ale wnet się opamiętał i przybrał dawną powierzchowność.
— Temistoklius, powiedz mi, które jest największe miasto we Francyi?
Guwerner całą swoją uwagę zwrócił na Temistokliusa, i zdawało się, że chciał wskoczyć w jego oczy, ale niebawem zupełnie się uspokoił, i kiwnął głową, gdy Temistoklius odpowiedział: „Paryż.“
— A u nas, które jest największe miasto? spytał jeszcze Maniłów.
Guwerner znowu popatrzał na chłopca.
— Petersburg, odpowiedział Temistoklius.
— A jeszcze jakie ?
— Moskwa, odpowiedział Temistoklius.
— Co za rozumne dziecko! ozwał się na to Cziczikow. Proszę! mówił daléj, obracając się do Maniłowych. Muszę powiedzieć, że ten chłopiec będzie miał wielkie zdolności.
— O, wy jeszcze jego nie znacie! odpowiedział Maniłow, on nadzwyczaj dowcipny. Mniejszy Alcybiades już nie to, ale Temistoklius jeżeli tylko co spotka, n. p. chrabąszcza albo motyla, to oczęta jego zabłyszczą i zaraz poleci za niemi. Przeznaczam go na dyplomatę. Temistoklius! zawołał, obracając się do niego, czy chcesz być ambasadorem?
— Chcę, odpowiedział Temistoklius, gryząc chleb i kręcąc głową na wszystkie strony.
W téj saméj chwili stojący z tyłu lokaj utarł ambasadorowi nos i dobrze zrobił, bo inaczéj byłoby się źle skończyło.
Rozmowa przy stole toczyła się o przyjemnościach spokojnego życia, przerywana od czasu do czasu spostrzeżeniami gospodyni o miejskim teatrze i o aktorach. Guwerner bacznie śledził rozmawiających i jak tylko zauważał, że się mają rozśmiać, otwierał zaraz usta i śmiał się serdecznie. Widać, że to był człowiek wdzięczny i tém chciał odpłacić gospodarzowi za delikatne obchodzenie się z sobą. Raz tylko twarz jego przybrała wyraz surowy i silnie uderzył kilka razy po stole, patrząc na siedzące naprzeciwko niego dzieci. Ale to było słuszne, bo właśnie Temistoklius ukąsił w ucho Alcybiadesa, a Alcybiades już mróżył oczy, otworzył usta i gotów był rozpłakać się, przeczuwając jednakże, że to może być przyczyną do pozbawienia go leguminy, zamilkł i zaczął ogryzać ze łzami kość baranią, od któréj obydwa jego policzki tłustością się powalały i błyszczały.
Gospodyni często zwracała się do Cziczikowa mówiąc: „Wy nic nie jecie, wy bardzo mało wzięli“ Na co Cziczików każdą razą to samo odpowiadał: „Najmocniéj dziękuję, ja już syt. Przyjemna rozmowa lepsza od najlepszego półmiska.“
Już wstali od stołu. Maniłów był bardzo zadowolniony i chciał poprowadzić gościa do salonu, gdy wtém gość mu objawił ze znaczącą miną, że ma z nim do pomówienia o bardzo ważnym interesie.
— W takim razie proszę was do mego gabinetu, powiedział Maniłów, i zawiódł go do niewielkiego pokoju, z którego okno wychodziło na ciemno-zielony las. — Oto mój kącik, dodał Maniłów.
— Przyjemny pokoik, powiedział Cziczików, obejrzawszy go na wszystkie strony. W istocie nic mu nie można było zarzucić: ściany były pomalowane jasno-niebieską farbą, wpadającą w szarą; umeblowanie jego stanowiły cztery krzesełka, jeden fotel i stół, na którym leżała książka założona na 14 stronnicy, o czém już wspomnieliśmy, kilka zapisanych papierów i najwięcéj rozrzuconego tytuniu. Tytuń znajdował się pod różnemi postaciami: w paczkach, w szkatułce, zresztą leżała kupa rozsypana po prostu na stole. Na obydwóch oknach były kupki popiołu z fajek, bardzo starannie i ładnie rzędem ułożone. Widoczném było, że i to służyło nieraz gospodarzowi do przyjemnego przepędzenia czasu.
— Racz pan usiąść w fotelu, rzekł Maniłów. Będzie panu wygodniéj.
— Pozwól mi pan siąść na krzesełku.
— Pozwól pan, że na to nie pozwolę, rzekł Maniłow z uśmiechem. — Ten fotel jest przeznaczony dla gości, chętnie czy niechętnie, muszą na nim siedzieć.
Cziczików usiadł.
— Czy można panu służyć fajką?
— Dziękuję, nigdy nie palę, odpowiedział Cziczików uprzejmie i jakby tego żałował.
— Dla czego? rzekł Maniłow równie uprzejmie.
— Nie przywykłem, boję się; powiadają, że fajka szkodzi.
— Pozwólcie zrobić sobie uwagę, że to tylko przesąd. Ja nawet utrzymuję, że daleko zdrowiéj palić, niż zażywać tabakę. W naszym pułku był porucznik, prześliczny i wykształcony człowiek, który z ust fajki nie wypuszczał, nietylko przy stole, ale nawet z przeproszeniem powiedziawszy, we wszystkich innych miejscach. Teraz ma on już przeszło czterdzieści lat, a chwała Bogu cieszy się jak najlepszém zdrowiem.
Cziczików zrobił uwagę, że rzeczywiście takie przypadki się zdarzają, i że w naturze spotykają się zjawiska niewytłomaczone, nawet dla najświatlejszych rozumów.
— Ale racz pan posłuchać, mam do pana prośbę... powiedział głosem trochę nienaturalnym i zaraz obejrzał się za siebie.
Maniłow, niewiadomo dla czego, także się obejrzał.
— Jak dawno pan podawałeś rewizyjną listę?[5]
— Już bardzo dawno; albo lepiéj powiedzieć, że nie pamiętam.
— A czy od téj pory dużo u was ludzi umarło?
— Niewiem; trzebaby spytać się pisarza.
— To zawołaj pan pisarza, przecie musi tu gdzie być.
Pisarz wkrótce przyszedł. Był to człowiek czterdziestoletni, golił brodę, chodził w surducie i jak się zdawało, wiódł bardzo spokojne życie, bo twarz miał obrzękłą, a cera żółtawa i małe oczy dowodziły, że wiedział aż zanadto dobrze, co to jest poduszka, piernat i pierzyna. Zaraz można było odgadnąć cały przebieg jego życia: z początku był prostym chłopcem w domu, umiejącym czytać i pisać, potém ożenił się z klucznicą, faworytką pani i sam został klucznikiem, a tam już późniéj i pisarzem. Gdy wyszedł na pisarza, postępował jak wszyscy pisarze: przyjaźnił się i kumał z bogatszymi włościanami, na biedniejszych większy czynsz nakładał; obudziwszy się koło 9 z rana, ziewając czekał, aż mu dadzą herbatę.
— Proszę cię, mój kochany, powiedz mi, ilu chłopów umarło u nas od czasu, jak podaliśmy ostatnie rewizyjne listy?
— Jakto — ilu? dużo ich od téj pory umarło, powiedział pisarz i w téj chwili mu się odbiło, ale zasłonił ręką usta.
— Przyznam się, że i ja tak sądziłem, przerwał Maniłów, — w saméj rzeczy dużo ich umarło! Obrócił się do Cziczikowa i dodał jeszcze: — tak jest, dużo ich umarło.
— Ale iluż naprzykład? zapytał Cziczikow.
— Tak; iluż dodał Maniłow.
— Ilu? Nie wiadomo, ilu umarło, nikt ich nie rachował, odpowiedział pisarz.
— W saméj rzeczy, rzekł Maniłow, zwracając się do Cziczikowa, ja tak samo sądziłem, śmiertelność była wielka; nie wiadomo, wielu ich umarło.
— Proszę cię, przelicz ich, rzekł Cziczikow do pisarza, i zrób rejestrzyk, wyszczególniając każdego po imieniu i po nazwisku.
— Tak, wszystkich po imieniu i po nazwisku, dodał Maniłow.
— Uważam, odpowiedział pisarz i odszedł.
— Do czego wam to potrzebne? zapytał Maniłow po wyjściu pisarza.
To zapytanie, jak widać, zmięszało cokolwiek gościa, poczerwieniał nawet. Pomięszanie jego dało się nawet uczuć w odpowiedzi, bo rzeczywiście Maniłow naraz usłyszał takie dziwne i nadzwyczajne rzeczy, jakie się jeszcze nigdy nie obiły o ludzkie uszy.
— Pyta się pan dla czego? Oto jest przyczyna: ja chciałbym kupić włościan... rzekł Cziczikow, ale się zachłysnął i nie kończył zdania.
— Proszę mi powiedzieć, jak pan masz zamiar ich kupić, rzekł Maniłow, — czy z ziemią, czy téż dla przesiedlenia? to jest bez ziemi?
— Nie, właściwie nie chodzi o to, żeby to byli zupełnie włościanie, rzekł Cziczikow: — ja bym pragnął kupić tych zmarłych.
— Co? przepraszam... ja trochę nie dosłyszę, a usłyszałem jakiś dziwny wyraz...
— Ja mam zamiar nabyć zmarłych, to jest takich, którzy nie są wykreśleni z spisów a liczą się dotąd do żywych, powiedział Cziczikow.
Maniłow wypuścił z rąk cybuch z fajką, otworzył usta i w takiéj pozycyi pozostał parę minut. Obydwaj przyjaciele, tak mile niedawno rozmyślający o przyjemnościach wspólnego życia, pozostali nieruchomi, wlepili oczy jeden w drugiego, niby portrety staroświeckie, zawieszone naprzeciw siebie. Nakoniec Maniłow podniósł fajkę i cybuch i popatrzał z dołu na Cziczikowa, czy nie dojrzy uśmiechu na jego ustach, czy on nie żartował sobie; ale niczego podobnego nie spostrzegł, owszém twarz jego była spokojniejszą niż zwykle. Pomyślał téż sobie, czy gość jego nie dostał przypadkiem pomięszania zmysłów i ze strachem mu się przyglądał; ale oczy gościa były jasne, nie było w nich dzikiego, niespokojnego ognia właściwego waryatom, wszystko przedstawiało się przyzwoicie i w porządku. Chociaż Maniłow myślał i przemyśliwał, co tu robić, nic wymyśleć nie mógł i skończył na tém, że wypuścił cienkim strumieniem dym, który miał jeszcze w ustach.
— Tak jest, chciałbym wiedzieć, czy pan może sprzedać mi, albo odstąpić, albo, jak się tam panu będzie podobało, tych nie żywych rzeczywiście; ale żywych podług prawa!
Maniłow taki był zawstydzony, pomięszany, że tylko patrzał na niego.
— Mnie się zdaje, rzekł Cziczikow, że wy widzicie w tém jakieś trudności.
— Ja?... nie, ja nie to, mówił Maniłow, — ale nie mogę pochwycić... przepraszam... ja, rozumie się, nie otrzymałem takiego świetnego wychowania, które, że tak powiem, można spostrzedz w każdym waszym ruchu; nie mam daru wymowy... Może być, że właśnie... w tém, dopiero co przez pana powiedzianém zdaniu... ukrywa się co innego... Może być, że wyście się tak raczyli wyrazić dla krasomówstwa?...
— Nie, wcale, przerwał Cziczikow, ja rozumiem rzecz tak, jak jest; to jest te dusze, które już umarły.
Maniłow do reszty stracił przytomność; czuł, że potrzeba było cośkolwiek przedsięwziąć, zrobić jakie zapytanie; ale jakie? djabli wiedzieli. Skończył na tém, że znowu wypuścił dym, tylko już nie ustami, ale nosem.
— Zatém, jeżeli nie ma żadnych przeszkód, to z Bogiem możemy przystąpić do sporządzenia aktu sprzedaży, rzekł Cziczików.
— Jakto, na martwe dusze akt?
— Oh nie, rzekł Cziczików. — My napiszemy, że one żywe, tak jak jest w rzeczywistości napisane w rewizyjnych listach; mam zwyczaj nigdy nie odstępować od litery prawa, chociaż cierpiałem za to podczas służby; ale już proszę wybaczyć: dla mnie prawo świętym obowiązkiem — staję się niemym w obliczu prawa.
Ostatnie słowa podobały się Maniłowowi, ale interesu samego nie mógł żadnym sposobem przeniknąć, zamiast odpowiedzi zatém zaczął tak mocno ciągnąć, że cybuch chrapał jak fagot. Zdawało się, że chciałby z cybucha wyciągnąć jego zdanie; ale cybuch chrapał — i nic więcéj.
— Może macie jakie wątpliwości? zapytał Cziczików?
— Wcale nie! Ja nie co do tego mówię, żeby mieć jakiekolwiek, to jest krytyczny pogląd. Ale proszę mi pozwolić zapytać się, czy to przedsięwzięcie albo raczéj, żeby jeszcze, że tak powiem, lepiéj wyrazić się, czy ta negocyacya nie będzie przeciwną, nieodpowiednią przepisom cywilnym, i czy nie zagraża przyszłym widokom Rosyi?
Tu Maniłow zrobił znaczące poruszenie głową i znacząco popatrzał w twarz Cziczikowa. Swojéj zaś twarzy nadał wyraz taki myślący, że nie zdarzyło się nigdy człowiekowi coś podobnego widzieć, chyba tylko u jakiego bardzo mądrego ministra i to jeszcze w chwilach najważniejszego interesu.
Ale Cziczików odpowiedział po prostu, że podobne przedsięwzięcie albo negocyacya wcale nie są przeciwne prawom cywilnym i w niczém nie zagrażają przyszłości Rosyi, a po chwili dodał, że skarb skorzysta nawet na tém, bo trzeba będzie taksę zapłacić.
— Więc wy sądzicie?...
— Ja sądzę, że to będzie dobrze.
— Jeżeli dobrze, to rzecz inna; to ja nie mam nic przeciwko temu, rzekł Maniłow i zupełnie się uspokoił.
— Pozostaje nam teraz ugodzić się co do ceny...
— Jakto ugodzić się? rzekł znowu Maniłow i zatrzymał się. Jakże możecie myśleć, że ja wezmę pieniądze za dusze, które, że tak powiem, w pewnym rodzaju skończyły swoje istnienie? Jeżeli już wam przyszła, że się tak wyrażę, podobna myśl fantastyczna, to ja z mojéj strony odstępuje je panu całkiém darmo, nawet taksę biorę na siebie.
Słuszny zarzut możnaby zrobić historykowi w razie, gdyby nie powiedział, że takie rozwiązanie nadzwyczaj ucieszyło Cziczikowa. Chociaż był ostrożny i rozważny, jednakowoż po ostatnich słowach Maniłowa ledwie że nie zaczął skakać jak kozieł, co zwykle następuje tylko w chwilach niezwykłéj radości. Tak się gwałtownie poruszył na fotelu, że pękł pokrowiec; Maniłow nawet spojrzał na niego ze zdziwieniem. Pobudzony wdzięcznością tyle mu grzeczności naprawił, że Maniłow się zmięszał, poczerwieniał, jął głową przeczyć, nakoniec powiedział, że to jest nic zgoła, że chciałby i większą jaką rzeczą dowieść swojego przywiązania, magnetyzmu duszy; a martwe dusze — to tylko śmiecie.
— Wcale nie śmiecie, rzekł Cziczikow, ściskając jego ręce i głęboko wzdychając; Cziczikow zdawał się być nastrojony do serdecznych wynurzeń; z uczuciem téż wyrzekł następujące słowa: Żebyście wiedzieli, jakąście przysługę zrobili temi śmieciami, biednemu człowiekowi! bo rzeczywiście czegóż ja już nie wycierpiałem? Jak łódź jaka pośród rozhukanych bałwanów. Ile prześladowań, ile niesprawiedliwości doświadczyłem, ile goryczy znieść musiałem, a za co? — za to, że pilnowałem prawdy, że miałem czyste sumienie, za to, że podawałem rękę i wdowie bez opieki, i sierocie w nędzy!... W tém miejscu Cziczikow wyjął chustkę i otarł łzę spadającą po twarzy.
Maniłow był wzruszony nad wszelką miarę. Przyjaciele długo ściskali się za ręce i długo milcząc patrzeli sobie w oczy od łez błyszczące. Maniłow na żaden sposób nie chciał wypuścić ręki naszego bohatera i tak ją gorąco ściskał, że ten nie wiedział jak się oswobodzić. Nakoniec wyciągnąwszy dłoń swoją powoli, odezwał się, że nie źle byłoby pospieszyć się z aktem prawnym sprzedaży, i że radzi Maniłowowi, żeby sam przyjechał do miasta. Niebawem wziął czapkę i zaczął się żegnać.
— Co? wy już chcecie jechać? rzekł Maniłow prawie z przestrachem.
Pani Maniłowa właśnie w téj chwili weszła do gabinetu.
— Lizińka (Elżbieta), rzekł Maniłow żałosnym tonem, Paweł Iwanowicz już nas porzuca.
— Widać, żeśmy znudzili Pawła Iwanowicza, odpowiedziała Maniłowa.
— Pani! tu, rzekł Cziczikow, tu, oto gdzie, i położył rękę na sercu, — tak, tu zachowam w pamięci przyjemne chwile z wami spędzone, i proszę wierzyć, że nie byłoby dla mnie większéj rozkoszy, jak mieszkać z wami, jeżeli nie w tym samym domu, to przynajmniéj w jak najbliższém sąsiedztwie.
— A wiecie co Pawle Iwanowiczu, rzekł Maniłow, któremu taka myśl bardzo się podobała, — jakby to dobrze było w saméj rzeczy, żeby tak sobie mieszkać pod jednym dachem, albo pod cieniem jakiegobądź dębu pofilozofować o czém nie bądź, zagłębiać się!!...
— O, to byłoby rajskie życie! rzekł Cziczików, wzdychając. — Żegnam panią, mówił daléj, całując ją w rękę. — Żegnam was, szanowny przyjacielu, nie zapomnijcie o mojéj prośbie.
— Bądźcie spokojni! odpowiedział Maniłow. Rozłączam się z wami nie na dłużéj jak na dwa dni.
Wszyscy wyszli do sali jadalnéj.
— Żegnam was, miłe dzieci! rzekł Cziczików, zobaczywszy Alcybiadesa i Temistokliusza, bawiących się drewnianym huzarem, któremu brakło już ręki i nosa.
— Żegnam was, moje aniołki, przebaczcie mi jeżeli wam nie przywiózłem jakich zabawek, ale przyznam się, że nie wiedziałem nawet, że istniejecie na świecie; ale teraz co innego, jak przyjadę, to niezawodnie przywiozę.
Tobie przywiozę szabelkę. Chcesz szabelkę?
Chcę, odpowiedział Temistoklius.
— A tobie bęben. Co, dobrze? rzekł, nachylając się ku Alcybiadesowi.
— Bęben, odpowiedział z cicha Alcybiades i spuścił główkę.
— Już dobrze, tobie przywiozę bęben, — znakomity bęben! będzie ciągle słychać turrrr.... ru... tra-ta-ta, ta-ta-ta... Bądź zdrów chłopaku.
Pocałował go w głowę i zwrócił się do Maniłowych z uśmiechem na twarzy, z jakim się zwykle zwraca do rodziców, dając im poznać niewinność ich dzieci.
— Ale zostańcie Pawle Iwanowiczu, rzekł Maniłów, gdy już wszyscy wyszli na ganek.
Popatrzcie, jak się chmurzy.
— To chmurki nic nie znaczące, rzekł Cziczikow.
— A czy znacie przynajmniéj drogę do Sobakiewicza?
— Właśnie chciałem się was o nią spytać.
— Ja zaraz rozpowiem waszemu furmanowi, i Maniłów z zwykłą sobie słodyczą, rozpowiedział rzecz całą furmanowi, którego nawet raz nazwał wy.
Furman usłyszawszy, że trzeba minąć dwie drogi a pojechać trzecią, powiedział: „Potrafimy panie,“ i Cziczików wyjechał, żegnany długo jeszcze ukłonami i powiewaniem chustek podnoszących się na palce gospodarzy.
Maniłów długo stał na ganku i patrzał za oddalającą się bryczką, a kiedy już znikła, on ciągle jeszcze stał paląc fajkę. Nakoniec wszedł do pokoju, siadł na krzesełku i zaczął rozmyślać, z serdeczną uciechą, że sprawił choć małą przyjemność swojemu gościowi. Następnie myśli jego przeszły nieznacznie do innego przedmiotu, a w końcu zaniosły go Bóg wie gdzie. Myślał o szczęśliwém życiu w towarzystwie; o tém, jakby to dobrze było pędzić czas razem z przyjacielem, na brzegu jakiejkolwiek rzeki; następnie jął na téj rzece most budować, daléj dom ogromny, z tak wysokim belwederem, że można było z niego Moskwę widzieć, i gdzieby się wieczorem piło herbatę, na otwartem powietrzu, i rozmyślało o jakich przyjemnych rzeczach; potém jeszcze z Cziczikowem zajechał w pysznéj karecie na jakieś zebranie, a najwyżsi urzędnicy dowiedziawszy się o ich tak ścisłéj przyjaźni, mianowali ich jenerałami, i Bóg wie co tam jeszcze czego on sam nawet nie umiał sobie wytłómaczyć. Raptem przyszła mu na myśl osobliwsza prośba Cziczikowa i wspomnienie to jakoś fałszywie zadźwięczało w jego głowie: Chociaż wykręcał tę rzecz na wszystkie strony, nie mógł jej jednak sobie wytłómaczyć, i tak paląc fajkę przesiedział aż do saméj kolacyi.


Rozdział III.

I Cziczikow siedział na swojéj bryczce toczącéj się po drodze, co się zowie w dobrym humorze. Z poprzedniego rozdziału widać, czego szukał i do czego dążył, nie dziw zatém, że cały zagłębił się w swoich myślach duszą i ciałem. Widać było z jego twarzy, że projekta, które tworzył, były przyjemne, bo co chwila uśmiech pokazywał się na jego ustach. Zajęty niemi, nie zważał jak jego furman, zadowolony z przyjęcia, jakiego doznał u ludzi Maniłowa, robił energiczne uwagi tarantowatemu koniowi zaprzężonemu na przyprzążkę z prawéj strony. Ten tarantowaty koń był bardzo mądry, tylko na oko zdawało się, że on ciągnie, gdy tymczasem gniady w dyszlach zaprzężony i kary na przyprzążce z lewéj strony, nazwany Ławnikiem, dla tego, że od jakiegoś ławnika był kupiony, ciągnęły bryczkę z całego serca, tak, że nawet z oczu ich było widać zadowolnienie, jakiego w skutek tego doznawały. „Chytry! chytry! a ja będę chytrzejszy od ciebie!“ mówił Selifan, podnosząc się i sciągnąwszy leniwca knutem. „Ty znaj swoją rzecz, flondro niemiecki! Gniady — poczciwy koń, on pełni swoją powinność, ja jemu dam z ochotą jedną więcéj miarkę owsa, bo to poczciwy koń; i Ławnik — także dobry... No, no! czego strzyżesz uszami? Ty durniu, słuchaj kiedy mówię! ja ciébie gburze do złego nie będę namawiał. Gdzieś to zalazł!“ I znowu go ściągnął knutem: „A ty łotrze!“... Potém krzyknął na wszystkie: „Ej wy, orły!“ i zaciął je wszystkie, ale już nie za karę ale żeby pokazać, że był z nich zadowolony. Sprawiwszy im tę satysfakcyą, znów zwrócił się do tarantowatego: „Ty myślisz, że się ukryjesz? Nie, ty lepiéj żyj prawdą, jeżeli chcesz, żeby cię mieli za coś. U obywatela, u któregośmy byli, poczciwi ludzie; ja z chęcią rozmówię się z dobrym człowiekiem, z dobrym człowiekiem zaraz się przyjaźń zawięzuje; herbaty się napić, albo zakąsić — z ochotą, jeżeli dobry człowiek. Dobremu człowiekowi każdy się ukłoni. Pana naszego naprzykład, każdy uszanuje, dla tego, że on, słyszysz ty, służył cesarzowi; on radzca kolonialny...“
Tak sobie rozprawiał Selifan. Gdyby Cziczików był słuchał téj mowy, byłby się dowiedział nie jednego szczegółu o samym sobie; ale tak był zajęty własnemi myślami, że dopiero silne uderzenie piorunu zbudziło go. Obejrzał się wokoło, całe niebo pokryte było gęstemi chmurami, a rzadkie duże krople deszczu padać zaczynały. Zagrzmiało drugi raz, jeszcze silniéj, i deszcz jął lać jak z wiadra. Z początku trzepał tylko z jednéj strony budę, późniéj zaczął trzepać i z drugiéj, następnie zmienił kierunek i bił prosto w oczy. Cziczikow spuścił firankę z dwoma okienkami i kazał prędzéj jechać. Selifan musiał przerwać swoje uwagi, i sam zmiarkował, że nie było czego czekać, wyciągnął z pod kozła jakiś łachman z szarego sukna nałożył go na rękawy, ściągnął lejce i krzyknął na swoją trójkę, która ledwie nogi stawiała. Ale Selifan nie mógł żadnym sposobem przypomnieć sobie, czy dwie czy trzy drogi już przejechał. Rozważywszy dobrze, zmiarkował, że wiele było dróg, które on przepuścił. Ale, że Rosyanin nigdy się długo nie zastanawia, skręcił w prawo na pierwszą napotkaną drogę, puścił konie galopem, mało się troszcząc o to, gdzie ich ta droga doprowadzi.
Deszcz jednak zawziął się i rozpadało się. Kurz zmienił się prędko w błoto i koniom szło coraz ciężéj. Cziczikow zaczął się niepokoić, nie widząc tak długo wioski Sobakiewicza. Podług jego obrachunku już dawno można było do niéj dojechać. Patrzał na wszystkie strony, ale tak było ciemno — że choć oko wykol.
— Selifan! zawołał wreszcie, wysuwając się z głębi bryczki.
— Co, panie? odpowiedział Selifan.
— Popatrzno, czy wsi nie widać?
— Nie panie, nigdzie nie widać.
Poczém Selifan świsnął knutem i zaśpiewa pieśń czy nie pieśń, ale coś tak długiego, że końca nie można się było doczekać. Tam wszystko się mieściło, i to co pochwalne, i to, co pobudzić mogło do szybszego biegu, i czém w całéj Rosyi od jednego końca do drugiego konie częstują; były tam wszystkie możebne przymiotniki bez wyboru, pierwszy lepszy, jaki znalazł się na języku. Doszło nawet do tego, że jął konie nazywać sekretarzami.
Tymczasem Cziczikow uważał, że bryczka chyliła się na wszystkie strony i trzęsła niemiłosiernie; to go przekonało, że musieli zjechać z drogi i znajdują się na powleczoném polu. Selifan zdaje się także rzecz zmiarkował, ale nic nie mówił.
— Po jakiéj ty drodze jedziesz szelmo, zawołał Cziczikow.
— A cóż robić, panie, czas taki przyszedł knuta nawet nie widać, tak ciemno! Ledwo to powiedział bryczka tak się nachyliła, że Cziczikow musiał się uchwycić jéj obu rękoma. Teraz dopiero spostrzegł, że Selifan był pod dobrą datą.
— Stój! Stój! wywrócisz! krzyczał Cziczikow.
— Nie, panie, czy podobna, żebym ja wywrócił, mówił Sulifan, — to nie ładnie wywrócić, już ja wiem dobrze, że nie wywrócę. I zaczął powoli skręcać, a skręcał tak długo, że nakońcu wywrócił. Cziczikow dostał się cały z rękami i nogami w błoto. Selifan konie wstrzymał, ale one i tak byłyby się same zatrzymały, bo były bardzo zmęczone. Taki nieprzewidziany przypadek zadziwił go niezmiernie. Podniósł się, stanął przed bryczką i podparł się pod boki, podczas gdy jego pan grzebał się w błocie i chciał z niego wyleźć; po chwilowém rozmyślaniu rzekł:
— Patrzaj, rzekł Selifan, i obaliła się!
— Ty pijany jak szewc! zawołał Cziczikow.
— Nie, panie; czy podobna, żebym ja był pijany! Ja wiem, że to nie dobrze — być pijanym. Z przyjacielem rozmawiałem, bo z dobrym człowiekiem można pomówić, w tém nie ma nic złego, i zakąsiliśmy razem. Zakąsić wolno, szczególniéj z dobrym człowiekiem.
— A czy pamiętasz, co ci mówiłem, gdyś się ostatni raz upił, co? zapomniałeś? rzekł Cziczikow.
— Nie, panie, jakże można, żebym ja zapomniał! Już ja znam moję rzecz. Ja wiem, że to nie dobrze być pijanym. Z dobrym człowiekiem pomówiłem, bo...
— Już ja ci takie cięgi sprawię, że się dowiesz, co to jest z dobrymi ludźmi rozmawiać.
— Jak się będzie wielmożnemu panu podobało, rzekł na wszystko zgodny Selifan: — kiedy cięgi, to cięgi, nic a nic nie mam przeciwko temu. Dla czego batów nie dostać, kiedy się zasłużyło, a znowu od czegoby była wola pańska? Baty potrzebne, bo chłop swawolny; należy utrzymać porządek. Kiedy jest za co, to i smagaj; dla czego nie wysmagać?
Na takie rozumowanie Cziczikow nie wiedział, co odpowiedzieć. Zdało się wreszcie, że Opatrzność zlitowała się nad nimi, bo opodal dało się słyszeć szczekanie psów. Uradowany Cziczikow kazał konie poganiać. Rosyjski furman posiada instynkt lepszy jeszcze niźli oczy; zdarza się czasem, że zamrużywszy oczy, pędzi co koniom sił starczy — i zawsze dojedzie, gdzie trzeba. Selifan nic nie widząc, pokierował tak końmi, że wyjechał prosto na wieś i dopiero stanął, gdy dyszlem w płot uderzył i daléj jechać było niepodobieństwem. Cziczikow spostrzegł, choć jeszcze padał deszcz rzęsisty, coś podobnego do dachu i posłał zaraz Selifana z rozkazem, by wrót odszukał. Byłoby to jednak długo trwało, gdyby w miejsce szwajcarów nie było w Rosyi gromady psów, które chałaśliwie o jego przybyciu uprzedziły. Błysło światło w jedném oknie, promień jego dosięgnął aż do płotu i ujrzeli w pobliżu wrota. Selifan zaczął stukać, zaraz téż otworzyła się furtka i wysunęła się jakaś postać w sukmanie, a pan i furman usłyszeli ochrypły głos babi:
— Kto tam stuka? czego się tak dobijacie?
— Podróżny, matko, pozwól przenocować, rzekł Cziczikow.
— Patrzcie, jaki chwat, rzekła stara, — o jakiéj to porze przyjechał! Tu nie zajazd, lecz obywatelka mieszka.
— Cóż robić, matko, zabłądziliśmy, przecież nie możemy na taki czas w polu nocować!
— Czas to taki, szkaradny czas, dodał Selifan.
— Milcz durniu, rzekł Cziczikow.
— Ale co wy za jedni? zapytała stara.
— Szlachcic, matko, szlachcic!
Na ten wyraz szlachcic, stara się zamyśliła. „Poczekajcie, powiem pani,“ rzekła i w parę minut powróciła z latarką w ręku, aby otworzyć wrota. Światło pokazało się i w drugiém oknie. Bryczka wjechała na dziedziniec i zatrzymała się przed nie wielkim domkiem, który trudno opisać, gdyż było bardzo ciemno. Tylko na jednéj połowie było światło w oknach; przed domem widać było jedynie kałużę, na którą światło z okien prosto padało. Deszcz dudnił po drewnianym dachu i słychać było wodę spływającą ze szczytów w beczki, a psy darły się na wszystkie tony; jeden z nich, podniósłszy pysk w górę wył tak przeciągle i z taką zawziętością, jak gdyby mu za to Bóg wie co płacono; drugi szczekał prestissimo! między niemi, dzwonił jak dzwonek pocztowy, dyszkant zapewne młodego szczeniaka, a całéj muzyki dopełniał bas jakiegoś starego brytana, bas ochrypły niby śpiewaka w czasie koncertu; tenorzy wspinają się na paluszki, pragnąc pochwycić wysoką nutę i wszystko do góry podnoszą, nawet głowę, a on jeden, spuściwszy nieogoloną brodę i usiadłszy, wydaje nutę, od któréj się okna trzęsą. Z jednego tylko psów szczekania, złożonego z tak znakomitych muzykantów, można było wnosić, że to porządna wioska;ale przemokły i zziębnięty nasz bohater myślał tylko o łóżku. Bryczka jeszcze się zupełnie nie zatrzymała, a on już wyskoczył i ledwie nie upadł. Na ganek wyszła druga jakaś kobieta, młodsza od pierwszéj, ale bardzo do niéj podobna. Ta poprowadziła go do pokoju. Cziczików rzucił okiem w około; pokój był czysty, wyklejony starym papierem w paseczki, obrazy przedstawiały jakieś ptaki, między oknami wisiały małe zwierciadła w ciemnych ramach; za każdém lustrem było coś założonego, to list, to stara talia kart, nawet pończocha; był téż i zegar z malowanemi kwiatami na cyferblacie... więcéj spostrzeżeń nie dało się na razie zrobić. Oczy mu się tak lepiły, jak gdyby mu je kto miodem posmarował. Niebawem weszła gospodyni, nie młoda kobieta, w nocnym czepku, na prędce włożonym, w wełnianéj chustce na szyi, jedna z tych kobiecin, należących do klasy mniéj zamożnych właścicielek, które wiecznie narzekają na nieurodzaj, straty, przechylają głowę na bok, a tymczasem zbierają po trochu pieniążki do płóciennych woreczków i chowają je w rożne szuflady.
W jedne woreczki kładą się ruble, w drugie półruble, w trzecie ćwierć ruble, chociaż na pozór zdawałoby się, że nic nie ma w szufladach krom bielizny, nocnych kaftaników, nicianych kłębków, poprutéj salopy, z któréj miała być uszyta suknia, w razie gdyby stara przepaliła się w jakiém miejscu w czasie pieczenia rozmaitych przysmaków na święta, albo się téż podarła. Ale suknia się nie przepali i nie podrze, bo stara oszczędna, a salopa długo przeleży popruta, wreszcie dostanie się testamentem córce siostrzenicy wraz z innemi gratami.
Cziczików przeprosił, że tyle narobił subjekcyi swoim niespodziewanym przyjazdem. „To nic!“ rzekła gospodyni. „W jaki to czas szkaradny Pan Bóg was przyprowadził! Co za zawierucha... Wypadałoby z drogi zakręcić cokolwiek, ale już zbyt późno, niczego przygotować nie można.“
Słowa gospodyni były przerwane straszném syczeniem, tak, że nawet gość się przestraszył: zdało się, jakby cały pokój napełnił się był wężami. Cziczików atoli spojrzawszy do góry, uspokoił się, zmiarkował bowiem, że zegarowi przyszła ochota uderzyć godzinę. Po syczeniu nastąpiło chrapanie i zegar nareszcie, natężywszy się ze wszystkich sił, wybił drugą godzinę; dźwięk był podobny do tego, jakby kto kijem uderzał w popękany garnek, następnie, wachadło znowu zaczęło swoje tik-tak, kołysząc się na prawo i na lewo.
Cziczików podziękował gospodyni, mówiąc, żeby się o nic nie frasowała, że niczego nie potrzebuje, oprócz łóżka; był jednak ciekawy, gdzie zajechał i czy daleko do Sobakiewicza? Na co stara odpowiedziała, że niesłyszała nigdy o takiém nazwisku, i że takiego obywatela zupełnie nie ma.
— W każdym razie, znacie Maniłowa? rzekł Cziczików.
— A co to za jeden Maniłów?
— Obywatel, matko.
— Nie, nie słyszałam, nie ma tu takiego obywatela.
— A jacyż są?
— Bobrow, Swinin, Kanapatiew, Charpakin, Trepakin, Plieszakow.
— Czy bogaci ludzie?
— Nie, ojcze, zbyt bogatych nie ma. Mają po dwadzieścia, trzydzieści dusz, ale takich, coby mieli po sto lub więcéj, takich tu nie znajdzie.
Cziczików zmiarkował, że zajechał na jakąś pustynią.
— A czy daleko ztąd do miasta?
— Będzie ze sześćdziesiąt wiorst. — Jak mi przykro, że nie mam wam co dać zakąsić! Ale może chcecie herbaty?
— Dziękuję, matko, do niczego tak nie wzdycham, jak do poduszki.
— Zapewne, z takiéj drogi potrzeba wypocząć. Oto na téj kanapie będzie wam wygodnie. Ej! Fietinia! przynieść pierzynę, poduszki, prześcieradło. Jaką to Pan Bóg daje niepogodę, jakie grzmoty, całą noc paliłam świecę przed obrazem. — Ale co to ojcze, cały bok i plecy u was zabłocone, jak u wieprza, gdzieżeście się tak powalali?
— Dzięki Bogu, że tylko suknie powalane! a że kości mam całe.
— Wszyscy Święci! A czy nie trzeba czém pleców wysmarować?
— Bóg zapłać, Bóg zapłać! Nie róbcie sobie subjekcyi, proszę tylko, każcie waszéj dziewce, żeby mi rzeczy wysuszyła.
— Słyszysz Fietinia! rzekła gospodyni do służącéj, która przyniosła pierzynę i poruszała ją, bijąc po obu stronach, tak że w pokoju padało pierze jak deszcz. Weź kaftan i surdut tego pana, najprzód wysusz przy ogniu, jak się robiło nieboszczykowi panu, a potém wytrzyj i wytrzep porządnie.
— Dobrze, proszę pani! odpowiedziała Fietinia, rozpościerając prześcieradło na pierzynę i kładąc poduszki.
— Oto i pościel gotowa, rzekła gospodyni. Życzę ci ojcze spokojnéj nocy. Ale czy wam jeszcze czego nie potrzeba? Może jesteś przyzwyczajony, żeby ci kto łechtał pod podeszwami? Mój nieboszczyk nie mógł inaczéj usnąć.
Ale gość zrzekł się téj przyjemności, Gospodyni odeszła, on téż zaraz rozebrał się, oddał Fietinii swoje wierzchnie i spodnie ubranie — Fietinia ze swéj strony życzyła mu dobréj nocy i wyszła, zabierając z sobą jego mokre manatki. Gdy został sam, popatrzał z rozkoszą na pościel, która bardzo wysoko sięgała. Fietynia była, jak widać, mistrzynią w słaniu łóżek. Przystawiwszy krzesełko wlazł na pościel położył się, przykrył się się kołdrą, zgasił świecę i zwinąwszy się jak obwarzanek w krótkiéj chwili zasnął.
Nazajutrz obudził się dość późno. Słońce świeciło mu prosto w oczy, a muchy, które wczoraj spokojnie spały na ścianach i na suficie, niemiłosiernie go dręczyły: jedna siadła mu na wargach, druga na uchu, trzecia próbowała, jakimby sposobem usiąść na oku; jednę, która usadowiła się pod samym nosem, we śnie w nos wciągnął i tak silnie z téj przyczyny kichnął, że aż się obudził.
Gdy rzucił wzrokiem po pokoju, spostrzegł, że nie tylko ptaszki zdobiły ściany, lecz że był tam i portret Kutuzowa i jeszcze olejny portret jakiegoś staruszka, z czerwonemi wyłogami u munduru, jakie nosili za nieboszczyka cesarza Pawła Piotrowicza. Zegar znowu zasyczał i uderzył dziesiątą; we drzwiach pokazała się jakaś twarz kobieca, ale się zaraz cofnęła, bo Cziczikow chcąc smaczniéj zasnąć, zrzucił z siebie wszystko. Zdawało mu się, że twarz, która zajrzała, była mu znajomą. Przypominał sobie, ktoby to mógł być, nakoniec zaspokoił się, że to była gospodyni. Włożył koszulę; rzeczy jego, już wysuszone i wyczyszczone, leżały na krzesełku. Ubrawszy się, podszedł do lustra i tak głośno kichnął, że indyk, który był za oknem — okno było nizkie — coś tam zaszwargotał swoim językiem, zapewne „na zdrowie“, na co Cziczikow odpowiedział mu: „dureń.“ Stanął w oknie i przypatrywał się krajobrazowi. Okno wychodziło zdaje się na kurnik, bo mały dziedzińczyk, który się przed nim znajdował, pełny był rozmaitego drobiu i innych zwierząt domowych. Indyczek i kur nie możnaby się doliczyć, między niemi kogut powoli się przechadzał, potrząsając grzebieniem i obracając głowę na wszystkie strony, jakby się czemu przysłuchiwał. I maciora z potomstwem tu się znalazła, a ryjąc w kupie śmieci, zjadła po drodze kurczątko, które jéj się pod ryj nawinęło i jakby nic, ryła sobie daléj. Ten dziedzińczyk był odgrodzony płotem z desek od ogrodu, w którym rosły kartofle, cebula, kapusta, buraki i inne warzywa, gdzie niegdzie rozrzucone były drzewa owocowe, nakryte siatkami, żeby je uchronić od napaści srok, a szczególniéj wróbli, które stadami przelatywały z jednego miejsca na drugie. Dla téj saméj przyczyny rozstawionych było kilka strachów na długich żerdziach z rozwartemi rękami, a na jednym z nich sterczał czepek saméj gospodyni. Za ogrodami widać było domy włościańskie, a chociaż były nie symetrycznie rozrzucone, przedstawiały się dość zamożnie. Dachy miały nowe, płoty i wrota porządne, przed domami stał jeden a czasem i dwa zapaśne wozy. „He, he, to u niéj wioska nie mała!" powiedział do siebie i postanowił bliżej poznać się z jéj właścicielką. Zajrzał przez dziurkę od klucza u drzwi, przez które pokazała się była głowa, a zobaczywszy, że gospodyni pije herbatę, weszedł z wesołą i uśmiechniętą twarzą.
— Dzień dobry, ojcze, jak się spało? zapytała, podnosząc się z miejsca. Była ubrana staranniéj, niż wczoraj, w ciemnéj chustce i już nie w nocnym czepku.
— Dobrze, dziękuję, rzekł Cziczików siadając. A wy, matko, jak się macie?
— Źle, ojcze.
— Jakto?
— Bezsenność. Krzyże bolą i w nodze wyżéj kostki rwie ciągle.
— Przejdzie, przejdzie, nie ma się czém kłopotać...
— Daj Boże, żeby przeszło; już smarowałam i sadłem i terpentyną. — Z czém będziecie pić herbatę? W butelce nalewka owocowa.
— Dobrze, matko, napiję się chętnie z nalewką.
Czytelnik zapewne uczynił spostrzeżenie, że Cziczików z większą swobodą teraz rozmawiał, niż u Maniłowa i wcale się nie ceremoniował. Trzeba przyznać, że jeżeli w wielu rzeczach nie dorównywamy cudzoziemcom, to jednak u nas w Rosyi przewyższyliśmy ich w sposobie obchodzenia się z ludźmi. Przeliczyćby nie można różnych odcieni i subtelności naszego zachowywania się. Francuz albo Niemiec nigdy niedopatrzą się i niepojmą takiego stopniowania. Oni prawie tym samym tonem i temi samemi słowami będą mówili z milionerem i z biednym kramarzem, chociaż w duszy przenoszą pierwszego. U nas nie tak; u nas są tacy mędrcy, którzy z obywatelem, posiadającym dwieście dusz, będą mówili zupełnie inaczéj, niż z takim, który ich posiada trzysta; a z tym, który ich posiada trzysta, znowu nie tak jak z tym, który ich ma pięćset; a z tym, który ich ma pięćset, znowu całkiém odmiennie, niż z tym, który posiada ich ośmset; słowem, chociażby doszli do miliona, zawsze potrafią zachować jakieś odcienia. — Dajmy na to, że istnieje kancelarya, a w kancelaryi naczelnik. Proszę popatrzeć na niego, gdy siedzi otoczony swoimi podwładnymi, od strachu nie śmie nikt słowa wymówić! na twarzy jego wyczytujesz dumę, uczucie, że jest szlachcicem i Bóg wie nie co jeszcze! Chwytaj tylko za pędzel i maluj: Prometeusz, prawdziwy Prometeusz! Pogląda jak orzeł. Tenże sam orzeł, gdy wyjdzie z swego pokoju i zbliży się do gabinetu swego naczelnika, pędzi jak kuropatwa, ile mu sił starczy, z pliką papierów pod pachą. W towarzystwie, na wieczorku, jeżeli są tylko niżsi urzędnicy, — Prometeusz znów jest Prometeuszem; ale niech tylko wyższy zawita, taka sama zajdzie zmiana w Prometeuszu, że i Owidyuszowi się o podobnéj nie śniło; — mucha z niego, mniéj od muchy, zamieni się w ziarneczko piasku. „To chyba nie Iwan Piotrowicz“, powiesz, patrząc na niego. „Iwan Piotrowicz wyższy, a ten i mały i chudy; tamten mówi głośno, basem i nigdy się nie śmieje, a ten djabli wiedzą do czego podobny; — piszczy jak kura, ciągle się śmieje. Podejdziesz bliżéj, przyjrzysz się, on ci to, on Iwan Piotrowicz!! He, he, pomyślisz sobie...“
Trzeba jednak powrócić do Cziczikowa, który, jak już widzieliśmy, postanowił postępować bez ceremonii, dla tego téż wlał sobie nalewki do filiżanki i tak zaczął:
— Piękną macie wioskę, matko, a ile w niéj dusz?
— Dusz to w niéj będzie bez mała 80, powiedziała gospodyni; — ale bieda, czasy ciężkie, w przeszłym roku był taki nieurodzaj, że Boże zachowaj.
— Chłopi jednak zdają się zamożni, domy mają porządne. A jakże godność pani? Ja taki roztrzepany... przyjechałem w nocy...
— Koroboczka, sekretarzowa kolegialna.
— Bardzo jestem wdzięczny, a imię jak, i z ojca?
— Nastasija Piotrówna.
— Nastasija Piotrówna? piękne imię; Nastasija Piotrówna, ja mam rodzoną ciotkę, siostrę mojéj matki, która także nazywa się Nastasija Piotrówna.
— A jak wasze nazwisko? zapytała obywatelka. — Wy musicie być przynajmniéj ławnikiem.
— Wcale nie, matko, odpowiedział Cziczikow uśmiechając się, — nie jestem ławnikiem, jeżdżę za swemi interesami.
— To wy zapewne kupiec i jeździcie skupować! Ah! jak mi żal naprawdę, żem sprzedała tak tanio miód! Ty byś go ojcze pewno kupił odemnie.
— Właśnie miodu bym nie kupił.
— Może co innego? może konopi? Ale widzisz i konopi teraz u mnie nie wiele, będzie może z pół puda[6].
— Nie, matko, mnie potrzebny jest innego rodzaju towar: powiedzcie proszę, czy u was chłopi umierają?
— Oj umierają! ojcze, umierają, ośmnastu ich mało, rzekła wzdychając. — A wszyscy byli dzielni robotnicy. Prawda, że i narodzili się inni, ale co z nich? Wszystko to drobiazg. A ławnik podatki ściąga, powiada, płać z duszy. Ludzie poumierali, a płacić trzeba jak za żywych. W przeszłym tygodniu spalił się tu kowal, doskonały majster, znał się nawet na ślusarce.
— To u was był pożar?
— Bóg ochronił od takiego nieszczęścia; sam się spalił, ojcze. Wnętrzności się u niego zapaliły, zawiele pił; tylko niebieski ognik z niego wybuchnął, cały poczerniał jak węgiel. A jaki znakomity kowal! Teraz wyjechać nie mogę, nie ma komu koni podkuć.
— Trzeba się zgadzać z wolą Bożą, matko, rzekł Cziczikow. — Przeciwko mądrości Bożéj niepodobna coś powiedzieć... Ustąpcie mnie ich, Nastasija Piotrówna!
— Kogo, ojcze?
— Właśnie tych wszystkich, którzy poumierali.
— Jakże to ustąpić?
— A tak, po prostu, albo jeżeli chcecie, to sprzedajcie. Ja wam za nich gotówką zapłacę.
— Jakże to, naprawdę nie rozumiem! Czy ty ojcze doprawdy chcesz ich z grobu wykopywać? zapytała gospodyni.
Cziczików zmiarkował, że stara za daleko zajechała i że trzeba będzie jéj całą rzecz wytłomaczyć. W kilku słowach objaśnił jéj, że sprzedaż urzeczywistni się tylko na papierze i że dusze będa przepisane, jakby były jeszcze żywe.
— A do czegóż ci one, rzekła stara, wytrzeszczywszy na niego oczy.
— Już to moja w tém rzecz.
— Ale przecież one martwe?
— Któż mówi, że żywe? Dla tego to wy tracicie na nich, że martwe; wy płacicie za nie, a ja was oswobodzę od tego kłopotu. Czy rozumiecie? Nietylko że oswobodzę, ale oprócz tego dam wam jeszcze piętnaście rubli. No co teraz, czy jasno?
— Już ja nie wiem. Jak żyję, jeszcze martwych nie przedawałam.
— Spodziewam się! Osobliwościąby raczéj było, gdybyście już kiedy sprzedawali. Może wy myślicie, że macie z nich jaki pożytek?
— Tego ja nie myślę, jakiż z nich pożytek? Pożytku żadnego nie ma. Mnie tylko to niepokoi, że one już martwe.
„Widać, że baba ciasną ma głowę!“ pomyślał Cziczików.
— Posłuchajcie, matko! Rozważcie sobie tylko dobrze: wy rujnujecie się, płacąc za nie podatki jak za żywe...
— Oh! ojcze, nie mówcie mi o tém! przerwała obywatelka. — temu trzy tygodnie zapłaciłam półtorasta rubli, a i łapówkę musiałam dać ławnikowi.
— Tak, to rzecz oczywista matko! a teraz weźcie sobie na rozum, że tym łapówki nie trzeba będzie dawać, bo odtąd ja będę za nie płacił, — ja a nie wy; przyjmuję także na siebie wszelkie koszta, — rozumiecie to wszystko?
Stara się zamyśliła, widziała, że interes w saméj rzeczy wygląda korzystnie, ale że to coś nowego i niezwyczajnego, trochę się lękała, żeby przypadkiem kupujący jéj nie oszukał; bo Bóg wie zkąd przyjechał, i to jeszcze w nocy.
— To i cóż, matko, dajcie rękę; rzekł Cziczików.
— Naprawdę, ojcze, jeszcze mi się nigdy nie zdarzyło sprzedawać nieboszczyków. Żywych to ustępowałam, trzy lata temu Protopopowi — dwie dziewki, po sto rubli za każdą i bardzo mi dziękował: a jak się wyuczyły; teraz same tkają serwety.
— Nie o żywych teraz mowa; Bóg z nimi! Ja potrzebuję martwych.
— Prawdziwie tak boję się na pierwszy raz, żeby nie stracić na nich. Może ty mnie, ojcze, chcesz oszukać... A one może więcéj są warte.
— Posłuchajcie, matko, ale cóż one mogą być warte? Przypatrzcie się, przecie to proch. Czy pojmujecie? To tylko proch. Weźcie np. jakikolwiek niezdatny do niczego przedmiot, nawet prosty gałgan i ten coś wart: jego przynajmniéj kupią do popierni; a one na co się zdadzą. Sami powiedzcie, na co one się zdadzą?
— Już to rzeczywista prawda. One na nic się nie przydadzą; ale mnie tylko to zatrzymuje i zastanawia, że one już są martwe.
— Ach ty kapuściana głowo! — rzekł do siebie Cziczików, zaczynając tracić cierpliwość. — Rozmówże się tu z nią; ażem się spocił, przeklęta baba!
I wyjął chustkę z kieszeni, jął obcierać czoło, na które rzeczywiście pot wystąpił. Zresztą Cziczików napróżno się złościł, bo zdarzają się i urzędnicy, dostojni zkądinąd i szanowni ludzie, a w interesach tacy głupi, jak Koroboczka. Gdy wpakuje sobie co do głowy, to i klinem nie wybijesz; chociażby najjaśniéj dowodzić, argumenta od niego odskakują, jak piłka gumowa od ściany.
Otarłszy pot, Cziczików postanowił spróbować, czy nie można będzie jéj nakłonić innym sposobem.
— Wy matko, rzekł, albo nie chcecie zrozumieć moich słów, albo tylko tak gadacie, żeby cokolwiek powiedzieć.... Ja wam daję pieniądze, piętnaście rubli asygnacyjnych, czy rozumiecie? Przecież to pieniądze!... Wy ich na drodze nie znajdziecie. — Powiedzcie mi prawdę, po czemu sprzedaliście miód?
— Po 12 rubli pud.
— Minęliście się trochę z prawdą, matko, po 12 rubli nie wzięliście.
— Jak Boga kocham, wzięłam,
— Tak, widzicie? Ale téż co to, to był miód! Wyście go starannie zbierali może cały rok. — W zimie musieliście troskliwie karmić pszczoły w piwnicy, a martwe dusze — to już teraz innego rodzaju. Z niemi nie mieliście żadnych kłopotów, to od woli bożéj zależało, że ten świat opuściły i tym sposobem zrobiły uszczerbek waszemu gospodarstwu. Tam dostaliście 12 rubli za waszą pracę, za starania, a tutaj dostaniecie darmo nie dwanaście, ale piętnaście rubli, i to nie srebrem, ale niebieskiemi papierkami.
W skutek tak przekonywających dowodów, Cziczików był pewny, że babina nakoniec się podda.
— Prawdziwie, odpowiedziała stara, już ja taka niedoświadczona biedna wdowa, że lepiéj zrobię, jak trochę poczekam, — może się zdarzy drugi kupiec i ceny się ustalą.
— Wstyd, wstyd, matko! Co wy téż pleciecie, pomyślcie sami!... Gdzie wy znajdziecie drugiego kupca. Jaki on może z nich zrobić użytek?
— Może w gospodarstwie przydadzą mu się do czego, — rzekła stara, i otworzywszy usta, prawie ze strachem patrzała na niego, czekając, co on na to odpowie.
— Martwi w gospodarstwie! Jużeście trochę za daleko zajechali. Chyba wróbli straszyć po nocy w waszym ogrodzie.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Jakie wy straszne rzeczy prawicie, — rzekła stara, robiąc znak krzyża.
— Do czegóż innego chcieliście ich użyć? Zresztą ja Wam ich kości i mogiły zostawiam — niczego się z miejsca nie rusza: przekaz tylko będzie na papierze. No cóż? jak? odpowiedzcie przynajmniéj.
Stara znowu się zamyśliła.
— O czémże wy myślicie, Nastasija Piotrówna?
— Już ja nie mogę zmiarkować, co mam począć; lepiéj kupcie odemnie konopie.
— Po djabła mi konopie? Zmiłujcie się, ja was o co innego proszę, a wy mnie konopiami częstujecie! Konopie — konopiami, innym razem przyjadę, to i konopie zabiorę. Tak cóż? Nastasija Piotrówna?
— Jak Boga kocham, tak towar osobliwszy, niezwykły!
Cziczików tracił już wszelką cierpliwość — złapał z złości za krzesełko, silnie uderzył niém w podłogę, a babę posłał do djabła.
Djabła obywatelka zlękła się niezmiernie.
— O, nie wspominaj go, Bóg z nim! zawołała blada od strachu staruszka. — Jeszcze trzy dni temu całą noc śnił mi się przeklęty. Po pacierzach przyszła mi ochota kłaść kabałę, widać, że za karę Pan Bóg mi go przysłał. A taki szkaradny mi się przedstawił, rogi miał jak u byka.
— Dziwi mnie to, dla czego oni wam się dziesiątkami nie śnią. Miłość bratnia chrześciańska mnie do tego pobudziła; widzę — biedna wdowa, zabija się pracą, cierpi niedostatek..... Przepadnij! zdechnij razem z całą twoją wioską.
— Ah, jak wy klniecie nieładnie! — rzekła stara, patrząc się na niego ze strachem.
— Bo już nie wiem, jak mam z wami mówić! Wy, to uczciwszy uszy, jak suka, która leży na sianie: sama nie je siana, ale i drugim go nie daje. Chciałem u was zakupić rozmaite produkta gospodarskie, bo zajmuję się dostawami rządowemi..... Tu zełgał trochę, chociaż przypadkiem i bez żadnego zamiaru, ale nadzwyczaj szczęśliwie. Dostawy rządowe silnie podziałały na Nastasiję Piotrównę, zaczém odezwała się głosem — w którym czuć było przebaczenie.
— Dla czegóż tak się rozgniewaliście gwałtownie? Żebym była wiedziała, żeście tacy porywczy, byłabym się wam nie sprzeciwiała.
— Co się mam gniewać! — Rzecz cała nie warta skorupki od jajka, a ja będę się gniewał?
— No, już dobrze, jestem gotowa odstąpić wam za piętnaście rubli asygnacyjnych! Ale pamiętajcie, ojcze, co się tyczy dostaw rządowych, jeżeli wam będzie potrzeba mąki żytniéj albo gryczanéj, kaszy, mięsa, to proszę was, nie zapomnijcie o mnie i nie skrzywdzcie.
— Bądźcie spokojni, matko, nie skrzywdzę, nie, mówił Cziczików, ocierając pot, który trzema strumieniami ściekał po jego twarzy. Spytał się jéj następnie, czy nie ma w mieście pełnomocnika, albo znajomego, któregoby mogła upoważnić do podpisania aktu sprzedaży i załatwienia wszystkich formalności.
— I owszém, odpowiedziała, syna protopopa, ojca Cyryla, służy w izbie skarbowéj.
Cziczików poprosił ją, aby napisała do niego upoważnienie i sam nawet podjął się je zredagować.
„Dobrze by było“, mówiła do siebie Koroboczka „gdyby zakupował u mnie mąkę i bydło. Trzeba go udobruchać: ciasta zostało się jeszcze od wczoraj, pójdę powiedzieć Fietinii, aby naleźników zrobiła. Możnaby téż upiec pirog z jajkami; u mnie doskonale go robią, i czasu na niego nie wiele potrzeba.“ Gosposia wyszła, żeby wykonać to, co pomyślała i żeby dopełnić jeszcze swój program innemi arcydziełami sztuki kuchennéj. Cziczikow poszedł do sali, w któréj noc przepędził, i wyjął ze swojéj podróżny szkatułki potrzebne papiery. W pokoju wszystko było sprzątnięte, pierzyny już wyniesiono, a przed kanapą stał stół nakryty czerwoną serwetką. Postawił na nim szkatułkę i odpoczął, bo się był spocił jak szczur, wszystko na nim było mokre, od koszuli do szkarpetek. „Dopiero mnie téż umęczyło, przeklęte babsko!“ rzekł, trochę odetchnąwszy i otwierając szkatułkę.
Autor jest przekonany, że znajdą się między czytelnikami tacy, którzy będą ciekawi dowiedzieć się o wewnętrzném urządzeniu szkatułki Cziczikowa. Czemuż ich nie zaspokoić? — Oto wewnętrzne urządzenie: w samym środku mydelniczka, za mydelniczką sześć wązkich przegródek na brzytwy; po rogach dwie kwadratowe przegródki, na kałamarz i piaseczniczkę, między niemi wyżłobienie na pióra, lak i inne przybory piśmienne, następnie różne przegródki z przykrywkami i bez przykrywek, napełnione biletami wizytowemi, teatralnemi i innemi jeszcze, które Cziczikow chował na pamiątkę. Cała wierzchnia część wyjmowała się, a na spodzie było miejsce na papiery; — z boku istniała skrytka na pieniądze, ale on ją tak prędko zawsze otwierał i zamykał, że nie można na prawdę powiedzieć, ile tam było. Cziczików zaraz wziął się do pracy, zatemperował pióro i zaczął pisać. W téj saméj chwili weszła gospodyni.
— Ładną masz szkatułkę, ojcze, — rzekła, siadając obok niego. — Zapewne musiałeś ją kupić w Moskwie.
— W Moskwie, odpowiedział Cziczików, pisząc daléj.
— Zaraz się tego domyśliłam, tam wszystko starannie wykończają. Trzy lata temu moja siostra przywiozła ztamtąd ciepłe buciki dla dzieci. Co za wytrzymałość! do téj pory noszą. He! ile tu u was stemplowego papieru! mówiła daléj, zaglądając do szkatułki. W saméj rzeczy, papieru stemplowego było tam niemało. — Żebyś mi choć jeden arkusz darował, u mnie taki niedostatek; zdarzy się potrzeba prośbę do sądu podać, a tak nie ma na czém.
Cziczików wytłómaczył jéj, że ten papier nie przeznaczony na pisanie prośb, ale służy wyłącznie tylko do kontraktów sprzedaży. Ale żeby ją uspokoić, dał jéj jeden arkusz, którego cena była rubla. Gdy napisał, co miał napisać, podał jéj do podpisu i poprosił o spis włościan. Pokazało się, że obywatelka nie prowadziła żadnéj kontroli — a wiedziała o wszystkich na pamięć. Zażądał, by mu zaraz podyktowała ich imiona i nazwiska; — niektórzy tak się dziwnie nazywali, lub tak szczególne mieli przydomki, że usłyszawszy je, Cziczików wstrzymywał się, a dopiero późniéj pisał. — Zadziwił go szczególniéj jakiś Piotr Sawelin Nieuważaj-Koryto, tak że nie mógł się powstrzymać, by nie powiedział: „o jaki długi!“ — Drugi miał dołączony do nazwiska przydomek Krowia Cegła, inny zwał się po prostu Jan Koło.
Skończywszy pisać, wciągnął w siebie powietrze i poczuł ponętny zapach czegoś smarzonego w maśle.
— Bardzo proszę zakąsić, rzekła gospodyni.
Cziczików obejrzał się i spostrzegł stół, zastawiony grzybami, pierogami, skoroduszkami, szańgami, naleźnikami i wielu jeszcze innemi przysmakami.
— Pirogi z jajkami! rzekła gospodyni.
Cziczików zbliżył się do piroga z jajkami, a zjadłszy większą połowę, dopiero go pochwalił. Pirog był w saméj rzeczy bardzo smaczny, a zmęczonemu Cziczikowi jeszcze bardziéj smakował.
— A naleśników?
W odpowiedzi, Cziczików zwinął trzy naleśniki razem, umaczał je w roztopioném maśle i posłał do ust. Powtórzywszy to trzy razy, wytarł usta i ręce serwetą i prosił, aby kazano zaprzęgać.
Nastazija Piotrówna zaraz posłała Fietinią a po drodze kazała jéj jeszcze przynieść gorących naleśników.
— U was, matko, wyborne naleśniki, rzekł Cziczików, zabierając się do nowo przyniesionych gorących.
— Tak, u mnie dobrze umieją naleśniki smarzyć, rzekła gospodyni, — bieda tylko, że urodzaj nietęgi i mąka niespora. Ale dla czego, ojcze, tak się spieszycie? — mówiła daléj, widząc że Cziczików brał za czapkę, — jeszcze bryczka nie zajechała.
— Zajedzie, matko, zajedzie. Mój człowiek prędko się zwija.
— Bądźcie łaskawi, nie zapomnijcie o mnie w czasie dostawy.
— Nie zapomnę, nie zapomnę, mówił Cziczików, wychodząc do sieni.
— A czy sadła wieprzowego nie kupujecie? pytała gospodyni, postępując za nim.
— Kupuję, a jakże, tylko nie teraz.
— Na święta będzie u mnie i sadło gotowe, rzekła Koroboczka.
— Kupię, kupię, wszystko kupię, nawet wieprzowe sadło kupię.
— Może potrzeba wam będzie dartego pierza? Przed adwentem będzie już gotowe.
— Dobrze, dobrze, mówił Cziczikow.
— A widzisz, ojcze, że twoja bryczka jeszcze nie zajechała, rzekła gospodyni, gdy wyszli na ganek.
— Zajedzie, zajedzie. Powiedzcie mi tylko jak dostać się do gościńca.
— Jakby to zrobić? rzekła staruszka. — Rozpowiedzieć to trudno, krętych dróg wiele; na koźle jest miejsce, dam wam dziewczynkę, to cię wyprowadzi.
— I owszém, dziękuję.
— Dam wam dziewczynkę, ona zna dobrze drogę; tylko pamiętajcie, nie zabierzcie jéj z sobą! jednę już takim sposobem uwieźli mi kupcy.
Cziczikow zaręczył, że nie ma żadnego zamiaru porwania dziewczynki, i tém uspokojona zaczęła Koroboczka patrzeć, co się działo na dziedzińcu: wlepiła oczy w klucznicę; która ze składu wynosiła faskę miodu, dojrzała chłopa, który się we wrotach pokazał, i stopniowo cała utonęła w gospodarstwie.
Ale na co tak długo zajmować się Koroboczką? Czy Koroboczka, czy Maniłowa; gospodarskie zajęcia, czy nie gospodarskie — na bok wszystko! Wesołość w jednéj chwili zamieni się w smutek, jeżeli tylko długo będziemy się nad nią zastanawiać, a wtenczas, Bóg wie, co przyjdzie do głowy. Może nawet pomyślisz: Czy rzeczywiście Koroboczka tak nisko stoi na nieskończonych szczeblach doskonałości ludzkich? Czy rzeczywiście taka wielka przepaść rozdziela ją od jéj siostry, niedostępnéj w arystokratycznym pałacu, o marmurowych schodach, błyszczącym od złota, machoniu i dywanów, a ziewającéj nad niedoczytaną książką, w oczekiwaniu na modnego salonowca, aby popisać się przed nim swoim dowcipem, podzielić się z nim swojemi myślami, i mówić nie o zawikłanych swoich interesach, nie o ruinie grożącéj majątkowi wskutek nierządu i nieoględności, tylko o nowym przewrocie politycznym we Francyi i o kierunku modno religijnym! Ale na bok, na bok! Na co o tém wspominać?
— Otóż i bryczka! zawołał Cziczikow. — Dla czego takeś się guzdrał? Widać, że wczorajsza wódka jeszcze ci zupełnie z głowy nie wywietrzała.
Selifan nic na to nie odpowiedział.
— Bądźcie zdrowi, matko, a gdzież jest wasza dziewczyna?
— Pelagia! zawołała Koroboczka do stojącéj blisko ganku jedynastoletniéj dziewczynki z bosemi nogami, które z daleka można było mieć za opatrzone w trzewiki, tak były oblepione świeżém błotem. — Pokażesz panu drogę.
Selifan pomógł dziewczynce wgramolić się na kozioł, następnie Cziczikow postawił nogę na stopniu, aż się cała bryczka na prawo przechyliła, a gdy się dobrze usadowił, pożegnał gospodynią — i konie ruszyły.
Selifan przez całą drogę był milczący i przytém bardzo uważny, co zawsze mu się zdarzało, ilekroć w wilją co przeskrobał, albo się upił. Konie mianowicie były doskonale wyczyszczone; jedno z chomąt, oddawna poszarpane, dziś uderzało staranném sporządzeniem. Już koniom przestróg pouczających nie udzielał, i tylko smagał knutem od czasu do czasu, chociaż deresz pragnął usłyszeć jakąś nauczkę, bo wtedy Selifan zwykle opuszczał lejce i knutem wywijał jedynie dla pozoru. Ale posępny jemszczyk (woźnica) tym razem powtarzał tylko te słowa: „No, no gawrony!“ i nic więcéj. Nawet gniademu i ławnikowi przykro było nie słyszeć ani razu „kochane“ albo „dobre.“ Deresz strzygł uszami za każdém uderzeniem i myślał sobie: Patrz, jak mu djabli szepcą, wie gdzie uderzyć! Nie chlaśnie prosto po grzbiecie, tylko wybiera najdotkliwsze miejsca, i albo uszów dostanie, albo pod brzuch sięgnie.
— Czy na prawo? sucho spytał się obok niego siedzącéj dziewczynki.
— Nie, nie, już ja wam pokażę, odpowiedziała.
— Gdzież tedy? zapytał Selifan, gdy bliżéj wyjechali.
— Oto tam, odpowiedziała, wskazując ręką.
— Oj ty głupia! rzekł Selifan. — Toć to przecie jest na prawo. Nie wie, gdzie prawa strona a gdzie lewa.
Chociaż pogoda świeciła, ale droga była ciężka, to téż dopiero koło południa dostali się na gościniec, i tego by byli nie dokonali bez dzieweczki, bo drogi tak się na wszystkie strony rozchodziły jak raki, gdy się je z worka wysypie. Dziewczynka pokazała ręką, na ciemny budynek i powiedziała:
— Oto i gościniec!
— A co to za budynek? zapytał Selifan.
— Zajazd.
— Teraz sami już trafimy, rzekł Selifan, wracaj do domu.
Pomógł jéj zleźć i przecedził przez zęby: „Eh ty czarno noga!“
Cziczikow dał jéj grosz i dziewczynka pobiegła zadowolona już dostatecznie z tego, że się na koźle przejechała.


Rozdział IV.

Gdy przybyli przed zajazd, Cziczikow kazał się zatrzymać dla dwóch przyczyn: najprzód, żeby dać wytchnąć koniom; następnie, żeby samemu się posilić. Autor, prawdę powiedziawszy, zazdrości podobnym ludziom ich apetytu i żołądka. Dla niego zupełnie są obojętnymi ci wielcy panowie mieszkający w Moskwie albo Petersburgu, tracący czas na wymyślaniu, coby to zjeść jutro, lub jaki obiad zadysponować na pojutrze, a siadają do tego obiadu nie inaczéj jak po zażyciu pigułki, połykający ostrygi, morskie pająki lub inne jakie potwory, następnie udających się do Karlsbad, albo na Kaukaz. Tacy nigdy nie wzbudzili we mnie zazdrości. Ale ci ludzie średniéj zamożności, którzy na jednym popasie każą sobie podać szynki, na drugim prosiaka, na trzecim kawał jesiotra, albo wędzonéj kiełbasy z czosnkiem, a następnie jak gdyby nic, siadają do obiadu o jakiéj bądź porze i jedzą, że aż piszczy pod zębami, — ci ludzie mogą się rzeczywiście pochlubić szczególną i zazdrość wywołującą łaską nieba! Nie jeden z wielkich panów oddałby połowę swojego majątku, zastawionego i niezastawionego, ze wszystkiemi ulepszeniami na zagraniczny sposób, aby tylko posiadać taki żołądek, jak obywatele średniozamożni; na nieszczęście, za żadne pieniądze, nawet za majątek z ulepszeniami i bez ulepszeń, nie można nabyć żołądka podobnego temu, jakim się cieszą średniozamożni.
Drewniany, zczerniały zajazd przyjął gościnnie Cziczikowa pod swoją wąziutką wystawką, wspartą na dwóch cienkich toczonych słupkach, podobnych do lichtarzy cerkiewnych. Izba w oberży, podobna do wszystkich izb rosyjskich, była tylko nieco obszerniejszą. Wyżynane w desenie gzymsy ze świeżego drzewa na około okien i pod dachem żywo odbijały od czarnych ścian zajazdu; na okiennicach wymalowane były kwiaty w wazonach.
W obszernéj sieni spotkał Cziczikow starą tłustą babę, ubraną w jaskrawe kolory, która rzekła do niego:
— Proszę tędy!
W izbie spotkał się z staremi znajomemi, których zobaczyć można we wszystkich małych wiejskich zajazdach, tak licznych przy drogach, a mianowicie z zaśniedziałym samowarem, gładko wyheblowanemi sosnowemi ścianami, z szafą w narożniku, pełną imbryczków i filiżanek. Obrazu dopełniały wyzłocone porcelanowe jajko na wstążeczkach czerwonéj i niebieskiéj przed obrazami świętych, nie dawno co okocona kotka, zwierciadło odbijające zamiast dwóch, cztery oczy, a zamiast twarzy, jakiś placek, w końcu aromatyczne trawy powtykane w ścianę, lecz tak zeschnięte, że, ile razy kto je chciał powąchać, kichał tylko i nic więcéj.
— Prosiaka macie? Takiém zapytaniem przywitał Cziczikow stojącą obok niego babę.
— Jest.
— Czy z chrzanem i ze śmietaną?
— Z chrzanem i ze śmietaną.
— To daj go tutaj.
Stara poszła prosiaka przyrządzić. Przyniosła talerz, serwetę, ale tak nakrochmaloną, że prędzéj była podobną do kory drzewnéj, jak do serwety, nóż z pożółkłym trzonkiem kościanym, cienki jak scyzoryk, widelec o dwóch zębach i sólniczkę, któréj w żaden sposób prosto na stole postawić nie mogła.
Nasz bohater; wedle swego zwyczaju, wdał się z nią zaraz w rozmowę, wypytywał się, czy sama utrzymuje oberżę, lub czy ma męża, ile im to przynosi dochodu, czy synowie przy nich mieszkają, czy starszy syn kawaler, czy żonaty, czy dobrą pojął żonę, czy znaczne wiano mu przyniosła; słowem nic nie przepuścił. Rozumie się, że ciekawym był także wiedzieć, jacy w téj stronie są obywatele, dowiedział się, że znajdują się rozmaici: Błochin, Poczytajew, Mylnoj, pułkownik Czeprakow, Sobakiewicz. „A! znasz Sobakiewicza?“ zapytał; pokazało się, że gosposia nietylko Sobakiewicza znała ale i Maniłowa, i że Maniłow delikatniejszy od Sobakiewicza: bo każe zaraz ugotować kurę, poprosi o cielęcinę, a jak jest pieczeń barania, to i o pieczeń baranią poprosi, a każdéj rzeczy tylko pokosztuje, a Sobakiewicz jednę tylko potrawę zamówi, i krom tego, że wszystko sprzątnie, domaga się, żeby za te same pieniądze dołożyć mu jeszcze.
Gdy tak rozmawiał, jedząc prosiaka, z którego był mu został jeden już tylko kawałek, zaturkotało i bryczka zatrzymała się przed oberżą. Cziczików zaraz podszedł do okna i zobaczył lekką bryczkę, zaprzężoną trójką dzielnych koni. Z bryczki wysiadło dwóch mężczyzn. Jeden z nich był wysoki, jasny blondyn, drugi cokolwiek niższy, brunet. Blondyn ubrany był w granatową węgierkę, brunet zaś miał na sobie prostą grubą algierkę. W dali widać było kolaskę, ciągnioną czterema lichemi szkapami, zaprzężonymi w porozrywane chomąta ze sznurkowemi lejcami. Blondyn zaraz wszedł na wschody, prowadzące do sieni, a brunet jeszcze się został, macał coś w bryczce, rozmawiał ze służącym i kiwał na jadącą z tyłu kolaskę. Głos jego wydał się Cziczikowi, jakoby znajomy. Podczas gdy mu się przysłuchiwał, blondyn już wszedł do izby. Był to wysoki mężczyzna z twarzą bladą, albo raczéj wyniszczoną z małemi rudemi wąsikami. Z ogorzałych jego rysów można było wnioskować, że wiedział co to dym, jeżeli nie prochu, to przynajmniéj fajki. Grzecznie ukłonił się Cziczikowi, który tak samo mu odpłacił.
Oni by się niewątpliwie w przeciągu kilka minut byli bliżéj zaznajomili, bo zaczęli dobrze, oba zgodzili się na to, że deszcz wczorajszy oswobodził ich od kurzu, i że teraz przyjemnie jechać, bo chłodno; ale wszedł brunet, rzucił czapkę na stół, i chwacko zapuścił palce we włosy. Wzrostu był średniego, pięknych kształtów, z rumieńcem na twarzy, białemi jak śnieg zębami, i czarnemi jak smoła faworytami. Był świeży jak krew z mlekiem, a zdrowie tryskało z jego oblicza.
— Ba, ba, ba! Zawołał wyciągając obie ręce do Cziczikowa. — Jakim że to szczęśliwym trafem?
Cziczików poznał Nozdrewa, tego samego, z którym obiadował u prokuratora, i który w kilka minut tak się do niego zbliżył, że mówił mu ty, chociaż on, Cziczików, nie dał mu do tego żadnego powodu.
— Gdzieżeś jeździł? mówił Nozdrew, i nie czekając na odpowiedź, ciągnął daléj: — Ja wracam z jarmarku. Powinszuj: zgrałem się do grosza! Czy wierzysz, że nigdy w życiu takem się nie zgrał? Musiałem nawet nająć konie, popatrz jeno w okno! I sam nagiął głowę Cziczikowa, tak że o mało nie wybił nią okna. Patrzaj co za chetki? ledwie tu doszły przeklęte; ja nawet się przesiadłem do jego bryczki. Mówiąc to Nozdrew, pokazał palcem na swego towarzysza. — Panowie się jeszcze nie znają? Szwagier mój Miżujew! Mówiliśmy z nim cały ranek o tobie. „Zobaczysz, że się spotkamy z Cziczikowem!“ Ach żebyś ty wiedział, jak ja się zgrałem! Nie tylko, żem przegrał cztery dzielne kłusaki, ale nawet zegarek i łańcuszek.
Cziczików popatrzył i zobaczył, że rzeczywiście nie miał ani zegarka ani łańcuszka. Jemu nawet się wydało, że faworyty z jednéj strony były mniejsze, i nie tak gęste jak z drugiej.
— A gdybym był miał jeszcze w kieszeni dwadzieścia rubli, mówił ciągle Nozdrew, — nie więcéj jak dwadzieścia, to oprócz tego, żebym moje odegrał, położyłbym tu, na stole, jakem honorowy człowiek, trzydzieści tysięcy rubli.
— Ty jednak i dawniéj, tak samo mówiłeś, rzekł blondyn, a gdym ci dał pięćdziesiąt rubli, przepuściłeś je jak i resztę.
— Nie przegrałbym, jak Bóg w niebie, gdybym sam był głupstwa nie zrobił. Gdybym nie był zagiął parolu na tę przeklętą siódemkę, byłbym bank rozbił.
— Tymczasem go nie rozbiłeś, rzekł blondyn.
— Nie rozbiłem dla tego, żem zagiął parol nie w porę. A czy ty myślisz, że twój major gra dobrze?
— Czy dobrze, czy nie dobrze, jednak ciebie ograł.
— A to racya! rzekł Nozdrew; takim sposobem i ja jego potrafię ograć. Ale niech on spróbuje grać w co innego, wtenczas przypatrzymy się, jaki on gracz? Za to bracie Cziczikow pierwszych dni pochulaliśmy tęgo! Co prawda, jarmark był wyśmienity. Nawet kupcy mówili, że takiego zjazdu od dawna nie pamiętają. Wszystko co tylko przywiózłem ze wsi, sprzedałem jak najkorzystniéj. Hulaliśmy bracie, hulali, co się zowie, jak sobie nawet teraz wspomnę.... niech djabli porwą! szkoda tylko że ciebie nie było! Wystaw sobie, że o trzy wiorsty od miasta stoi pułk dragonów i że wszyscy oficerowie, a było ich do czterdziestu, znajdowali się w mieście! Jakeśmy zaczęli, bracie, z nimi pić... sztabs rotmistrz Pocałujew... co za dzielny chłop! wąsy ma ot takie! wino bordeaux nazywa burdaszką. „Podajcie, zawoła, burdaszki!“ Porucznik Kuwszynnikow... Ah, bracie, co za chwacki chłopak! o nim to można powiedzieć, że jest całą gębą hulaka. Nie rozłączaliśmy się ani na chwilę. A wino jakie nam dostawił Ponamarew! Bo trzeba ci wiedzieć, że ten Ponamarew to wielki szelma, i że nic nie można brać z jego sklepu: wino farbuje jakiémś drzewem a nawet palonym korkiem; ale za to, jeżeli przyniesie z tylnego pokoju jaką buteleczkę, to już istna ambrozia. Szampańskie u gubernatora, to kwas w porównaniu z tem, cośmy pili. Wystaw sobie, nie cliquo, ale jakieś cliquo-matradura; to znaczy dubeltowe cliquo. Wyciągnął téż butelkę francuskiego pod nazwaniem: bonbon. Zapach? — rezeda, i co tylko chcesz. Hulaliśmy, zaprawdę hulali!... Po nas przyjechał jakiś książę, posłał do sklepu po szampańskie — i ani jednéj butelki nie mógł dostać w całém mieście, oficerowie wszystko wysuszyli. Uwierzysz ty, że ja, na moją osobę, podczas obiadu wypiłem siedmnaście butelek szampana!
— Już siedmnaście butelek ty nie wypijesz, zauważył blondyn.
— Jakem honorowy człowiek, tak wypiłem, odpowiedział Nozdrew.
— Mów sobie, co chcesz, a ja powiadam, że i dziesięciu nie wypijesz.
— Chcesz iść w zakład, że wypiję?
— Po co się zakładać?
— Załóżmy się o fuzyą, którą teraz kupiłeś w mieście.
— Nie chcę.
— Załóż się, spróbuj!
— Próbować nie będę.
— A widzisz, boisz się zostać bez strzelby. Eh, bracie Cziczikow! jak ja żałowałem, że ciebie tam nie było! Wiem, że tybyś nie potrafił się rozstać z porucznikiem Kuwszynnikowem. Nadalibyście się jeden do drugiego! To nie prokurator i nie nasze gubernialne sknery, którym ręce się trzęsą o kopiejkę. Oni i do lancknechta, i do sztosa, i do czego tylko chcesz, staną. Eh, Cziczikow, dla czegożeś nie przyjechał? Bydlę jesteś za to! pocałuj mnie teraz; na śmierć cię lubię! Miżujew, patrz, oto los sprawił, żeśmy się spotkali! A co mi po nim, albo jemu po mnie? On przyjechał, Pan Bóg wie, zkąd, ja znowu tu żyję... A ile karet tam było, bracie, a wszystkie en gros. Żebyś ty wiedział, jaki to zalotnik z tego Kuwszinnikowa! Byliśmy z nim na wszystkich balach. Siedziała tam jedna, ale tak wystrojona, żem pomyślał sobie tylko: „Niech djabli porwą!“ A Kuwszynników, bo trzeba ci wiedzieć, to taka bestya, siadł koło niéj i daléj po francusku palić jéj komplementa. A ryb co było! Wiozę z sobą łososia i bałyka, — dobrze, żem je kupił, póki jeszcze były pieniądze. A ty gdzie teraz jedziesz?
— Ja tu niedaleko, rzekł Cziczikow.
— Co tam, porzuć ten projekt! jedź lepiéj do mnie!
— Nie mogę: mam interes.
— Oho! Jużeś i interes wymyślił ty Opodeldok Iwanowicz!
— Prawdziwie, mam interes, i to jeszcze ważny.
— Założę się, że łżesz! powiedz przynajmniéj do kogo jedziesz?
— Do Sobakiewicza.
Nozdrew zaczął się głośno i serdecznie śmiać, trzymając się za boki.
— Cóż w tém tak śmiesznego? zapytał Cziczikow, nie kontent z tego śmiechu.
Ale Nozdrew śmiał się na całe gardło, mówiąc od czasu do czasu: „Daj pokój, zmiłuj się, pęknę od śmiechu!“
— Ależ ja w tém nic śmiesznego nie widzę, dałem mu słowo, — rzekł Cziczików.
— Tylko zastanów się, że pożałujesz, jak przyjedziesz do tego żyda! Przecie ja znam twój charakter; bardzo się mylisz, jeżeli myślisz, że tam w karty zagrasz, albo wypijesz butelkę jakiego bonbona. Posłuchaj mnie bracie: porzuć do djabła tego Sobakiewicza! pojedziemy do mnie — a jakim wyśmienitym bałykiem cię uczęstuję! Ponamarew, wiesz kupiec, zaklinał się, mówiąc „Tylko dla was, obejdźcie cały jarmark, nie znajdziecie nic podobnego.“ Jednak to wielki szachraj, ja jemu to w oczy mówiłem: „Wy i nasz odkupszczyk pierwsze oszusty.“ Śmieje się tylko szelma, gładząc brodę. Z Kuwszynnikowem codzień u niego jadaliśmy śniadanie. Ale zapomniałem ci bracie powiedzieć: już teraz pewny jestem, że zemną pojedziesz. Uprzedzam cię jednak, że za dziesięć tysięcy rubli ci go nie oddam. „Ej, Porfiry!“ zawołał, podszedłszy do okna, na swego służącego, który w jednéj ręce trzymał kozik, a w drugiéj kromkę chleba i kawał bałyka, który udało mu się oderznąć, szukając czegoś w bryczce. — „Ej Porfiry, przynieś szczeniaka.“ Żebyś ty wiedział, co to za szczeniak, mówił daléj, obracając się do Cziczikowa, wystaw sobie kradziony, jego właściciel za nic w świecie nie chciał mi go odstąpić. Dawałem mu za niego karą kobyłę, którą pamiętasz wymieniłem u Chwostyrewa...... Cziczików jednak od urodzenia swego nie widział ani karéj kobyły, ani Chwostyrewa.
— Czy panowie nie będą łaskawi czego zakąsić? — ozwała się stara gospodyni, podchodząc do nich.
— Nie. Zresztą daj kieliszek wódki. A jaką masz wódkę?
— Anyżową.
— Dawaj anyżówki! rzekł Nozdrew.
— To i mnie daj kieliszek! rzekł blondyn.
— Poszliśmy i na teatr; była tam jedna aktorka, śpiewała bestya jak kanarek. A cośmy bud z różnemi sztukami widzieli, narachowałem ich blisko pięćdziesiąt. Tu przyjął kieliszek z rąk gospodyni, która mu się za to nisko ukłoniła.
— Dawaj go tu! zawołał, widząc wchodzącego Porfirego ze szczeniakiem.
— Dawaj go tu, połóż na podłodze.
Porfiry położył szczeniaka na podłodze, a ten rozciągnąwszy wszystkie cztery łapy, zaczął wąchać ziemię.
— Oto szczenię! rzekł Nozdrew, podnosząc go za grzbiet. Szczenię zaczęło żałośnie piszczeć.
— Tyś jednak nie zrobił tego, co ci kazałem, rzekł Nozdrew obracając się do Porfirego, przyglądając się brzuchowi psiaka. — Zapomniałeś go wyczesać?
— Owszém, wyczesałem go.
— A zkądże ma pchły?
— Nie mogę wiedzieć, może być, że się w bryce znalazły.
— Łżesz, łżesz, aniś myślał czesać; sądzę raczéj, żeś mu jeszcze, durniu, swoich napuścił. Popatrz jeno, Cziczikow, jakie uszy, pomacaj ręką.
— Po co? ja i tak widzę: dobrego pomiotu! odpowiedział Cziczikow.
— Tylko proszę cię, naumyślnie pomacaj.
Cziczikow, chcąc mu dogodzić, wziął szczenię za uszy i rzekł:
— Dobry będzie pies.
— A nos, czujesz, jaki zimny! weźże go za nos.
Nie chcąc mu się sprzeciwiać, Cziczikow pomacał i nos, mówiąc:
— Węch doskonały.
— Prawdziwy wyżeł kurlandzki, mówił Nozdrew; — już dawno miałem ochotę na takiego psa. Porfiry, odnieś go.
Porfiry wziął szczeniaka pod brzuch i odniósł go do bryczki.
— Posłuchaj Cziczikow, ty teraz nieodmiennie musisz jechać do mnie; wszystkiego tylko pięć wiorst, za kilkanaście minut dojedziemy, a późniéj, jeżeli zechcesz, to sobie pojedziesz do Sobakiewicza.
„Cóż?“ pomyślał sobie w duchu Cziczikow, „pojadę w saméj rzeczy do Nozdrewa. Wszak on nie gorszy od drugich? Taki sam człowiek, przytém jeszcze zgrał się. On, jak widać, do wszystkiego; może mi téż uda się wyprosić co od niego.“
— Dobrze więc, pojedziemy, rzekł, ale pod warunkiem, że mnie nie będziesz zatrzymywał, bo mam pilne interesa.
— Oto dasza! tak to ślicznie! Niech cię za to uściskam. Doskonale, we trzech sobie pojedziemy!
— Nie, ja cię proszę, żebyś mnie zwolnił, ozwał się blondyn; spieszy mi się do domu.
— Głupstwo, głupstwo, nie puszczę.
— Ale powiadam ci, żona będzie się gniewała; teraz możesz przesiąść się do bryczki tego pana.
— Nie, nie, nie! Ani myśli.
Blondyn był z tego rodzaju ludzi, którzy, jak się uprą, to trudna z nimi sprawa. Jeszcze nie zdążysz ust otworzyć, — a oni gotowi już do sprzeczki; zdawałoby się, że nigdy się nie zgodzą na to, co wręcz sprzeciwia się ich sposobowi widzenia, że nigdy głupstwa nie wezwą za rzecz rozumną i że nigdy nie zgodzą się tańcować tak, jak im kto zagra, w końcu zawsze jednak pokażą miękki charakter, że właśnie zgodzą się na to, czemu przeczyli; głupstwo nazwią rozumem, a wkońcu i tańcować zaczną tak, jak im zagrają — słowem, początek tęgi, ale koniec żałosny.
— Głupstwo! zawołał Nozdrew w odpowiedzi na jakieś przedstawienie blondyna, — włożył mu czapkę na głowę i blondyn poszedł za nimi.
— Wny pan za wódeczkę nie zapłacił...... rzekła gospodyni.
— Zaraz, zaraz, matko. Szwagierku, zapłać, proszę cię, bo ja nie mam przy sobie ani złamanego grosza.
— Wiele ci się należy? zapytał szwagierek.
— Tylko dwadzieścia kopiejek, rzekła stara.
— Łżesz, łżesz! Daj jéj piętnaście, aż nadto będzie miała, zawołał Nozdrew.
— Trochę za mało, rzekła stara, ale pieniądze wzięła dziękując i pospieszyła drzwi otworzyć. Stratną babina nie była, bo cztery razy więcéj zażądała, jak wódka była wartą.
Zeszli na dół, siedli do bryczek, które obok siebie jechały, tak że całą drogę mogli z sobą rozmawiać. Za nimi jechała, ciągle zostając w tyle, niewielka kolaska Nozdrewa, w któréj siedział Porfiry wraz ze szczeniakiem.
Ponieważ rozmowa, którą prowadzili podróżni, nie zajęłaby czytelnika, wolimy przeto powiewiedzieć cośkolwiek o Nozdrewie, który odegra nie ostatnią rolę w naszéj powieści.
Twarz Nozdrewa już po części znajoma czytelnikowi. Takich ludzi nie rzadko można spotykać. Nazywają się tęgie chłopcy, słyną od samego jeszcze dzieciństwa i ze szkół za dobrych kamratów, a jednak przy tém wszystkiém często bywają bici. Z ich twarzy widać szczerość, otwartość, dziarskość. Znajomości zawierają od razu; nie zdąrzysz się obejrzeć, a oni już do ciebie ty mówią. Zdawałoby się, że zawierają przyjaźń na całe życie, ale prawie zawsze tak bywa, że zaprzyjaźniwszy się, tego samego wieczora, na przyjacielskiéj pohulance, poczubią się. Nozdrew w trzydziestym piątym roku życia był ten sam, co w ośmnastym albo dwudziestym — i lubi pohulać, zabawić się. Ożenienie wcale go nie poprawiło; przytém żona wkrótce umarła, zostawiając dwoje dzieci, które mu wcale nie były potrzebne. Dzieci miały jednak niańkę, która ich pilnowała. Nigdy więcéj nad jeden dzień nie mógł w domu wysiedzieć. — Zawsze przewąchał, choćby o kilkanaście wiorst, jaki jarmark, zebranie albo bal i w mgnieniu oka już tam był i zrobił awanturę przy kartach, bo tak — jak wszyscy jemu podobni — lubił karty niesłychanie.
Jakeśmy widzieli w pierwszym rozdziale, nie grał on w karty zupełnie czysto i bez grzechu, znał rozmaite wolty i przeróżne sztuki, tak że gra w karty często kończyła się inną grą: albo zbili go i namięli boków obcasami, albo téż były w robocie jego piękne i gęste faworyty, tak że czasem wracał do domu z faworytami po jednéj tylko stronie i to bardzo przerzedzonemi. Ale zdrowe i pełne jego policzki zawierały w sobie tyle sił żywotnych, że faworyty znowu wyrastały, i to jeszcze gęstsze i piękniejsze, niż przedtém. — Co jednak w tém najosobliwszego i co tylko w jednéj Rosyi może się zdarzyć, to to, że wkrótce potém spotykał się z tymi samymi przyjaciołmi, co go tak wytuzowali i witał się z nimi, jakby nigdy nic między nimi nie zaszło. I on, jak to mówią, nic — i oni téż nic.
Pod pewnemi względami Nozdrew był historycznym człowiekiem. Musiała koniecznie zdarzyć się jaka historya: albo żandarmi wyprowadzili go z sali pod ręce, albo téż przyjaciele byli zmuszeni wypchnąć go za drzwi. Jeżeli zaś to nie nastąpiło, zdarzyło się zawsze jednak coś takiego, co się drugiemu nie przytrafi; w bufecie n. p. albo śmiał się tylko, albo tak zełgał, że aż wstyd. — Nakłamał zupełnie bez potrzeby i bez celu; powiedział n. p. że miał konia różowego albo jasno niebieskiego, lub jakie podobne głupstwo, tak iż wszyscy słuchacze odchodzili od niego, mówiąc: zdaje się bracie, żeś już zalał kulę.
Są ludzie, którzy mają pasyą szkodzić drugim bez żadnego celu. I tak n. p. zdarza się spotkać człowieka z wyższą rangą, szlachetnéj postaci, z gwiazdą na piersiach, będzie serdecznie ściskał za rękę, zacznie mówić o przedmiotach głębokich, dających do myślenia, a potém patrz, zaraz w oczach twoich zaczyna obgadywać, jak prosty kolezki registrator,[7] a nie jak przystało na człowieka z gwiazdą na piersiach, mówiącego o przedmiotach głębokich, dających do myślenia, tak że stoisz tylko, dziwisz się, ruszysz ramionami i nic więcéj. Taką namiętność posiadał Nozdrew. — Im kto w bliższych był z nim stósunkach, tém więcéj mu dopiekał; rozpowszechniał najgłupsze wieści, rozrywał skojarzyć się mające małżeństwa, różnił kupujących, a jednak nie uważał się nigdy za niczyjego nieprzyjaciela, i jeżeli się przypadkiem z kim spotkał lub kogo obraził, to mówił: co ty za szelma, nigdy do mnie nie przyjedziesz. On był, jak to mówią, do wszystkiego.
W téj saméj chwili proponował jaką podróż, choć na koniec świata, przystąpienie do jakiéjbądź entrepryzy, mienianie się na wszystko. — Strzelba, pies, koń — wszystko mogło być przedmiotem wymiany, jednakże nie we widokach korzyści, — tylko wyłącznie z niespokojności charakteru. Jeśli na jarmarku udało mu się ograć jakiego nowicyusza, zaraz zakupił stosy różnych rzeczy, które mu przypadły w oko: chomąt, zapałek, chustek dla niańki, ogiera, rodzynków, miednicę srebrną, płótna holenderskiego, mąki pszennéj, tytóniu, pistoletów, śledzi, obrazków, warsztat tokarski, garnczków, butów, naczyń porcelanowych na ile tylko wystarczyło pieniędzy. Rzadko się jednak zdarzało, żeby to wszystko dostało się do domu; tego samego dnia najczęściéj przegrywał do innego, szczęśliwszego, czasem jeszcze dołożył swą fajkę z kapciuchem, zdarzało się nawet, że puścił i czwórkę ze wszystkiém, z kolaską i furmanem, a sam w krótkim surduciku lub kuséj algierce — szukał przyjaciela, któryby go chciał zabrać na swoją bryczkę. Takim był Nozdrew!
Może kto powie, że to charakter przedawniony, że teraz nie ma już Nozdrewów. — Niestety! Niesprawiedliwi byliby ci, coby tak utrzymywali. Jeszcze upłynie dużo czasu, nim takie Nozdrewy wyplenią się z tego świata. Oni wszędzie są między nami, może tylko w innym ubiorze; ale lekkomyślni, nieprzenikliwi ludzie mniemają, że dla tego, iż się przebrał, został innym człowiekiem.
Tym czasem bryczki zajechały przed ganek domu Nozdrewa. W domu nie było nic przygotowane na ich przyjęcie. Dwóch chłopów bieliło pokój jadalny, śpiewając jakąś pieśń przeciągłą; podłoga wszędzie była zabryzgana wapnem. Nozdrew zaraz kazał iść precz malarzom, sam zaś wyszedł do drugiego pokoju wydać rozkazy. Goście słyszeli, jak dysponował kucharzowi obiad; Cziczikow, u którego apetyt zaczął się na nowo odzywać, zmiarkował, że przed piątą godziną nie siądą do stołu. Nozdrew, skoro powrócił, poprowadził swoich gości obejrzeć wszystko, co się u niego na wsi znajdowało, i w dwie godziny pokazał wszystko, tak, że już nic więcéj do obejrzenia nie zostało. Najpierw poszli do stajni, w któréj widzieli dwie klacze, jedną siwo-jabłkowitą, drugą karą, następnie gniadego ogiera, za które Nozdrew, przysięgał się, że dał dziesięć tysięcy rubli.
— Tyś za niego dziesięć tysięcy nie dał, on i tysiąca nie wart.
— Jak Boga kocham, zapłaciłem dziesięć tysięcy, rzekł Nozdrew.
— Przysięgaj się, ile chcesz, odpowiedział szwagier.
— Chcesz? pójdźmy w zakład, rzekł Nozdrew
Ale szwagier zakładać się nie chciał.
Następnie Nozdrew pokazał puste przegrody, w których kiedyś stały także doskonałe konie. W téjże stajni widzieli kozła, którégo podług starodawnych zwyczajów, uważano za konieczne trzymać przy koniach i który jak widać był z niemi w zgodzie, bo spacerował sobie pod ich brzuchami, jakby był u siebie. Pokazał im następnie Nozdrew wilczka na uwięzi. „Patrzcie co za wilczek!“ mówił; „naumyślnie karmię go surowem mięsem, żeby był dziki!“ Obejrzeli sadzawkę, w któréj jak mówił Nozdrew były tak wielkie ryby, że dwóch ludzi zaledwie jednę sztukę unieśćby mogło, o czém jednak szwagier pozwolił sobie wątpić. „Pokażę ci Cziczikow,“ rzekł Nozdrew „parę psów, jakich jeszcze nigdy nie widziałeś!“ i poprowadził ich ku ładnemu małemu domkowi, otoczonemu ogrodzonym dziedzińczykiem. Gdy weszli na ten dziedzińczyk, psy rzuciły się do Nozdrewa z karesami, a on wyglądał między niemi zupełnie jak ojciec pośród dzieci.
Gdy psy obejrzeli, Nozdrew zaprowadził ich jeszcze do staréj krymskiéj suki, całkiem ślepéj, która, podług słów Nozdrewa, miała nie długo zdechnąć, ale tému dwa lata, była doskonałą suką. Zwiedzili następnie młyn wodny, gdzie brakło kamieni; idąc daléj, Nozdrew powiedział: „Patrzcie, tutaj będzie stała kuźnia.“ Wistocie widzieli miejsce, na którém można było kuźnię zbudować.
— Na tém polu, rzekł Nozdrew, pokazując palcem na pole, — taka moc zajęcy, że ziemi od nich nie widać; ja sam własnemi rękami złapałem jednego za zadnie skoki.
— Zająca ty nie złapiesz ręką! zauważył szwagier.
— Właśnie żem złapał! odpowiedział Nozdrew.
— Teraz poprowadzę cię, mówił daléj, obracając się do Cziczikowa, na granicę, gdzie kończy się mój majątek.
Nozdrew poprowadził swoich gości polem.
Goście musieli iść to po oranéj, to po zawleczonej ziemi, i Cziczikow czuł nie małe znużenie. W wielu miejscach pod ich nogami występowała woda. Z początku szli ostrożnie, ale widząc, że to się na nic nie przyda, szli sobie na przebój. Przeszedłszy kawał nie mały, stanęli na granicy, którą oznaczał mały słupek i wąziutki rowek.
— Oto granica! rzekł Nozdrew: — wszystko co widzisz po téj stronie, to wszystko moje, i nawet to, co po tamtéj stronie, cały las, który ciemnieje w dali, i wszystko co za lasem — wszystko moje.
— A od kiedyż las do ciebie należy? zapytał szwagier? — Czyś go kupił? Przecież to nie twój las.
— Tak, kupiłem go niedawno, odpowiedział Nozdrew.
— Jakżeś ty mógł go tak prędko nabyć?
— Od trzech dni go kupiłem i drogo zapłaciłem, niech djabli porwą.
— Przecież byłeś wtedy na jarmarku.
— Eh ty Sofron![8] Alboż nie można być w tym samym czasie na jarmarku i las kupić? Ja byłem na jarmarku, a mój pisarz kupił las bezemnie.
— Chyba że pisarz kupił, rzekł szwagier, ale jakoś nie wierzył i kręcił głową.
Goście powrócili tą samą złą drogą do domu. Nozdrew zaprowadził ich do swojego gabinetu, w którym nie znaleźli jednak tego, co zwykle bywa w gabinetach, t. j. książek i papierów; wisiały tam tylko pałasze i dwie strzelby, jedna z nich, jak zaręczał gospodarz, wartości dwóch set, a druga trzech set rubli. Szwagier obejrzał je i pokręcił głową. Następnie oglądano tureckie kindżały, lecz na jednym z nich zapewne przez pomyłkę było wyryte po rosyjsku: Majster Iwan Sybiraków. Z kolei przedstawioną została gościom katarynka. Nozdrew zaraz zaczął kręcić i katarynka zagrała, ale snać wewnątrz zaszedł jakiś przypadek, bo mazur kończył się piosenką: Malboroug s’en vat en guerre; a Malboroug s’en vat en guerre nagle przemienił się w znanego walca. Nozdrew już od dawna przestał kręcić, ale w katarynce była jedna piszczałka, która żadnym sposobem nie chciała zamilknąć i długo jeszcze sama jedna się odzywała. Przyszła następnie koléj na obejrzenie fajek, drewnianych, glinianych, piankowych, jednych wypalonych, drugich nie wypalonych, jednych obszytych w skórkę, drugich nie obszytych; cybuchów z bursztynami i bez bursztynów; pokazał téż kapciuch wyhaftowany przez jakąś hrabinę, która na stacyi pocztowéj do szaleństwa się w nim rozkochała, i u któréj rączki, jak mówił Nozdrew, były jak najsubtelniejsze siuperfliu, — słowo, które zapewne znaczyło u niego najwyższą doskonałość. Zakąsiwszy bałyka, siedli do stołu około piątéj. Obiad, jak widać, nie był głównym celem życia Nozdrewa; potrawy nie grały ważnéj roli: jedne były spalone, drugie niedogotowane. Widać, że kucharz kierował się instynktem, i pakował pierwszą lepszą rzecz, która mu wpadła pod rękę: jeżeli leżał pieprz — to kładł pieprzu, jeżeli kapusta, to kapustę, mięszał mleko, groch, szynkę — wszystko było mu jedno, aby tylko dać gorące, a smak, jak sądził, to się już jakiś znajdzie. Za to Nozdrew dbał o wino: jeszcze przed podaniem zupy, nalał gościom po kieliszku portwajnu, i po drugim hautsoternu, dla tego, że w miastach gubernialnych nie bywa zwyczajnego soternu, tylko haut-soterne. Następnie Nozdrew kazał podać butelkę madery, „lepszéj nawet feldmarszałek nie pije“ — powiedział. Madera w saméj rzeczy paliła w gardle, bo kupcy, znając gust obywateli, zaprawiają to wino nielitościwie arakiem, niektórzy nawet wodą królewską, w nadziei, że rosyjskie żołądki wszystko zniosą. Potém Nozdrew kazał jeszcze przynieść jednę osobliwszą butelkę, która, jak mówił, była zarazem i burgonion i szampanion. Bardzo téż gorliwie nalewał po obu stronach, i szwagrowi i Cziczikowi, Cziczików zauważał jednak, że sobie leje mało, to go zastanowiło i powiedział sobie, że się będzie miał na baczności. To téż jak tylko Nozdrew się gdzie obrócił, albo dolewał szwagrowi, on zaraz wylewał ze swego kieliszka na talerz. Wkrótce podali jarzębinową nalewkę, która, jak mówił Nozdrew, miała mieć zapach śliwek, ale rzecz szczególna, śmierdziała tylko prostą siwuchą. Późniéj pili jakiś balsam, ale tak się dziwnie nazywał, że trudno spamiętać, ba! nawet sam gospodarz, za drugim razem nazywał go inaczéj. Obiad już od dawna był skończony, a goście jeszcze siedzieli przy stole. Cziczików nie chciał mówić przy szwagrze o swoim interesie. Przedmiot ten potrzebował widzenia się na osobności i przyjacielskiego wylania. Chociaż szwagier nie mógł być niebezpieczny, bo miał już zadość, i nosem tylko uderzał o talerz. Niebawem sam on spostrzegłszy, że jakoś z nim nie tęgo, wstał więc, jak mógł, i zaczął prosić, aby go Nozdrew puścił do domu.
— Nie, nie, nie puszczę, rzekł Nozdrew.
— Ale proszę cię, mój kochany, mówił szwagier, puść mnie.
— Głupstwo, założymy zaraz banczek.
— Zakładaj sobie sam, bracie, a ja nie mogę: żona będzie niespokojna i będzie się gniewać, muszę jéj opowiedzieć, co się działo na jarmarku. Należy jéj się ta przyjemność, proszę cię, nie zatrzymuj mnie.
— Niech tam twoją żonę... Strasznie téż ważny macie do siebie interes!
— Nie mów tego, ona taka zacna kobieta! Proszę cię, nie zatrzymuj mnie, muszę koniecznie wracać do domu.
— Puść go, niech jedzie, co za pożytek z niego? rzekł cicho Cziczikow do Nozdrewa.
— Masz słuszność! rzekł Nozdrew, nie cierpię takich mazgajów: Niech cię diabli porwią, jedź sobie do żony.
— Ty nie klnij, bracie, bo moja żona to taka dobra, taka miła, taka łaskawa, aż na płacz się zbiera. Zapyta się, com widział na jarmarku, — trzeba jéj wszystko opowiedzieć.
— Jedź, jedź! łżyj jéj, jak sobie chcesz, oto twoja czapka.
— Nie wypada, bracie, nie wypada, tak się o niéj odzywać, ty tém samém i mnie ubliżasz... a ona taka miła.
— Więc jedźże sobie do niéj czémprędzéj!
— Pojadę, bracie, pojadę, przepraszam cię, że wstać nie mogę. Całém sercem bym pragnął, ale nie mogę. Szwagier długo jeszcze się usprawiedliwiał, nie zważając, że już od dawna siedział na bryczce, że od dawna wyjechał za wrota i że teraz przed nim było puste pole. Można przypuścić, że żona nie dowiedziała się szczegółów o jarmarku.
— Dureń! mówił Nozdrew, stojąc przed oknem i patrząc na odjeżdżającą bryczkę. A jak się spieszy! Dobrego ma konia na przyprzążce, dawno mnie na tego konia bierze ochota. Ale z tym mazgajem nie można żadnego zrobić interesu.
Przeszli następnie do innego pokoju; Porfiry podał świece, a Cziczikow spostrzegł w rękach gospodarza talią kart, która, nie wiedzieć, zkąd się wzięła.
— Co myślisz, bracie, rzekł Nozdrew, zgiąwszy karty tak, że papier, w którym były zawinięte, popękał na wszystkie strony. — Dla przepędzenia czasu trzymam bank z trzystu rubli.
Cziczikow udał, że nie słyszy, i obracając się do niego, jakby sobie coś nagle przypomniał:
— A, żeby nie zapomnieć: mam do ciebie prośbę.
— Jaką?
— Daj naprzód słowo, że ją spełnisz.
— Ale o co rzecz idzie?
— Daj tylko słowo.
— Dobrze, daję ci je.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru.
— Oto interes: u ciebie zapewne, od czasu ostatniéj rewizyi, nie mało chłopów musiało umrzeć?
— Umarło. Ale cóż z tego?
— Przepisz ich na mnie, to jest na moje imię.
— Dla czego?
— Bo mi się to przyda.
— Ale na co?
— Potrzebuję, w tém już moja sprawa, słowem potrzebuję.
— Ty pewno coś knujesz. Przyznaj się, co?
— Zdaje ci się tylko, czy można zrobić co wielkiego z tą lichotą.
— W takim razie na co ci się to przyda?
— Jakiś ty ciekawy! Tobie każdéj drobnostki chciałoby się ręką dotknąć, a nawet powąchać.
— Dla czego ty nie chcesz powiedzieć? Więc tak będzie: póki nie powiesz, nic nie zrobię!
— Jakaż dla ciebie korzyść, jak się dowiesz? Tak sobie tylko, przyszła mi fantazya. A z twojéj strony nie honorowo słowo dałeś, a teraz się cofasz.
— Jak sobie chcesz, jednak nic nie wskórasz, póki nie powiesz.
„Coby mu tu powiedzieć?“ myślał sobie Cziczikow, i po minucie zastanowienia powiedział mu, że dusze martwe potrzebne mu są dla nadania sobie większego znaczenia w spółeczeństwie, że dóbr wielkich nie posiada, że chce przeto brak ten wynagrodzić chociaż po części, duszami...
— Łżesz, łżesz! zawołał Nozdrew, nie dając mu nawet dokończyć, — łżesz, bracie!
Cziczikow sam zmiarkował, że nie na tęgi zdobył się koncept i że błahą podał przyczynę.
— Powiem ci już rzeczywistą prawdę, mówił on, tylko zaklinam cię, zachowaj to w tajemnicy. Mam zamiar ożenić się; ale trzeba ci wiedzieć, że rodzice panny młodéj nadzwyczaj ambitni ludzie. Sam nie rad jestem teraz, żem się wdał z nimi. Pragną koniecznie, żeby pan młody miał przynajmniéj trzysta dusz, a ponieważ mnie braknie ich blisko półtora sta...
— Łżesz, jak Boga kocham, łżesz! zawołał znowu Nozdrew.
— Teraz, rzekł Cziczikow, to i na tyle nie skłamałem, i pokazał wielkim palcem sam koniuszek małego.
— Głowę swoję daję, że łżesz!
— Jednakże to przykro! Cóż ty sobie myślisz w saméj rzeczy? Dla czego mam koniecznie łgać?
— Już ja znam ciebie: wiem, żeś ty oszust nie lada — pozwól, że ci to powiem z przyjaźni. Gdybym był twoim naczelnikiem, kazałbym cię powiesić na pierwszéj gałęzi.
Cziczikow obraził się takiém oświadczeniem. Każde słowo, trochę grube lub ubliżające było dla niego nieprzyjemne. Nie lubił nawet dopuszczać z sobą żadnéj poufałości, chyba wtedy, kiedy osoba była bardzo wysoko położona. Dla tego téż teraz na prawdę się obraził.
— Jak Boga kocham, powiesiłbym, powtórzył Nozdrew. — Nie mówię tego w celu, żeby cię obrazić, ot tak po prostu, po przyjacielsku.
— We wszystkiém jest granica, rzekł Cziczikow. Jeżeli chcesz popisywać się z takiemi gadaninami, to idź sobie do koszar, a po chwili dodał: jeżeli nie chcesz darować, to sprzedaj.
— Sprzedać! Znam ja ciebie ptaszku, ty drogo nie zapłacisz, gałganie?
— Tyś także paradny! Czy one są brylantowe, czy co?
— Widzisz? Dobrze mówiłem, już ja znam ciebie, ptaszku.
— Zmiłujże się, bracie, jaka u ciebie żydowska natura! Powinienbyś mi je oddać bez wszystkiego.
— Żeby ci dowieść, że nie jestem żydem, to nic za nie nie wezmę. Kup mojego ogiera, a dusze dam ci w dodatku.
— A co mi po twoim ogierze? rzekł Cziczikow zdumiony taką propozycyą.
— Jak to, co ci po nim? Ja zapłaciłem za niego dziesięć tysięcy rubli, a tobie go oddam za cztery.
— Ale ja ogiera nie potrzebuję, stadniny nie mam.
— Posłuchaj tylko, ty nie rozumiesz: teraz dasz mi tylko trzy tysiące, a czwarty tysiąc trochę późniéj.
— Kiedy ogier mi nie potrzebny, Bóg z nim!
— Więc kup karą kobyłę.
— I kobyły nie potrzebuję.
— Za kobyłę i siwego konia, któregoś widział, wezmę od ciebie tylko dwa tysiące.
— Ale mnie konie na nic się nie zdadzą.
— Sprzedasz je na pierwszym jarmarku, zapłacą ci trzy razy tyle.
— Zatém lepiéj, żebyś sam sprzedał, kiedy jesteś pewny, że trzy razy tyle weźmiesz.
— Ja wiem, że zyskałbym, ale chciałem, żebyś i ty zarobił.
Cziczikow podziękował, jednakże wręcz odmówił.
— Więc kup odemnie parę psów. Odstąpię ci także, że aż ci zimno w kości pójdzie! Z brodami i wąsami, a szerść na nich najeżona jak szczecina.
— Nie potrzebuję, ja nie myśliwy.
— A ja takbym pragnął, żebyś ty miał psy. Ale słuchaj, kiedy psów nie chcesz, kup katarynkę. Cudny instrument! Jakem honorowy człowiek, tak mnie kosztowała półtora tysiąca, a tobie sprzedam za dziewięćset rubli.
— Ale do czego mnie katarynka, przecież ja nie Niemiec, żebym ją na plecach dźwigał i pieniądze po drogach zbierał.
— To nie taka katarynka, jaką Niemcy po drogach noszą. To organy; przypatrz jéj się tylko: cała mahoniowa. Pójdź, pokażę ci ją jeszcze! I Nozdrew wziął za rękę Cziczikowa i ciągnął go do drugiego pokoju, i chociaż Cziczikow opierał się nogami ze wszystkich sił i upewniał, że wie, jaka to katarynka, musiał jednak jeszcze raz wysłuchać, jak Malborough wyprawiał się na wojnę.
— Kiedy nie chcesz kupić za gotówkę, rzekł Nozdrew, ot wiesz, jak zrobimy: ja tobie dam katarynkę i wszystkie martwe dusze, ile ich tam jest; a ty mi daj twoją bryczkę i trzysta rubli przydatku.
— A to znowu! A czémże pojadę?
— Dam ci inną bryczkę. Pójdziemy do wozowni, to ci ją pokażę! Każesz ją tylko przemalować, a będzie ślicznie wyglądała.
„To go dopiero djabeł opętał!“ pomyślał w duchu Cziczikow i postanowił oswobodzić się od wszystkich bryczek, katarynek, psów, ogierów i kobył.
— Pomyśl, bryczka, katarynka i martwe dusze, wszystko razem, rzekł Nozdrew.
— Nie chcę! rzekł jeszcze raz Cziczikow.
— Dla czego nie chcesz?
— Dla tego, że nie chcę — i basta.
— Jakiś ty uparty, naprawdę! Z tobą nie można, jak widzę, poczynać sobie jak z dobrym przyjacielem. Zaraz widać, żeś człowiek obłudny.
— Cóż ty myślisz, że ja dureń jaki? osądź sam: po co mam nabywać przedmioty zupełnie mi nie potrzebne?
— Tylko już proszę cię lepiéj nic nie mów: Poznałem się już na tobie. Prawdziwa z ciebie kanalia! Posłuchaj: chcesz, załóż sztosa? Na jednę kartę postawię wszystkie dusze i katarynkę.
— Puścić się w sztosa, jest to sprawę uczynić nie pewną, rzekł Cziczikow i z ukosa popatrzał na karty, które Nozdrew trzymał w ręku. Obiedwie talie wydały mu się podejrzane.
— Dla czego nie pewną? rzekł Nozdrew.
— Tu nie ma żadnéj niepewności! Niech tylko szczęście ci posłuży, a djabli wiedzą, co wygrasz.
Gdy Nozdrew to mówił, Porfiry przyniósł butelkę. Ale Cziczikow stanowczo oświadczył, że już pić nie będzie i grać nie będzie.
— Dla czego ty grać nie chcesz? zapytał Nozdrew.
— Bo nie mam ochoty. Wogóle, muszę ci się przyznać, że nie bardzo grę lubię.
— Dla czego nie lubisz?
Cziczikow ruszył ramionami i dodał:
— Bo nie lubię.
— Kiep jesteś!
— Cóż robić? Takim mnie Bóg stworzył.
— Dawniéj myślałem, żeś ty choć trochę porządny człowiek, a ty zgoła nie umiesz się zachowywać. Nie można z tobą mówić jak z bliskim, żadnéj otwartości, szczerości nie ma w tobie. Taki sam jesteś gałgan, jak Sobakiewicz!
— Za cóż ty mnie lżysz? Czy to grzech, że nie gram w karty? Sprzedaj mi dusze osobno, jeżeli taki jesteś człowiek, że łakomisz się na taką odrobinę.
— Djabła łysego dostaniesz!... Chciałem ci je darmo oddać, ale teraz już nie dam! Chociażbyś za nie trzy królestwa dawał, nie sprzedam. Od téj pory, nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Porfiry, idź do furmana, powiedz mu, żeby koniom tego pana nie dawał owsa, niech tylko siano jedzą.
Takiego rozwiązania Cziczikow wcale się nie spodziewał.
— Lepiéj byś zrobił, gdybyś mi się był na oczy nie pokazywał, rzekł Nozdrew.
Nie zważając jednak na to, co się stało, i gość i gospodarz zasiedli do kolacyi, ale już nie podano wina z szumnemi etykietami, a stała tylko skromnie jedna butelka jakiegoś wina niby cypryjskiego, a istny kwas. Po kolacyi, Nozdrew odprowadził Cziczikowa do przeznaczonego mu pokoju: „Oto twoja pościel! Nie chcę nawet życzyć ci dobréj nocy.“
Cziczików, po wyjściu Nozdrewa, był w najgorszém usposobieniu. Wyrzucał sobie, przeklinał sam siebie, że do niego zajechał i cały dzień stracił; tego sobie szczególniéj nie mógł darować, że mówiąc z nim o interesie, postąpił sobie jak dzieciak, jak błazen; bo interes nie był tego rodzaju, aby go było można powierzyć Nozdrewowi, takiemu letkiewiczowi; Nozdrew może nakłamać, rozpuścić, djabli wiedzą, jakie plotki: „nie dobrze, nie dobrze, prawdziwy dureń ze mnie!“ mówił do siebie. Spał bardzo licho, coś go ciągle kąsało a drapiąc się, powtarzał: „Żeby was djabli porwali, razem z Nozdrewem!“ Obudził się wcześnie. Zaraz włożył szlafrok i buty i poszedł do stajni kazać Selifanowi zaprzęgać. Powracając, spotkał Nozdrewa, także w szlafroku z fajką w ustach.
Nozdrew przywitał go po przyjacielsku i zapytał się, jak mu się spało?
— Tak sobie, odpowiedział sucho Cziczików.
— A mnie, wystaw sobie bracie, mówił Nozdrew, całą noc majaczyły się smalone duby, aż przykro wspomnieć, i w ustach po wczorajszém tak, jak gdyby cały szwadron w nich nocował. Wystaw sobie, śniło mi się, że mi cięgi sprawiono, jak Boga kocham! I wyobraź sobie kto? Nigdy nie zgadniesz! — sztabs-rotmistrz Pocałujew i porucznik Kuwszyników.
— „Dobrzeby było, żeby cię to spotkało na jawie,“ pomyślał w duchu Cziczików.
— Jak Boga kocham, aż boli! Obudziłem się, a tu w saméj rzeczy ciało swędzi; pewnie to pchły przeklęte. Idź, ubierz się, zaraz do ciebie przyjdę, muszę tylko wyłajać ekonoma.
Cziczików poszedł do siebie ubrać się i umyć.
Gdy wyszedł następnie do sali jadalnéj, już zastał wszystko przygotowane do herbaty. Widać tam było jeszcze ślady wczorajszego obiadu i kolacyi, szczotka musiała nie dotykać podłogi, na któréj leżały okruchy chleba, popiół z fajek i cygar nie był strząśnięty z obrusa. Gospodarz zaraz przyszedł, nie miał on nic pod swoim szlafrokiem, oprócz gołych piersi mocno zarosłych. Trzymając w ręku fajkę i popijając herbatę, mógłby się był podobać malarzowi, któryby nienawidził wymuskanych figur, podobnych do lalek wystawionych w oknach fryzyerów.
— No i cóż, rzekł Nozdrew po krótkim milczeniu, nie namyśliłeś się grać na dusze?
— Już ci raz mówiłem, bracie, że nie będę grał, kupić, z chęcią kupię.
— Ja znowu nie chcę sprzedać: toby nie było po przyjacielsku. W karty rzecz inna, — przeciągniemy choć jedną talię!
— Już ci powiedziałem, że nie.
— A mieniać się nie chcesz?
— Nie chcę.
— Posłuchaj: zagramy w warcaby; wygrasz, twoje wszystkie. U mnie dużo jest takich, których potrzeba z list wykreślić. Porfiry, przynieś warcabnicę!
— Napróżno, ja grać nie będę.
— Przecież to nie w karty, tu nie potrzeba żadnego szczęścia, ani téż nie może być oszukaństwa; wszystko zależy od umiejętności. Muszę cię nawet uprzedzić, że ja prawie wcale grać nie umiem, chyba że mi dasz co naprzód.
„Spróbuję“, pomyślał Cziczikow, „zagram z nim w warcaby? W warcaby ja kiedyś nie źle grałem, a szachrować w tę grę trudno.“
— Zgadzam się, niech i tak będzie, zagramy w warcaby.
— Dusze idą w stu rublach.
— Dla czego? dostatecznie jeśli pójdą w pięćdziesięciu.
— Nie, co to za stawka pięćdziesiąt? Lepiéj ja dodam co do martwych, albo szczeniaka, albo złotą pieczątkę od zegarka.
— Niech i tak będzie! rzekł Cziczików.
— Ile dajesz mi naprzód? rzekł Nozdrew.
— A to z jakiéj racyi? naturalnie że nic.
— Pozwól przynajmniéj, żebym zrobił pierwsze dwa pociągnienia.
— Nie chcę, ja sam gram nie tęgo.
— Wiemy, jak wy nie tęgo gracie! rzekł Nozdrew, robiąc posunięcie.
— Dawno téż warcabów w ręku nie miałem! mówił Cziczików, robiąc także posunięcie.
— Wiemy, jak wy nie tęgo gracie, rzekł Nozdrew posuwając warcabę.
— Dawno téż warcabów w ręku nie miałem! mówił Cziczików, robiąc posunięcie.
— Wiemy, jak wy nie tęgo gracie, rzekł Nozdrew, posuwając warcabę, ale razem z nią posunął rękawem i drugą warcabę.
— Dawno téż warcabów w rękach... E, e! a to co bracie? postaw ją na swoje miejsce, mówił Cziczików.
— Kogo?
— Warcabę, rzekł Cziczików, i w téjże chwili zobaczył przed samym nosem i drugą, która jak się zdawało dobierała się do damy. Zkąd one się tam wzięły, to Bóg jeden wie. — Nie, rzekł Cziczików, wstając, — z tobą grać nie podobna, tak się nie posuwa, trzema warcabami na raz.
— Jak to trzema? To przypadkiem. Sama się posunęła; ale ja ją postawię na swojém miejscu.
— A druga, skąd się wzięła?
— Jaka druga?
— A ta, która dobiera się do damy.
— Masz tobie! jak gdybyś nie pamiętał!
— Nie, bracie, ja zachowałem wszystkie posunięcia, i wszystko pamiętam; tyś ją teraz dopiero tu postawił, a jéj miejsce, ot tutaj!
— Gdzie? gdzie jéj miejsce, rzekł czerwieniąc się Nozdrew; — jak widzę, bracie, to ty lubisz zmyślać.
— Nie, bracie, to ty zmyślasz, ale ci się nie udaje.
— Za kogo ty mnie masz? mówił Nozdrew, czy myślisz, że ja szachraj?
— Nie mam ciebie ani za to, ani za owe; ale od téj pory nigdy z tobą więcéj grać nie będę.
— Nie możesz teraz się cofnąć, mówił Nozdrew rozpalając się; — gra już zaczęta!
— Mam prawo gry nie kończyć, bo ty nie grasz tak, jak przystało na honorowego człowieka.
— Łżesz, ty tego nie możesz powiedzieć!
— Nie prawda, bracie, ty sam łżesz!
— Ja nie szachrowałem, cofnąć się nie możesz, ty musisz kończyć partyą!
— Do tego mnie nie zmusisz, rzekł z zimną krwią Cziczików, podstąpił do stołu i zmięszał warcaby.
Nozdrew wybuchnął i podszedł tak blisko do Cziczikowa, że ten cofnął się o dwa kroki.
— Ja cię zmuszę do grania! To nic, żeś warcaby pomięszał! pamiętam wszystkie posunięcia. Ustawimy je tak, jak stały.
— Nie, bracie, rzecz skończona: ja z tobą grać nie będę.
— Więc ty nie chcesz grać?
— Sam widzisz, że z tobą grać nie podobna.
— Nie, powiedz otwarcie, ty nie chcesz grać? mówił Nozdrew, przystępując bliżéj.
— Nie chcę! rzekł Cziczików, ale podniósł obiedwie ręce, na każdy przypadek bliżéj twarzy, bo sprawa stawała się coraz gorętszą. Ta ostrożność była potrzebną, bo Nozdrew zamachnął się ręką... i byłoby się mogło stać, iżby jeden z przyjemnych i pełnych policzków naszego bohatera pokrył się niezmazalną plamą; ale szczęściem odtrąciwszy zamach, złapał Nozdrewa za obiedwie ręce i trzymał je silnie.
— Porfiry! Paweł! krzyczał w wściekłości Nozdrew, starając się wyrwać.
Usłyszawszy te słowa Cziczików, puścił jego ręce, nie chcąc, aby służący byli świadkami takiego zajścia, oraz widząc, że na nic by mu się nie przydało trzymać dłużéj Nozdrewa. Wszedł Porfiry i Paweł, chłop ogromny, z którym ciężka by była sprawa.
— Więc nie chcesz kończyć partyi? mówił Nozdrew. — Mów otwarcie.
— Nie ma sposobu jéj kończyć, odpowiedział Cziczików, a wejrzawszy przez okno, spostrzegł swoją bryczkę i Selifana siedzącego na koźle, gotowego zaraz ruszyć. Ale niepodobna było wyjść z pokoju, we drzwiach stało dwóch barczystych chłopów, Porfiry i Paweł.
— Więc ty nie chcesz kończyć partyi? powtórzył Nozdrew, a twarz jego pałała jak w ogniu.
— Gdybyś był grał jak przystało na honorowego człowieka... ale teraz nie mogę.
— Więc ty nie możesz, łajdaku! Gdyś postrzegł, że przegrywasz, to nie możesz! Bijcie go! zawołał na swoich ludzi, a sam złapał cybuch czereszniowy.
Cziczików stał blady jak ściana. Chciał coś powiedzieć, ale czuł, że wargi jego się ruszają, nie wydając żadnego głosu. — Bijcie go! krzyczał Nozdrew, postępując naprzód z cybuchem, cały zapyrzony i spocony, jak by szedł do szturmu jakiéj fortecy. Bijcie go! krzyczał takim głosem, jakim w czasie wielkiego ataku woła do swoich żołnierzy „Naprzód dzieci!“ bohaterski porucznik, którego odwaga tak głośna, że rozkazują trzymać go za ręce w najgorętszych chwilach. Ale porucznik się zawziął, w jego oczach stanął Suworow, drze się do sławy: „Naprzód dzieci!“ woła pędząc pierwszy, nie myśląc, że szkodzi już ułożonemu planowi ogólnego ataku, że tysiące karabinów są na niego wymierzone, że jak puch wyleci w powietrze jego słaby oddział i że już świszcze złowroga kula, która zamknie jego krzykliwe usta. Ale jeżeli Nozdrew podobnym był do tego oficera, to forteca którą miał zdobywać, nie wyglądała na niezdobytą. Przeciwnie, forteca tak była przestraszona, że aż dusza jéj poszła w pięty. Już krzesełko, którem Cziczików się zasłonił, ludzie mu z rąk wydarli, już zamrużywszy oczy, więcéj umarły niż żywy, przygotowany był spróbować czereszniowego cybucha i Bóg wie, co by się z nim było stało; przeznaczenie jednak chciało ocalić boki, plecy i inne szacowne części naszego bohatera. Nagle dał się słyszeć dzwonek pocztowy, zawarczały koła i dzielna trójka zatrzymała się przed gankiem. Wszyscy pomimo woli wyjrzeli przez okno. Jakiś mężczyzna z wąsami w mundurze wyskoczył z bryczki, i nim jeszcze Cziczików zdążył się uspokoić i w najsmutniejszem był położeniu, wszedł do pokoju.
— Proszę mi powiedzieć, który z panów jest p. Nozdrew? rzekł nieznajomy, przyglądając się ze zdziwieniem Nozdrewowi, który stał z cybuchem w ręku, i Cziczikowowi, który ledwie zaczął do siebie przychodzić.
— Proszę mi naprzód powiedzieć, z kim mam honór mówić? rzekł Nozdrew, podchodząc ku niemu.
— Kapitan isprawnik.
— A co wam potrzeba?
— Przyjechałem wam udzielić zawiadomienie, które otrzymałem, że znajdujecie się pod władzą sądu aż do czasu ukończenia śledztwa w waszéj sprawie.
— Co za głupstwo, w jakiéj sprawie? rzekł Nozdrew.
— Byliście wmięszani w sprawę wysmagania rózgami obywatela Maksimowa i to po pijanemu.
— Wy kłamiecie! ja nigdy na oczy nie widziałem Maksimowa!
— Niech pan pozwoli sobie powiedzieć, że jestem oficerem. Możecie tak się odzywać do waszych sług, ale nie do mnie.
Ale Cziczików nie czekał, co na to odpowie Nozdrew, pochwycił czém prędzéj czapkę, i po za plecami kapitana isprawnika, wyszedł na ganek, siadł do bryczki i kazał Selifanowi poganiać konie co tylko sił.


Rozdział V.

Bohater nasz stchórzył jednak porządnie. Chociaż bryczka leciała na przepadłe i wioska Nozdrewa dawno już znikła z oczu za polami, odłogami i pagórkami, on jednak ciągle oglądał się za siebie ze strachem, jak by oczekując, że tuż, tuż, pokaże się pogoń. Oddychał z ciężkością i kiedy probował przyłożyć rękę do serca, to poczuł, że było niespokojne niby przepiórka w klatce. „Jaką mi łaźnię sprawił! patrzcie co to za człowiek!“ Wyrzekał ciężko na Nozdrewa, do wyrzekań wmieszały się i nieładne słowa. Cóż robić? Był Rossyaninem i do tego rozdrażnionym! A i sprawa była nie lada. „Co tu mówić,“ rzekł do siebie, „a niech no by tylko nie był przyjechał kapitan-isprawnik, może bym więcéj nie ujrzał Bożego świata! Przepadł-bym jak bańka na wodzie, bez żadnego śladu, nie zostawiwszy potomstwa, nie zostawiwszy przyszłym dzieciom ani majątku, ani uczciwego imienia!“ Bohater nasz bardzo troszczył się o swoich potomków.
„To nie dobry pan dopiero!“ myślał sobie ze swojéj strony Selifan: jeszcze nie widziałem takiego pana. Plunął bym na niego za to. Ty lepiéj człowiekowi już nie daj, a konia powinieneś nakarmić, bo koń lubi owies. To jego pokarm.“
Konie, zdaje się także myślały coś niepochlebnego o Nozdrewie: nie tylko gniady i ławnik, ale nawet i deresz był w niedobrym humorze. Chociaż jemu dostawał się zawsze owies lichy i Selifan sypiąc mu do żłobu, nigdy nie zapomniał powiedzieć mu: „Eh ty podły!“ jednakże, był to owies, a nie siano: i jadł ziarno z przyjemnością, często nawet wsunął długi swój pysk do żłobu swoich towarzyszy, aby się przekonać, co téż oni jedli, szczególnie wtedy, gdy Selifana nie było w stajni; ale teraz dostały tylko siano i nie dobre, więc wszystkie były niezadowolone.
Ale niedługo te narzekania przerwane zostały niespodziewaném zdarzeniem. Wszyscy nie wyłączając nawet furman, ocknęli się dopiero wtedy, gdy na nich wjechała kareta zaprzężona sześciu końmi i gdy prawie nad głową usłyszeli krzyk kobiet siedzących w powozie, przekleństwa i groźby cudzego furmana: „Ach ty złodzieju! przecież dość głośno krzyczałem, weź się na prawo! pijany jesteś czy co?“ Selifan poznał swoją winę, ale ponieważ rosyjski człowiek nie lubi przyznawać się przed drugim, że jest winien, przeto rozsiadając się na koźle, zawołał: „A ty, cóżeś się tak rozkrzyczał, widać, żeś oczy swoje w karczmie zostawił?“ Więc zaczął cofać konie, żeby się wyswobodzić z pośród cudzego zaprzęgu, ale jakoś nie szło, — wszystko się pomotało. Deresz z ciekawością obwąchywał nowych sąsiadów po obu stronach. Panie siedzące w powozie ze strachem na wszystko patrzały. Jedna z nich była stara, a druga młodziutka, szesnastoletnia, ze złocistemi włosami, bardzo zgrabnie i miło przygładzonemi na nie wielkiéj główce. Piękny jéj owal twarzy zaokrąglał się jak świeżutkie jajeczko, i jak ono bielił tą przezroczystą białością, kiedy świeżutkie tylko co zniesione trzyma się do światła, aby je wypróbować, czy przepuszcza przez siebie promienie świecącego słońca; usteczka jéj także przezroczyste; przy tém przestrach w otwartych ślicznych ustach, łzy w oczach — wszystko w niéj było tak miłe, że nasz bohater patrzał na nią przez kilka minut, nie zważając na zamięszanie między końmi a furmanami.
— Czy cofasz, Niżegrodzka wrono? zawołał cudzy furman.
Selifan ściągnął lejce, drugi furman także, konie trochę się cofnęły, ale znowu wpadły na siebie i poprzestąpywały postronki. Przy tém zdarzeniu dereszowi tak się spodobała nowa znajomość, że w żaden sposób nie chciał wyjść z miejsca, na które się zaplątał niespodzianie i tak położył pysk na szyję swego nowego przyjaciela, że zdawało się, iż mu coś w ucho szepce, ale zapewne plótł jakieś straszne niedorzeczności, bo przybysz strzygł ciągle uszami.
Na takie zamięszanie zebrali się chłopi z wioski, która na szczęście w pobliżu się znajdowała. Ponieważ dla chłopa takie zdarzenie to rozkosz taka, jak dla Niemca gazeta, to téż w krótkim czasie zebrała ich się wielka gromada, a we wsi zostały tylko stare baby i dzieci, które jeszcze chodzić nie umiały. Postronki odczepili; kilka szturchańców w mordę deresza sprawiły, że się cokolwiek cofnął; słowem, rozdzielono konie. Ale czy to zmartwienie, które uczuły cudze rumaki, że je rozłączono z nowemi przyjaciółmi, czy téż szaleństwo jakie, chociaż smagał je furman, one się nie ruszały, a stały jak wryte. — Współczucie chłopów doszło do najwyższego stopnia. Każden się wysuwał naprzód z radą:
— Idź Andrusza i poprowadź przyprzężonego z prawéj strony, a stryj Mitia niech siędzie na dyszlowego! Siadaj, stryju Mitia!
Chudy i wysoki stryj Mitia, z rudą brodą, wlazł na dyszlowego konia i stał się podobnym do wiejskiéj dzwonnicy, albo jeszcze prędzéj do żórawia, którym wodę czerpią ze studni. Furman zaciął konie, ale ani rusz; nic nie pomógł stryj Mitia.
— Stój, stój! wołali chłopi.
— Siądź ty stryju Mitia na przyprzężonego, a na dyszlowego niech siędzie stryj Minia.
Stryj Minia, barczysty chłop z czarną jak węgiel brodą i z brzuchem podobnym do niewyczerpanych samowarów, które się gotują dla ogrzania całego rynku, z ochotą siadł na dyszlowego, który o mało aż do ziemi się pod nim nie ugiął.
— Teraz już pójdą, wołali włościanie.
— Dobrze go, dobrze knutem, co się tak kurczy, jak komar!
Ale spostrzegłszy, że i to nie pomaga, stryj Mitia i stryj Minia siedli oba na dyszlowe, a na przyprzężonego wsadzili Andruszę. Nakoniec furman zniecierpliwiony, spędził ze swoich koni i stryja Mitię i stryja Minię, i dobrze zrobił, bo konie tak spotniały, jakby bez wytchnienia przeleciały całą stacyą. Pozwolił im chwilę wytchnąć, poczém same ruszyły.
Podczas wszystkich tych korowodów Cziczików patrzał nieustannie na młodą nieznajomą, — Chciał kilka razy spróbować do niéj zagadać, ale mu jakoś nie szło.
Tymczasem damy odjechały; śliczna główka z delikatnemi rysami twarzy i wiotką kibicią znikła jak widmo jakie i znowu została tylko droga, bryczka, trójka znajomych czytelnikowi koni, Selifan, Cziczików, płaszczyzna i pustki otaczających pól. Wszędzie w życiu między czerstwemi lub chorobliwo blademi, nieporządnemi i zapleśniałemi szczeblami niższego społeczeństwa, albo wśród jednostajnych chłodniejszych i nudno porządnych wyższych sfer — wszędzie choć raz spotka człowiek zjawienie niepodobne do tych, jakie do owéj pory widział i które wywoła w nim choć trochę uczucia niepodobnego do tego, co przez resztę życia czuje. W poprzek największych zgryzot, z których jest uplecione życie nasze, wesoło błyśnie promień radości, gdy niekiedy świetny ekwipaż ze złotą uprzężą, błyszczącemi szybami, nagle, niespodziewanie przemknie przez biedną, opuszczoną wioskę, gdzie nic dotąd nie widziano prócz chłopskiéj telegi i długo chłopi stoją, gapiąc się z otwartemi gębami, niekładąc czapek, chociaż już dawno przepadł i zniknął z oczów świetny powóz. Tak samo i blondynka, nagle, niespodzianie pokazała się w naszéj powieści — i znikła. Niechnoby się na miejscu Cziczikowa znalazł był jaky dwudziestoletni młodzieniec — czy huzar, czy student, czy ktokolwiekbądź wstępujący dopiero na drogą życia, — Boże! coby się w nim nie poruszyło, nie zagadało, nie nasnuło różnych różności. Długo by on stał nieporuszony na jedném miejscu, zwróciwszy wzrok swój w jedną stronę, zapomniał by i drogi, i wymówki czekających za opóźnienie, zapomniał by o sobie, o służbie, i o wszystkiém, co tylko jest na świecie.
Ale bohater nasz, był już człowiekiem lat średnich i zimno oględnego charakteru. On także zadumał się i myślał, tylko więcéj stanowczo: nie tak płoche, a nawet wcale rozsądne były jego myśli. „Śliczna kobietka!“ rzekł, otwierając tabakierkę i zażywając tabaki. „Ale co téż w niéj najmilszego? — Oczywiście to, że ona jak widać dopiero co wypuszczona z pensyi albo z jakiego instytutu, że w niéj nie ma jeszcze nic, jak to mówią, babskiego, właśnie tego, co u kobiet jest najnieprzyjemniejsze. Jeszcze ona jak dziecko, wszystko w niéj naturalne, ona powie to, co jéj na myśl przyjdzie, rozśmieje się, gdy jéj się śmiać zachce. Z niéj można wszystko zrobić, może być doskonałością, jak również może być potworem — i będzie potworem! niechno tylko zajmą się nią teraz matki i ciotki. W jeden rok tak ją przesycą wszystkiém co babskie, że jéj własny ojciec nie pozna. Znajdzie się zaraz i nadętość i przesada, zacznie się kręcić nienaturalnie, będzie sobie łamać głowę, jak i co z kim mówić, jak na kogo spoglądać; każdéj chwili będzie się obawiać, żeby nie powiedzieć czego więcéj niż potrzeba, zmięsza się wreszcie sama, i na tém się skończy, że będzie kłamać całe życie, i wyjdzie z tego, sam diabeł wie co?“ Tu Cziczikow zamilkł na chwil kilka, następnie tak daléj do siebie mówił. „Ciekawa rzecz jednak, co ona za jedna? kto jéj ojciec? czy bogaty szanowny obywatel, lub téż przezorny człowiek, który zebrał majątek na urzędzie? Eh, he, żeby tak téj panience dali posagu ze dwa kroć sto tysięcy rubli, toby to był wcale miły kąsek. Mogłaby, tak powiedziawszy, zapewnić szczęście porządnego człowieka.“ Te dwa kroć tak mile zaczęły się przedstawiać Cziczikowowi, że niekontent był sam ze siebie, dla czego, podczas kiedy się krzątano przy powozach, nie spytał się furmana albo forysia, co za jedne były te panie. Rychło jednak pokazała się wioska Sobakiewicza. To przerwało dumanie Cziczikowa, i zniewoliło go wrócić do przedmiotu, którym się obecnie zajmował.
Wioska zdawała mu się dość obszerna; dwa lasy, jeden ciemny sosnowy, drugi jasny brzozowy, jak dwa skrzydła rosły na prawo i lewo. W pośrodku sioła stał duży dom z facyatką, pomalowany szaro, albo raczéj na jakiś dziki kolor, z czerwonym dachem — w rodzaju tych, jakie budują u nas dla wojska, albo téż, jakie wznoszą niemieccy koloniści. Widać było, że przy jego stawianiu budowniczy musiał bezustannie walczyć z gustem gospodarza. Okna wszystkie z jednéj strony były zabite, tylko zostawiono jedno maleńkie, jak widać, dla ciemnéj śpiżarki. Ganek nie znajdował się w środku domu, chociaż widać, że pragnął tego budowniczy, bo gospodarz kazał jednę kolumnę z boku wyrzucić i stało się, że były tylko trzy kolumny a nie cztery, jakby być powinno. Cały dziedziniec okolony był mocnym drewnianym płotem. Widać, że gospodarz dbał o wytrzymałość. Dla stajen, kuchni, składów użyte były ogromne kloce, jakby wieki miały przetrwać. Izby chłopskie także bardzo masywnie były zbudowane, nie było wyrzynanych różnych arabesków, ale wszystko było porządnie, mocno i jak się należy. Nawet na studnię użyto tak mocnego dębu, jaki zwykle przeznacza się tylko do młynów i do okrętów. Wogóle na wszystkiém widać było, jeżeli nie elegancyą, to siłę i wytrzymałość. Podjeżdżając pod ganek, Cziczikow zobaczył dwie głowy wyglądające przez okno: najprzód twarz żeńską, wązką, długą jak ogórek, a potém męzką okrągłą, szeroką jak mołdawskie tykwy, z których robią w Rosyi bałabajki (rodzaj gitary, o dwóch strunach), lekkie bałabajki, szczęście i ozdobę dwudziestoletniego chłopaka eleganta, mrugającego i wygwizdującego na jasno-włose i biało-lice dziewki, które się zebrały, by się przysłuchać jego cichemu brząkaniu. Obie twarze, które wyjrzały, zaraz się skryły. Na ganek wyszedł lokaj w szaréj kurtce, z niebieskim stojącym kołnierzem i wprowadził Cziczikowa do sieni, do któréj wyszedł już sam gospodarz. Spostrzegłszy gościa rzekł: „Bardzo proszę“, i zaprowadził go do pokoju.
Gdy Cziczikow popatrzał z boku na Sobakiewicza, wydał mu się na ten raz podobnym do średniéj wielkości niedźwiedzia. Dla dopełnienia podobieństwa, frak Sobakiewicza był jakiegoś koloru niedźwiedziego, rękawy długie, spodnie téż długie. Przestępował on téż ciągle z nogi na nogę i często deptał po nogach drugich. Twarz miał śniadą ogorzałą, jaką się widuje na miedzianéj monecie. Wiadomo, że na świecie jest wiele takich twarzy, nad któremi natura nie wiele sobie zadawała pracy, nie używała żadnych drobnych instrumentów, jak: pilników, drobnych dłutek i innych, ale po prostu rąbała z całego zamachu; uderzyła siekierą raz, zrobił się nos; uderzyła drugi, zrobiły się usta, grubym świdrem wydrążyła oczy i nie obciosawszy wypuściła na świat, rzekłszy: „Żyj!“ Taki gruby i nieokrzesany był Sobakiewicz. Głowę zwykle miał spuszczoną, szyi nigdy nie pokręcił, w skutek tego nie patrzał na człowieka, do którego mówił, ale najczęściéj albo na róg pieca, albo téż na drzwi. Cziczikow jeszcze raz zerknął na niego, gdy przechodzili przez pokój jadalny: niedźwiedź! prawdziwy niedźwiedź! Trzeba téż i trafu szczególnego, że go zwali Michałem Siemionowiczem.[9] Cziczikow znając jego zwyczaj deptania po nogach, bardzo ostrożnie stawiał swoje i puszczał go naprzód. Gospodarz sam znał do siebie ten grzech, zaraz się téż pytał: „Czy nie nadepnąłem pana przypadkiem?“ Ale Cziczikow podziękował tylko i powiedział, że jeszcze nie.
Gdy weszli do bawialnego pokoju, Sobakiewicz wskazał na fotel i znowu powiedział: „bardzo proszę.“ Siadając Cziczikow spojrzał na ściany i na wiszące na nich obrazy. Na obrazach byli sami zuchy, jacyś greccy wojownicy, Maurocordato, w czerwonych spodniach i czerwonym mundurze z okularami na nosie, Miaulis, Kanaris; wszyscy ci bohaterowie mieli takie grube uda i takie wielkie wąsy, że aż dreszcz przechodził po ciele. Między Grekami, nie wiedzieć z jakiéj przyczyny, znalazł miejsce i Bagration, chudy, cienki z maleńkiemi sztandarami i armatami u spodu, w bardzo wąskich ramkach. Za nim szła znowu bohaterka, córka Bobelina, któréj jedna noga zdawała się grubszą, jak są w talii eleganci dzisiejszych salonów. Gospodarz będąc sam zdrów i silny, pragnął zapewne, żeby i jego salon zdobili ludzie silni i zdrowi. Około Bobeliny, tuż przy oknie wisiała klatka, a w niéj drozd ciemnego koloru z małemi białemi centkami, podobny także do Sobakiewicza. Gość i gospodarz nie zdążyli i dwóch minut przemilczeć, gdy drzwi do pokoju się otworzyły i weszła gospodyni, dama wysoka, w czepku z szerokiemi wstążkami, które były o ile się zdaje farbowane domowemi farbami. Weszła poważnie, trzymając głowę prosto, jak palma.
— To moja Teodula Iwanówna! rzekł Sobakiewicz.
Cziczikow pocałował Teodulę Iwanownę w rękę, którą ona napchnęła mu prawie do ust, a przy téj sposobności mógł on zauważyć, że ręce były wymyte rosołem z ogórków.
— Duszko, rekomenduję ci, mówił daléj Sobakiewicz, Pawła Iwanowicza Cziczikowa! Miałem honor poznać się z nim u gubernatora i u poczmajstra.
Teodula Iwanowna prosiła siedzieć, wyrzekłszy także te słowa: „Bardzo proszę“ i zrobiła giest głową, podobny temu, jaki robią aktorki przedstawiające królowe. Następnie usadowiła się na kanapie, okryła się swoją merynosową chustką i nie poruszyła już ani oczami ani brwiami.
Cziczikow znowu podniósł oczy w górę, i znowu ujrzał Kanariego z grubemi udami i nieskończenie długiemi wąsami, Bobelinę i drozda w klatce.
Prawie przez pięć minut wszyscy milczeli; słychać tylko było sztukanie drozda dziubem o dno drewnianéj klatki, na którém zbierał kawałeczki pokruszonego chleba. Cziczikow jeszcze raz obejrzał cały pokój, wszystko, co się w nim znajdowało, było zrobione na urząd, nie było tam nic pięknego z pozoru, a wszystko podobném było do gospodarza i gospodyni. W kącie stało duże brzuchate biuro na czterech nogach, które raczéj za kolumny można było uważać — istny niedźwiedź; stoły, krzesełka, wszystko było masywne, wogóle każden przedmiot, każden stół, każde krzesło, zdawało się mówić: „I ja także Sobakiewicz!“ albo: „I ja także podobny do Sobakiewicza.“
— Wspominaliśmy o was u prezesa izby skarbowéj, u Iwana Grigoriewicza, rzekł nakoniec Cziczików, widząc, że nikt nie ma zamiaru rozpocząć rozmowy, w przeszły czwartek, bardzośmy tam mile czas spędzili.
— Tak, mnie nie było wtedy u prezesa, odpowiedział Sobakiewicz.
— Wyśmienity człowiek!
— Kto taki? spytał Sobakiewicz, patrząc na róg pieca.
— Prezes!
— Może być, że wam się tylko tak zdawało: on ledwo, że nie mason, a taki dureń, że świat podobnego nie widział.
Cziczikow trochę się zmięszał, takim do pewnego stopnia ostrém wystąpieniem — i odpowiedział.
— Zapewne, wszelako nikt nie jest bez ale, za to gubernator najlepszy człowiek.
— Gubernator najlepszy człowiek?
— Tak, no czy nie prawda?
— Najpierwszy rozbójnik w świecie!
— Jakto gubernator rozbójnik? rzekł Cziczikow i nie mógł tego pojąć, jakim sposobem gubernator został rozbójnikiem. — Przyznam się, że nigdy bym tego nie sądził, mówił daléj. — Proszę mi jednak pozwolić zrobić uwagę, że postępki jego wcale nie takie; przeciwnie, u niego jest może zbytek miękkości. Na dowód wspomniał o woreczkach haftowanych jego własnemi rękami, i odezwał się z pochwałą o łaskawym wyrazie jego twarzy.
— I twarz rozbójnicza! rzekł Sobakiewicz — Dajcie mu tylko nóż i wypuście go na gościniec, będzie zarzynał, za kopiejkę będzie zarzynał! On i wicegubernator to zbójcy.
„Widać, że nie są z sobą w zgodzie,“ pomyślał sobie Cziczikow. „Zacznę teraz o policmajstrze, zdaje mi się, że on jego przyjacielem.“
— Co do mnie, rzekł, przyznać się muszę, że mnie najlepiéj ze wszystkich podobał się policmajster. Charakter jego taki prosty, otwarty; w twarzy jego widać szczerość.
— Szachraj, rzekł Sobakiewicz, — sprzeda, oszuka, a w dodatku i obiadek od was wykpi! Znam ja ich wszystkich, wszyscy szachraje; całe miasto tam takie; szachraj na szachraju siedzi i szachrajem pogania. Wszyscy oni Judasze. Jeden tylko prokurator porządny człowiek, i to prawdę powiedziawszy, wielka świnia.
Po takiéj pochwalnéj, chociaż krótkiéj biografii, Cziczikow zmiarkował, że o innych urzędnikach, nie ma co wspominać, że Sobakiewicz nie lubił dobrze mówić o nikim.
— Cóż duszko? chodźmy na obiad, rzekła do Sobakiewicza żona.
— Bardzo proszę, rzekł Sobakiewicz.
Zatém podeszli do stołu, na którym stała zakąska, gość i gospodarz wypili, jak należy, po kieliszku wódki, zakąsili, jak nakazuje cała szeroka Rosya, po miastach i wioskach, t. j. czémkolwiek słonem, i innemi rzeczami wzbudzającemi apetyt — i udali się do pokoju jadalnego; poprzedziła ich, jak gdyby gęś płynąca, gospodyni. Nie wielki stół nakryty był na cztery osoby. Na czwarte miejsce zjawiła się zaraz — trudno powiedzieć zrazu kto taki, czy mężatka czy panna, krewna lub zarządzająca domem, czy nareszcie rezydentka, coś lat około trzydziestu, w kwiecistéj chusteczce. Są osoby na świecie, które nie istnieją jako przedmiot, ale są tylko centkami, albo plamkami na przedmiocie. Nie ruszają się ze swego miejsca, nie zmieniają położenia głowy, można je prawie uważać za mebel, i pomimo woli przychodzi na myśl, że jeszcze od urodzenia żadne słowo z ust tych nie wyszło; a tam gdzieś w garderobie, albo spiżarni pokaże się — oho — ho...
— Zupa, duszko, dziś doskonała, rzekł Sobakiewicz, pokosztowawszy, i odkrajał sobie z półmiska ogromny kawał niani, potrawy, która podaje się do zupy; jest to żołądek barani, nadziany kaszą chreczaną, mózgiem i nóżkami. — Takiéj niani, mówił daléj, obracając się do Cziczikowa, wy nie będziecie jeść w mieście: tam djabli wiedzą, co wam podadzą.
— Jednak u gubernatora nie zła kuchnia, rzekł Cziczikow.
— Czy wy wiecie, z czego tam gotują? żebyście wiedzieli, to byście pewno nie jedli.
— Nie wiem, jak tam gotują, o tém nie mogę sądzić; ale kotlety wieprzowe i ryba, były doskonałe.
— Wam się tylko tak zdawało. Wszak ja wiem, co oni na targu kupują. Oto kupi ten kanalia kucharz, który uczył się u Francuza, kota, obedrze go i poda na stół zamiast zająca.
— Fe! jakie ty nieprzyjemne rzeczy mówisz, duszko, rzekła żona Sobakiewicza.
— Cóż, duszeczko? u nich tak się praktykuje; ja temu nic nie winien, ale u nich tak się robi. Wszystko, co już jest niepotrzebne, co Akulka wyrzuca u nas, z przeproszeniem powiedziawszy, w pomyje, to oni to do zupy biorą — tak, do zupy! do zupy!
— Ty zawsze, duszko, przy obiedzie coś podobnego opowiadasz, rzekła znowu żona Sobakiewicza.
— Cóż, duszeczko moja? rzekł Sobakiewicz, żebym ja to sam robił... ale ja ci otwarcie, prosto w oczy powiem, że ja świństw takich jeść nie będę. Żaby, chociażbyś mi ją i cukrem oblepiła, to w usta nie włożę, ostryg także nie skosztuję: już ja wiem, do czego ostryga podobna. Weźcie baraniny, mówił on daléj, obracając się do Cziczikowa, to barani bok z kaszą! To nie te frykasy, co się przygotowują w pańskich kuchniach z baraniny, która już pięć albo sześć dni wisi u rzeźnika! Wszystko to wymyślili doktorzy Niemcy albo Francuzi; jabym ich za to wszystkich powywieszał! Wymyślili dyetę, leczyć głodem! Że u nich jakaś rzadko-koścista natura, to oni myślą, że i z rosyjskim żołądkiem dadzą sobie radę! Nie, to nie to, wszystko to wymysły, wszystko to... Tu Sobakiewicz gniewnie nawet trząsł głową. — Mówią o jakiémś tam oświeceniu, a oświecenie, to tylko — tfu! Powiedziałbym jeszcze inne słowo, tylko że przy stole nie wypada. U mnie nie tak. U mnie, kiedy wieprzowina, całego wieprza podawaj na stół; baranina, całego barana na stół; gęś, całą gęś dawaj! Wolę ja zjeść tylko dwie potrawy, w miarę, ile dusza zapragnie. — Sobakiewicz potwierdził to czynem: położył sobie na talerz pół boku baraniego, zjadł wszystko, obgryzł i wyssał wszystkie kości.
„He, he“, pomyślał sobie Cziczikow, „apetyt u niego nie lada.“
— U mnie nie tak, mówił Sobakiewicz, wycierając serwetą ręce; u mnie nie tak, jak u jakiegoś Pliuszkina: 800 dusz posiada, a żyje i odziewa się gorzéj od mojego pastuchy.
— Co to za jeden ten Pliuszkin? zapytał Cziczikow.
— Łotr! odpowiedział Sobakiewicz. Taki skąpiec, że trudno sobie wyobrazić. Kajdaniarze w więzieniach lepiéj żyją od niégo: wszystkich swoich ludzi zamorzył głodem.
— Naprawdę! zawołał z współczuciem Cziczikow, powiadacie, że na prawdę u niego wiele ludzi umiera?
— Umierają jak muchy!
— Doprawdy, jak muchy? Pozwólcie mi zapytać was, jak daleko ztąd mieszka?
— O pięć wiorst tylko.
— O pięć wiorst! zawołał Cziczikow i poczuł zarazem mocne bicie serca — a gdy się wyjedzie z waszéj bramy, czy trzeba jechać na prawo, czy na lewo?
— Nie życzę wam nawet znać drogi do tego psa! rzekł Sobakiewicz. Łatwiéjby można wybaczyć, gdyby kto poszedł w jakie nieprzyzwoite miejsce, jak do niego.
— Nie, ja zapytałem tylko, nie w żadnym celu... dla tego tylko, że zaciekawia mnie taka osobistość, odpowiedział Cziczikow.
Po boku baranim podano wątróbki, z których każda była o wiele większą od talerza, następnie zjawił się indyk, wielkości najmniéj cielaka, nadziany różnemi różnościami: jajkami, ryżem, podróbkami i jeszcze innemi ingredyencyami. Na tém się obiad skończył; lecz gdy wstali od stołu, Cziczikow czuł, że przynajmniéj o czterdzieści funtów więcéj waży. Przeszli do salonu, a tam już zastali na spodeczkach konfitury, ani z gruszek, ani ze śliwek, ani z innego jakiego bądź owocu, których zresztą ni gość, ni gospodarz nie skosztował. Gospodyni na chwilę wyszła. Korzystając z jéj oddalenia się, Cziczikow zwrócił się do gospodarza, który rozciągnął się był na szezlągu i tylko stękał po takim sytnym obiedzie. Co moment wydawał jakiś... — ale sobie usta zasłaniał ręką. Cziczikow zwrócił się do niego z temi słowy:
— Chciałbym pomówić z wami o jednym interesie.
— Może jeszcze konfitur, rzekła wchodząc gospodyni: rzodkiew smażona w miodzie!
— Chyba późniéj, rzekł Sobakiewicz. Idź teraz do swego pokoju, my z Pawłem Iwanowiczem zdejmiemy fraki i przedrzemiemy się trochę.
Gospodyni już chciała kazać przynieść poduszki i pierzyny, ale Sobakiewicz wstrzymał ją, mówiąc:
— Nie potrzeba, my tak się prześpimy na kanapach.
Gospodyni wyszła; Sobakiewicz pochylił lekko głowę i przygotowywał się wysłuchać interesu.
Cziczików zaczął z bardzo daleka, zahaczył nawet o całe rosyjskie państwo i odezwał się z wielkiemi pochwałami o jego obszarze; powiedział, że nawet starożytne rzymskie cesarstwo nie było tak ogromne i że cudzoziemcy sprawiedliwie dziwią się...... (Sobakiewicz ciągle słuchał, zwiesiwszy głowę), i że w obecném położeniu państwa nie ma drugiego na świecie, któreby mu wyrównywało; że rewizyjne dusze, chociaż skończyły żywot doczesny, liczą się jednak aż do utworzenia nowych list rewizyjnych na równi z żywemi, chociaż z drugiéj strony nowonarodzone nie wpisują się do list, żeby tym sposobem nie obciążać rozmaitych biór drobiazgowemi interesami i żeby nie powiększać gmatwaniny i tak już zagmatwanego państwowego mechanizmu...... (Sobakiewicz ciągle słuchał, zwiesiwszy głowę), że jednakże przy całéj sprawiedliwości tego systemu, bywa on jednak czasami uciążliwy dla wielu właścicieli, bo ich zmusza do płacenia podatków, jakby za żywy przedmiot, i że on, Cziczików, czując dla niego osobisty szacunek, gotówby był przyjąć na siebie po części ten ciężki obowiązek. Co do głównego interesu, to Cziczików mówił bardzo oględnie, nie nazywając dusz martwemi, ale tylko nieistniejącemi.
Sobakiewicz słuchał jak przedtém, ze zwieszoną głową, ale najmniejszéj zmiany na twarzy jego nie można było dostrzedz. Zdawało się, że w tém ciele nie ma duszy, albo téż, że jeśli jest, to nie tam, gdzie być powinna i zakryta tak grubą skorupą, że co się działo na jéj dnie, żadnego śladu nie znaczyło na powierzchni.
— Zatém...... rzekł Cziczików, oczekując nie bez wzruszenia odpowiedzi.
— Wam potrzeba martwych dusz? zapytał Sobakiewicz tonem tak naturalnym, jakby szło o zboże lub kartofle.
— Tak, odpowiedział Cziczików — i znowu zmiękczył wyrażenie, dodając: tak, nieistniejących.
— Znajdą się, są, dla czego nie ma ich być? rzekł Sobakiewicz.
— Jeżeli się znajdą, to wam zapewne będzie przyjemnie pozbyć się ich?
— Owszem, gotów jestem sprzedać, rzekł Sobakiewicz, podnosząc trochę głowę i zmiarkowawszy, że kupujący musi mieć w tém jakiś cel ukryty i korzyść.
„Niech go djabli porwą!“ pomyślał sobie Cziczików, „ten sprzedaje już, chociaż nic jeszcze o kupnie nie mówiłem“, a głośno dodał:
— A po czemu naprzykład chcecie? chociaż zresztą to jest taki przedmiot...... że nawet dziwném się wydaje mówić o cenie......
— Żeby nie żądać od was za wiele, to po sto rubli za sztukę, rzekł Sobakiewicz.
— Po sto! wykrzyknął Cziczików, otwierając gębę i patrząc mu w oczy, nie pojmując, czy sam się przesłyszał, czy téż język Sobakiewicza ciężki do mowy, źle się pokręcił i zamiast jednego, wymówił inne słowo.
— Cóż wy? czy to dla was za drogo? zapytał Sobakiewicz, a następnie dodał: Jaka jest jednak wasza cena?
— Moja cena! my zapewne pomyliliśmy się, lub téż nie rozumiemy jeden drugiego, zapomnieliście, w czém rzecz. Ja ze swojéj strony, kładąc rękę na sercu, ofiaruję wam po ośmdziesiąt kopiejek, — to śliczna cena.
— Ech, he! gdzieście to zajechali; po 80 kopiejek!
— Cóż robić? jak mnie się zdaje, jak ja sądzę, więcéj nie można.
— Przecież ja nie łapcie sprzedaję.
— Przyznajcie jednak sami, że także nie ludzi.
— Tak sądzicie, więc znajdźcie takiego durnia, który by wam sprzedał po złotemu rewizyjną duszę?
— Zastanówcie się jednak, dla czego wy je nazywacie rewizyjnemi duszami? Wszak dusze już dawno poumierały, dźwięk się jeden tylko został, gdy o nich mówimy. Zresztą żeby wiele nie mówić, po półtora rubla dam, więcéj nie mogę.
— Wstyd wam i wymówić taką sumę! targujecie się, powiedzcie prawdziwą cenę.
— Nie mogę, Michale Siemionowiczu, wierzcie memu sumieniu, nie mogę: czego nie można zrobić, to nie można, mówił Cziczików, jednak po pół rubla jeszcze dodał.
— Czego wy się tak skąpicie? rzekł Sobakiewicz; — prawdziwie nie drogo! Inny jaki łotr oszuka was, sprzeda wam gałgaństwo, a nie dusze; a u mnie wszystko jędrne jak orzechy, wszystkie jak na dobór: jeźli nie majster jaki, to w każdym razie chłop zdrowy. Osądźcie sami: oto naprzykład, stelmach Michniew! innych żadnych bryczek nie robił jak na resorach. I to nie moskiewska robota, co tylko na jeden raz: ale co to za siła tam była, sam obije, a nawet i wymaluje.
Cziczików otworzył usta, żeby zwrócić uwagę, że Michniew jednak już dawno nie na tym świecie; ale Sobakiewicz był w zapale, nie wiadomo nawet, zkąd mu się wziął taki dar słowa.
— Ale Probka Stepan, cieśla! głowę daję, jeżeli wy podobnego chłopa gdzie znajdziecie. Co to za siłacz był! Gdyby on w gwardyi służył, to by mu, Bóg wie co dali: miał pół czwarta łokcia wysokości!
Cziczików znowu chciał zwrócić uwagę, że i Probki nie ma na świecie; ale Sobakiewicz w takim był zapale, że nie dał sobie przerwać.
— Miłuszkin mularz! mógł postawić, jaki byście tylko zapragnęli piec. Maksim Tielatników, szewc; co kolnie szydłem, to i bóty gotowe, a co za bóty! a wódki ani w gębę nie brał. A Eremii Sorokoplechin! ten jeden chłop wart jest wszystkich innych: targował w Moskwie; opłacał się po pięćset rubli rocznie. Widzicie, co to za ludzie! To nie to, coby wam sprzedał jaki tam Pliuszkin!
— Pozwólcie jednak, przerwał oszołomiony Cziczikow takim potokiem słów, którym zdawało się i końca nie będzie: — dla czego wyliczacie wszystkie ich przymioty, przecież teraz nie ma z tego żadnéj korzyści, wszak oni wszycy już pomarli.
— Zapewne, że teraz martwi, rzekł Sobakiewicz, jak gdyby to sobie dopiero przypomniał, następnie dodał: — zresztą jaka teraz korzyść z tych, co żyją? co to za ludzie? — to muchy a nie ludzie!
— Zawsze jednak oni istnieją, a tamci, to tylko mara.
— No nie, nie mara! Ja wam powiem, jakim był Michiew, takich ludzi wy nie znajdziecie, to był prawdziwy kolos, do tego pokoju by nie wlazł, nie, to nie mara! A w plecach to był taki silny, że za nic para koni, ciekawy jestem, gdzie wy taką marę znajdziecie!
Nastało milczenie, Cziczikow nie wiedział, co odpowiedzieć, lecz na końcu rzekł:
— Nie, więcéj nie mogę dać, jak po dwa ruble.
— Już żebyście nie mieli do mnie pretensyi, że za drogo cenię i nic nie ustępuję, niechaj już będzie po siedemdziesiąt pięć rubli za sztukę, ale rubli asygnacyjnych,[10] prawdziwie robię to tylko z przyjaźni.
„Co on sobie rzeczywiście wyobraża?“ pomyślał Cziczików: „czy on istotnie za durnia mnie bierze!“ a głośno dodał:
— Dziwna to rzecz, zdawało by się, że my z sobą gramy komedyą: inaczéj nie mogę sobie tego wytłomaczyć... Zdaje się, że jesteście człowiekiem rozsądnym, macie świetne wykształcenie. Wszak przedmiot to — tfu, tfu! Co on wart, komu on jest potrzebny?
— Wszak wy kupujecie, więc widać, że wam potrzebny.
Cziczikow na taką odpowiedź przygryzł wargi i zrazu zmięszał się. Zaczął mówić o rozmaitych stosunkach familijnych, lecz Sobakiewicz zaraz przerwał:
— Ja wcale nie ciekawy jestem wiedzieć o waszych stosunkach familijnych, to rzecz wasza. Wam potrzebne są dusze, ja je sprzedaję, będziecie żałować, żeście nie kupili.
— Dwa ruble, rzekł Cziczików.
— Jakeście stanęli na dwóch rublach, tak ani rusz daléj; powiedzcie przecie prawdziwą cenę.
„Niech go tam djabli porwą!“ pomyślał Cziczików! „dołożę jeszcze po pół rubla! psu na orzechy!“
— Dołożę jeszcze po pół rubla, rzekł.
— Ja wam także powiem ostatnie słowo: pięćdziesiąt rubelków! Ze stratą naprawdę, ręczę wam, że nigdzie tak taniego towaru nie dostaniecie!
„Szelma straganiarz!“ rzekł do siebie Cziczikow, a głośno dodał z nieukontentowaniem: — W saméj rzeczy, tak jak by to była jaka ważna sprawa; w inném miejscu darmo dostanę. Każden z ochotą mi je ustąpi, żeby się tylko ich pozbyć. Dureń chyba jaki będzie się upierał zachować je, żeby płacić za nie podatki!
— Wiecie wy jednak, że tego rodzaju kupno — ja to mówię tylko między nami, z przyjaźni — nie bardzo jest pozwolone, i gdybym to opowiedział, lub ktokolwiek inny — to taki człowiek żadnéj wiary mieć nie będzie przy zawieraniu kontraktów, lub przy zawiązaniu jakiego korzystnego interesu.
„Patrzcie, gdzie to łotr zmierza!“ pomyślał Cziczikow, lecz zaraz zimnym bardzo tonem dodał:
— Jak sobie chcecie, nie kupuję dla żadnéj potrzeby ale tylko tak sobie dla kaprysu. Dwa ruble i pół, nie chcecie, więc żegnam was!
„Nie łatwa z nim sprawa!“ pomyślał Sobakiewicz.
— Bóg z wami, dawajcie po trzydzieści rubli i zabierajcie je sobie.
— Nie, widzę, że nie chcecie sprzedać; żegnam was!
— Pozwólcie, pozwólcie! rzekł Sobakiewicz, nie wypuszczając jego rąk i następując mu na nogę, bo nasz bohater zapomniał ustrzedz się, to téż za karę aż ryknął z bólu i podskoczył na jednéj nodze.
— Proszę wybaczyć! zdaje się, żem was udepnął. Bądźcie łaskawi siadajcie, ot tu! proszę! I posadził Cziczikowa na fotelu, nawet dosyć zgrabnie, tak jak niedźwiedź już trochę przyswojony, który umie się przewracać i pokazywać różne sztuki na zapytania: „A pokaż Miszka, jak się baby w łaźni parzą?“ albo „A jak Miszka chłopaki groch kradną?“
— Napróżno tylko czas tracę; bardzo mi się spieszy.
— Posiedźcie choć jednę minutkę, powiem wam zaraz przyjemne słowo, i Sobakiewicz zbliżył się do niego i rzekł mu cicho do ucha, jak gdyby to był jaki sekret: Chcecie — parol?
— To jest dwadzieścia pięć rubli? Nie, nie, nie! ani ćwierci parola nie dam, kopiejki nie dołożę.
Sobakiewicz zamilczał. Cziczikow także milczał. Ze dwie minuty trwało milczenie. Bagration ze ściany z wielkiém zajęciem patrzał na to kupno.
— Jakaż będzie wasza ostatnia cena? zapytał nakoniec Sobakiewicz.
— Dwa i pół.
— Prawdziwie, że u was dusza podobna do sparciałéj rzepy. Dajcie chociaż po trzy ruble!
— Nie mogę.
— Nie ma z wami co robić, niech wam służą! Ze stratą, ale już taka u mnie psia natura: nie mogę nie zrobić przyjemności bliźniemu. Wszak trzeba będzie i akt sprzedaży spisać, żeby wszystko było w porządku?
— Naturalnie.
— To i jest, trzeba będzie jechać do miasta.
Tak się sprawa skończyła. Obaj postanowili nazajutrz być w mieście dla sporządzenia kontraktu sprzedaży. Cziczików poprosił o listę chłopów. Sobakiewicz z chęcią się zgodził i podszedł zaraz do swojego biura, własnoręcznie zaczął martwych wypisywać, i nie tylko wymieniał ich imiona i nazwiska ale nawet i zalety.
A Cziczików, nie mając nic do roboty, stanął za nim i przypatrywał się jego budowie. Gdy popatrzał na jego barki, szerokie jak u wiatckich mierzynów, i na jego nogi, podobne do surowcowych słupów, które stawiają na krawędzi chodników, nie mógł nie zawołać w sobie: „E! jak téż Pan Bóg ciebie obdarzył! Już ty naprawdę, jak to mówią, nie ładnie skrojony, ale mocno zszyty! Czyś ty się już takim urodził niedźwiedziem, czy téż zniedźwiedziło ciebie ustronne wiejskie życie, roboty w polu i kłopoty z chłopami? Lecz nie: sądzę, że ty byś był zawsze takim, chociażby ciebie byli i modnie wychowali, chociaż byś żył i w Petersburgu a nie na wsi. Ta tylko jest różnica, że teraz spałaszujesz pół boku baraniego z kaszą, zakąsisz wątróbkę wielkości talerza, a natenczas jadł byś jakie kotlety z truflami. Teraz pod twoją władzą są chłopi; ty z nimi jesteś w zgodzie, nie krzywdzisz ich nawet, bo oni twoi właśni i z tém ci lepiéj, a wtedy miał byś pod sobą urzędników, których byś ostro trzymał, bo być zmiarkował, że oni nie twoi poddani, albo byś skarb okradał! Nie, nie! kto już się narodził kułakiem, temu nie roztworzyć się jak dłoń! A odegniéj w kułaku jeden albo dwa palce, to jeszcze gorzéj wygląda. Niech no by on liznął jakiéj nauki — dał by on znać o sobie, zająwszy jakąkolwiek wyższą posadę, wszystkim tym, którzy ową naukę gruntownie posiadają! Eh, gdyby tak wszystkie kułaki...“
— Lista gotowa! rzekł Sobakiewicz, obracając się.
— Gotowa? tak proszę o nią! Wziął ją Cziczikow, zadziwił się akuratności, z jaką była sporządzona, nie tylko zawierała wiadomości o rzemiośle, stanie, latach i familijnych interesach, ale nawet były tam pod rubryką, uwagi, o prowadzeniu się, trzeźwości, itd. Jedném słowem miło było patrzeć na tę robotę.
— Teraz proszę o zadatek, rzekł Sobakiewicz.
— Po co wam zadatek? Dostaniecie w mieście wszystkie pieniądze razem.
— Już to, widzicie, taki jest zwyczaj, mówił Sobakiewicz.
— Nie wiem, jak to zrobić, nie wziąłem z sobą pieniędzy. Ale oto mam dziesięć rubli, i proszę.
— Co to, dziesięć! Dajcie chociaż pięćdziesiąt.
Cziczików chciał się wymówić, że nie ma pieniędzy z sobą, ale Sobakiewicz tak twierdząco utrzymywał, że pieniądze ma, że musiał wyjąć jeszcze piętnaście rubli i rzekł:
— Niech i tak będzie, oto jeszcze piętnaście rubli, razem będzie dwadzieścia pięć. Proszę tylko o rewersik.
— Po cóż wam rewersik?
— Już taki, widzicie, jest zwyczaj. Człowiek nie pewny godziny...... Wszystko się może zdarzyć.
— Dobrze, dajcie tu pieniądze.
— Po co wam pieniądze? one są, oto, u mnie w ręku, jak tylko rewers napiszecie, to zaraz je weźmiecie.
— Jak ja mam pisać rewers? Trzeba przedtém widzieć pieniądze.
Cziczikow wypuścił z rąk papierki, a Sobakiewicz zbliżywszy się do stołu przycisnął je palcem lewéj ręki, a prawą pisał na karteczce, jako zadatek, dwadzieścia pięć rubli za sprzedane dusze w całości odebrał. Napisawszy rewers, jeszcze raz przejrzał papierki.
— Jakiś stary ten papierek! rzekł przyglądając się jednemu z nich przy świetle; — troszeczkę rozerwany; no, ale między przyjaciołmi nie uważa się na takie drobnostki.
„Szelma, szelma!“ pomyślał w duchu Cziczikow, „a przytém i bydle w dodatku!“
— A rodzaju żeńskiego nie chcecie?
— Nie, dziękuję.
— Ja bym nie drogo żądał. Dla znajomości, po rublu za sztukę.
— Nie, żeńskich dusz nie potrzebuję.
— Kiedy nie potrzebujecie, to nie ma o czém mówić. Różne są gusta: jeden lubi papa, a drugi popadie, jak mówi przysłowie.
— Chciałem was jeszcze prosić, rzekł Cziczikow, — żeby ten interes został między nami.
— Samo się przez się rozumie. Nie ma po co kogoś trzeciego tu mięszać. Co się w otwartości przyjacielskiéj robi, to zostaje między przyjaciołmi. Bądźcie zdrowi! Dziękuję, żeście mnie odwiedzili: jak będziecie mieli chwilę swobodną, przyjeżdżajcie na obiad. Może znowu zdarzy się sposobność usłużyć jeden drugiemu.
„Zgadłeś, jak by nie tak,“ pomyślał Cziczików siadając do bryczki. „Zdarł ze mnie po półtrzecia rubla za martwą duszę, łotr szelmoski!“
Cziczików był nie kontent z postępowania Sobakiewicza. Nie mogło być inaczéj. Przecież byli z sobą zaznajomieni, widzieli się i u gubernatora i u policmajstra, a postąpił sobie jak z obcym całkowicie — za gałgaństwo wziął pieniądze.
Gdy bryczka wyjechała z dziedzińca, obejrzał się i ujrzał Sobakiewicza stojącego jeszcze na ganku. Zdawało się, że śledził, gdzie gość jego pojedzie.
„Szelma, do téj pory jeszcze stoi!“ przecedził przez zęby Cziczików i kazał Selifanowi zwrócić ku włościańskim chatom, żeby tym sposobem nie widać było bryczki ze dworu. Miał on chęć zajechać do Pliuszkina, u którego, jak mówił Sobakiewicz, ludzie umierali jak muchy; ale nie życzył sobie, aby Sobakiewicz o tém wiedział. Gdy już dojechał do końca wsi, zawołał do siebie pierwszego chłopa:
— Eh, brodaczu!! Którędy tu przejechać do Pliuszkina, tak żeby nie jechać koło dworu?
Zdawało się, że chłopu trudno było na to odpowiedzieć.
— No cóż, czy niewiesz?,
— Nie, panie, niewiem.
— Eh ty! A już włosy ci siwieją! skąpca Pliuszkina nie znasz, który tak źle swoich ludzi karmi?
— A! łatę, łatę! zawołał chłop. Dodał nawet jakiś przymiotnik do łaty, ale go powtórzyć nie możemy, chociaż był bardzo trafny, jednakże przytem jędrny, bo chociaż chłop dawno zniknął już z oczów i bryczka toczyła się po drodze, Cziczików jednak ciągle się uśmiechał. Naród rosyjski jędrnie się wyraża! i jeżeli obdarzy kogo jakiem przezwaniem, to ono przejdzie na jego potomstwo zabierze on je z sobą, i na służbę, i w dymisyą, i do Petersburga, i na kraniec świata, i choć by się kto starał jak najbardziéj uszlachetnić swoje postępowanie — nic nie pomoże, zakracze zawsze ze swojego gardła przezwanie, i pokaże zkąd ptak wyleciał. A już co wyjdzie ze środka Rosyi to jędrne, tam nie ma Niemców ani żadnych innych plemion, ale tylko samorodny, żywy i dzielny rosyjski rozum, który nie szuka słów w kieszeni, który nie wysiaduje ich jak kwoka kurczęta, a rąbie prosto jak wieczny paszport, i niema co potem dodać jaki u ciebie nos albo usta: jednym zamachem jesteś odszkicowany, od głowy do nóg.


Rozdział VI.

Kiedyś, dawno, w latach mojéj młodości — w latach niepowrotnych mojego dzieciństwa, — przyjemnie mi było zbliżać się po raz pierwszy do nieznajomego mi miejsca; wszystko dla mnie było jedno, czy to wielkie sioło, czy miasto powiatowe, czy wieś, czy wioseczka — wiele ciekawego odkrywał w tém wzrok mój młodzieńczy. Każdy budynek, wszystko, co tylko nosiło na sobie jakikolwiek wybitny charakter, zastanawiało mnie. Czy dom rządowy murowany, dobrze znanéj architektury, z połową okien fałszywych, sam jeden wyglądający zpośród wielu drewnianych mieszczańskich domów bez piętra; czy okrągła kopuła, obita białą żelazną blachą, wystająca z nad białéj jak śnieg, nowo wystawionéj cerkwi; czy rynek, czy téż elegant powiatowy, spotkany w środku miasta, — nic nie uszło méj bacznéj a świeżéj uwagi, i wysunąwszy nos z podróżnéj kibitki, — przypatrywałem się nawet na nieznany dotąd krój jakiego surduta, na drewniane pudło z gwoździami, z siarką, z rodzenkami, z mydłem; — na poustawiane w oknach słoje z wyschłemi moskiewskiemi cukierkami; — patrzałem i na idącego oficera od piechoty, nie wiedzieć z jakiéj gubernii tu przysłanego dla znoszenia obmierzłych powiatowych nudów, i na kupca, leżącego w futerku na bystréj liniejce[11] i unosiłem się myślą do biednego ich życia. Jeżeli przeszedł powiatowy urzędnik, ja już się zamyśliłem: gdzie on idzie? czy na wieczór do którego ze swoich kolegów, lub téż po prostu do siebie, do domu, żeby posiedzieć z półgodziny na ganku, póki jeszcze zupełnie nie zciemnieje; następnie zabrać się do wczesnéj kolacyi z matką, ze żoną, z siostrą żony i całą rodziną, i o czém będzie się toczyła ich rozmowa w tę porę, podczas gdy tłusta dziewka albo osmolony wyrostek przyniosą już po zupie łojową świecę w wiekowym domowym lichtarzu?
Dojeżdżając do wioski jakiegobądź obywatela, z ciekawością przypatrywałem się wysokiéj, wązkiéj dzwonnicy, albo téż szerokiéj, ciemnéj, starodawnéj drewnianéj cerkwi. Kusiły mnie zdala i z za drzew wyglądający dwór szlachecki, z czerwonym dachem i białemi kominami i z niecierpliwością czekałem, póki drzewa i ogrody nie rozstąpią się na obiedwie strony i będę mógł go w całości ujrzeć, lecz niestety! nie odpowiadał on moim oczekiwaniom, zawsze jednak chciałem w jego fizyonomii odgadnąć, kto za obywatel, co w nim mieszka? — czy tłusty, czy ma synów, lub téż pół tuzina samych córek z wdzięcznym uśmiechem i ich zabawami, czy téż są one czarno-okie, czy on sam wesoły, czy téż chmurny, jak wrzesień przy końcu; czy patrzy sobie w kalendarz i mówi tylko o nudnych rzeczach dla młodzieży — o życie i pszenicy?......
Teraz obojętnie zbliżam się do każdéj nieznanéj wioski i obojętnie patrzę na jéj nędzną powierzchowność; dla mojego oziębłego wzroku nie swojsko, i to, co dawniéj byłoby do śmiechu pobudziło i długiego rozmyślania, teraz przechodzi niepostrzeżone i usta moje pozostają nieruchome....... O moja młodości! o moja świeżości!......
Podczas, gdy Cziczików rozmyślał i uśmiechał się z przezwania danego przez chłopa Pliuszkinowi, niezauważał, jak wjechali do obszernéj wsi o bardzo wielu domach i ulicach. Lecz prędko wioska mu się sama przypomniała, gdy bryczka nielitościwie trzęść się zaczęła z powodu, że droga wyłożoną była dość sporemi okrąglakami, tak, że niczém był bruk miasta w porównaniu z wiejskim. Okrąglaki te poruszały się, jak klawisze, i gdyby był nieostrożny furman, dostałoby się nieraz podróżnemu to w plecy, to w bok, a co najmniéj, byłby sobie język odkąsił, gdyby miał usta otwarte. Zauważał Cziczików szczególne jakieś zniszczenie na wszystkich budynkach: izby były poczerniałe od starości, dachy przedziurawione, jak rzeszoto, niektóre tak obdarte, że tylko łaty i krókwie wyglądały jak żebra. Zdawało się, że sami gospodarze deski z dachu pozdejmowali, rozumiejąc i sprawiedliwie, że w deszczu stare zgniłe deski od wody się łamią, a w pogodę i tak się nie leje; wylegać w chacie nie ma zaś potrzeby, kiedy jest dość miejsca i w karczmie i na dworze, słowem, gdzie kto zechce. Okna w izbach bez szyb, niektóre były pozatykane staremi łachmanami, albo téż słomą. Za izbami były składy na zboże, ale zboże widać było pańskie. Daléj za oknami i za staremi dachami pokazywały się dwie cerkwie: jedna na lewo, druga na prawo, — stósownie jak się bryczka skręcała, opuszczone, — na pół z drzewa, na pół z muru, ale ten mur pożółkły, na wszystkie strony był potrzaskany. Czasami pokazywał się dwór pański, aż nakoniec ukazał się cały tam, gdzie kończyły się chaty włościańskie, — a w miejsce ich pozostał tylko opustoszały kawał ogrodu, którego płot w wielu miejscach rozwalony, świadczył o swojéj słabości. Dwór wyglądał jak stary inwalida, długi, długi bez końca. W niektórych miejscach był on bez piętra, w niektórych o piętrze; ściany domu, odarte z tynku, świeciły tylko zgniłą kratką, i jak widać wiele ucierpiały od deszczy, wichrów i jesiennych niepogód. Widać było dwa tylko okna, inne były pozamykane okiennicami, lub téż zabite deskami. W tych nawet dwóch oknach niektóre szyby pozaklejane były grubym niebieskim papierem.
Stary obszerny ogród ciągnący się po za domem i kończący się za wsią w polu, zarosły i zeschły, sam jeden rozweselał trochę wielkie sioło, sam tylko jeden był poetycznym w skutek swego opuszczenia. Jak zielone obłoki na niebieskim horyzoncie wydawały sie te wielkie drzewa swobodnie rosnące. Wysoki biały pień brzozowy, któremu burza odłamała wierzchołek, wyglądał z téj zieleni jakby marmurowa kolumna; krzywy zębaty odłam, którym się kończył, wyglądał, jakby kapitel a ciemniał na śnieżnéj białości, jak czapka, albo téż wielki ptak czarny. Chmiel oplatający w dole jarzębinę i olszynę, piął się następnie aż do szczytu swoich tyczek, aby późniéj zaczepić się o brzozę i do połowy przynajmniéj opasać jéj pień złamany. A od jéj środka znowu się zwieszał ku ziemi, czepiał się wierzchołków niektórych drzew, albo wisiał w powietrzu, zwity w pierścienie i lekko bujał się na wietrze. Miejscami gęstwina się rozrzedzała, błysnęło słońce, a nieoświecone części ogrodu wydawały się czarne jak jaka przepaść; reszta była w cieni i tylko gdzie niegdzie dostrzedz można było ślady dawno zarosłych ścieżek. Z boku na wyniosłych osikach wrony usłały swoje gniazda na samych wierzchołkach. Słowem wszystko było dobrze, tak, jak ani natura sama bez sztuki, ani sztuka bez natury wymyślić nie potrafi, ale jak bywa, gdy obiedwie się połączą, gdy po nadmiernych trudach człowieka, natura rylcem swoim pracy dokończy, ulży ciężkim masom, zgładzi symetryczność linii i doda ciepła wszystkiemu, co było po chłodnym rozmyśle uskutecznione.
Po dwóch czy trzech zwrotach bohater nasz znalazł się przed domem, który z bliska jeszcze smutniejszy widok przedstawiał. Zielona pleśń już pokryła zbutwiałe płoty i bramę. Mnóstwo rozmaitych budynków to dla czeladzi, to składów i komórek, ale walących się, napełniało podwórze, obok nich na prawo i lewo widać było wrota prowadzące na inne podwórze. Wszystko to dowodziło, że kiedyś gospodarstwo musiało tu być porządne, ale teraz chyliło się ku upadkowi. Niczego nie było ożywiającego ten obraz — ani drzwi się nie otwierały, ani ludzie z nikąd nie wyglądali. Tylko jedna główna brama stała otworem, i to tylko dla tego, że dopiero co wjechał chłop z naładowanym wozem nakrytym rogożą, jak gdyby umyślnie dla ożywienia tego obumarłego miejsca: innym razem i one były szczelnie zamknięte, jak to można było się przekonać z kłódki, która na łańcuszku wisiała. W jednym z budynków Cziczików spostrzegł jakąś postać, która kłóciła się z chłopem, który wozem przyjechał. Długo nie mógł on rozeznać, czy ta postać była rodzaju żeńskiego czy męzkiego, czy to była baba czy chłop. Ubranie było nieokreślone, podobne trochę do kobiecéj kapoty, na głowie kołpak, w jaki się stroją dworskie baby; tylko głos zdawał mu się za gruby na babę. „Oj baba!“ pomyślał on w duchu, lecz zaraz dodał: „Oj nie! — ale baba!“ rzekł nakoniec, dobrze jéj się przypatrzywszy. Postać z swojéj strony pilnie mu się przypatrywała. Zdawało się, że gość był jakiémś dziwném zjawiskiem, bo ona oglądała nietylko jego, ale i Selifana i konie od pyska aż do ogona. Z powodu wiszących kluczy u jéj pasa i dla tego że wymyślała na chłopa dość nieobyczajnemi słowami, Cziczikow wnioskował, że to musi być gospodyni.
— Słuchajcie, matko, rzekł on wychodząc z bryczki, czy pan w domu?
— Nie ma, przerwała gospodyni, lecz po chwili milczenia dodała: A co wam potrzeba?
— Mam interes.
— Idźcie do pokoju! rzekła gospodyni, odwracając się i pokazując mu plecy, zawalane mąką, z wielkim rozporem niżéj.
Cziczikow wszedł do obszernéj ciemnéj sieni, z któréj zawiał go chłodny wiatr jakby z jakiego lochu. Z sieni dostał się do pokoju, także ciemnego, ledwo oświeconego przez szczelinę, która się pod drzwiami znajdowała. Otworzywszy te drzwi, nakoniec ujrzał światło, ale był zdumiony nieporządkiem, który mu się przedstawił. Zdawałoby się, że muszą myć podłogi w całym domu i tutaj znieśli wszystkie meble. Na jednym stole stał nawet słomiany stołek, a obok zegar z nieruchomém wachadłem, do którego już pająk poprzyczepiał swoją przędzę. Stała przy ścianie starożytna szafa ze starém srebrem, rozmaitemi karafkami i chińską porcelaną. Na biórku wykładaném w różne desenie perłową macicą, ale która w wielu miejscach powypadała, leżały przeróżne przedmioty: kupa rozmaitych zapisanych świstków papieru, przyciśniętych marmurowym presse-papier, stara jakaś książka w oprawie ze skóry z czerwonemi brzegami, wyschła cytryna, nie większa od laskowego orzecha, odłamana rączka od fotelu, kieliszek z jakimsiś płynem, w którym trzy muchy się utopiły, nakryty listem, kawałeczek laku, jakiś gałgan niewiedzieć gdzie zabrany, dwa pióra zawalane atramentem, wyschłe jakby w suchotach, piórko od zębów zupełnie pożółkłe, którém zapewne gospodarz dłubał w zębach jeszcze przed najściem Francuzów na Moskwę.
Na ścianach zawieszone były tuż jeden obok drugiego obrazy: długi pożółkły sztych jakiéjś bitwy, z ogromnemi bębnami, krzyczącymi żołnierzami w stósowanych kapeluszach i tonącemi końmi, bez szkła, w machoniowych ramkach. Obok olejny poczerniały obraz zajmował pół ściany, przedstawiał kwiaty, owoce, rozeżniętego arbuza, psią mordę i wiszącą na dół głową kaczkę. W środku wisiał pająk okryty płótnem ale tak zakurzony, że zdawało się, że to jedwabniczy kokon, w środku którego znajduje się robak. Kąt zawalony był ordynarniejszemi przedmiotami, którym nie należało się leżeć na stole. Co się w tym kącie znajdowało, trudno oznaczyć, wszystko tak było zakurzone, że gdy kto chciał się czego dotknąć, to ręce jego zaraz wyglądały jak by w rękawiczkach; wyraziściéj dawały się tylko widzieć trzonek od łopaty, i podeszwa od starego buta. Nikt by nie mógł powiedzieć, że w tym pokoju mieszka stworzenie żyjące, gdyby jego obecność nie zdradzała się czapką leżącą na stole. Podczas kiedy Cziczików rozpatrywał się w tych starych gratach, weszła bocznemi drzwiami ta sama klucznica, którą widział na dziedzińcu. Ale rozpatrzywszy się tu bliżéj, poznał, że to był raczéj klucznik aniżeli klucznica: klucznica zwykle nie goli brody, a ten zaś golił, ale jak widać bardzo rzadko, bo podbródek jego był gęsto zarośnięty i wyglądał na zgrzebło, jakiém czyszczą konie.
Cziczikow nadał twarzy swojéj wyrażenie pytające, czekał niecierpliwie, co mu klucznik powie. Klucznik ze swojéj strony czekał, co powie Cziczikow. Nakoniec ten ostatni zdziwiony takiém osobliwém postępowaniem, zapytał:
— A cóż pan? czy jest u siebie, co?
— Gospodarz jest tutaj, rzekł klucznik.
— Ale gdzie? powtórzył Cziczików.
— Cóż to wy, ojcze ślepi, czy co? rzekł klucznik. — Eh! przecież gospodarz to ja!
Bohater nasz mimo woli cofnął się o kilka kroków i bacznie na niego popatrzał. Zdarzało się jemu rozmaitych w życiu widzieć ludzi, jakich my z czytelnikami pewno nie zobaczymy, ale takiego rodzaju jeszcze nie widział. Twarz jego nie przedstawiała nic osobliwego: była taką jak u wielu chudych staruszków; broda tylko bardzo naprzód wystawała, tak że musiał zakrywać ją za każdym razem mówiąc, żeby jéj nie opluć; małe jego oczki jeszcze nie zgasły i bystro biegały pod gęstemi i najerzonémi brwiami, jak myszy, gdy wysuną z ciemnych jam swoje ostre pyszczki, wystawią uszy i ruszają wąsami przyglądając się, czy — się gdzie nie zaczaił kot, albo téż psotnik chłopak, i wąchają powietrze. Godniejszym uwagi był jego ubiór. Żadnym sposobem nie można było dociec, z czego był sfabrykowany jego szlafrok, rękawy i poły do tego stopnia były zatłuszczone, że podobne były do skóry juchtowéj, z któréj się szyją bóty; z tyłu zamiast dwóch, widać było cztery poły, z których wyglądała nie wata ale pakuły. Szyję miał téż obwiązaną czemś, czego nie można było rozpoznać, czy to była pończocha, czy bandaż, czy nabrzusznik, ale w każdym razie nie halsztuk. Słowem, gdyby Cziczików spotkał go, dajmy na to przy bramie cerkwi, to dał by mu grosz, bo dla honoru naszego bohatera trzeba powiedzieć, że miał serce litościwe, i nie mógł się wstrzymać od tego, żeby biednemu nie podać jałmużny. Ale w obecnéj chwili nie stał przed nim żebrak, ale szlachcic obywatel. Ten obywatel posiadał przeszło tysiąc dusz, i niech by kto spróbował znaleźć u drugiego tyle zboża w ziarnie i snopie, u któregoby magazyny i składy tak były przepełnione płótnem, suknem, skórami wyrobionemi i surowemi, suszoną rybą i różnemi płodami. Niech no by kto zajrzał na jego podwórze, co tam było przygotowanego drzewa i rozmaitych statków drewnianych nigdy nie używanych — zdawałoby się widzowi: nie dostałże się jakim sposobem do Moskwy na szczepny dwór, gdzie codzień udają się roztropne macochy i świekry z kucharką za sobą dla zakupienia gospodarskich zapasów, i gdzie jak góry, błyszczą rozmaite naczynia, szyte, toczone, strugane i plecione, beczki, sąsieki, cebry, kadzie, konewki, dwojaki, przetaki, sita, koszyki plecione i z cienkiéj gęstéj osiny i wiele jeszcze innych używanych na potrzeby bogatéj i biednéj Rosyi. Pytać się godzi, na co może być potrzebną dla Pliuszkina taka moc tych naczyń! Gdyby miał nawet dwa takie majątki i tak by przez całe swoje życie nie spotrzebował, lecz jemu zdawało się to jeszcze za mało. Nie kontentując się tem, on jeszcze chodził po ulicach swojéj wioski, wszędzie zaglądał, to pod most, to na śmietniki, wszytko chciał, co tylko zobaczył, to starą podeszew, to łachman wyrzucony przez jaką babę, to nareszcie, nawet okruchy stłuczonego garnka, i wszystko składał na kupe w rogu swojego pokoju. „Już rybak poszedł na polowanie,“ mówili chłopi, gdy go spostrzegli idącego na zdobycz: i w saméj rzeczy, po nim nie potrzeba było zamiatać ulic: jeżeli zdarzyło się przejeżdżającemu oficerowi zgubić ostrogę, wnet ostroga zjawiła się w znajoméj nam kupie; jeżeli baba jaka zagapiła się i zostawiła przy studni wiadro, on zabierał i wiadro. Zresztą jeżeli chłopi zaraz go na miejscu oskarżali, on z nimi się nie kłócił i przedmiot zabrany oddawał, ale jeżeli już raz dostał się do kupy, to wszystko było skończone: przysięgał się, że rzecz jego, kupiona wtedy i wtedy, tam i tam, albo dostała mu się po jego dziadku. W pokoju zaś swoim podnosił wszystko z podłogi, czy to kawałek laku, czy spaloną zapałkę, czy świstek papieru i wszystko składał na biórku albo na oknie.
A jednak był czas, gdy on był tylko oszczędnym gospodarzem, miał żonę i dzieci, i sąsiad zajechał do niego na obiad, słuchać i uczyć się od niego gospodarstwa i mądrego skępstwa! Wszystko szło dobrze i umiejętnie: były w ruchu młyny, sukienne fabryki, stolarskie warsztaty, przędzalnie; wszędzie ujrzał bystry wzrok gospodarza i jak pracowity pająk, biegał z zajęciem, ale roztropnie, w wszystkich końcach swojéj gospodarczéj pajęczyny. Zanadto silne uczucia nie odbijały się w rysach jego twarzy, ale w oczach widać było rozum; doświadczeniem i znajomością świata nacechowana była jego rozmowa i gość z przyjemnością jéj słuchał; miła i rozmowna gospodyni, słynęła ze swéj gościnności; na spotkanie wychodziły dwie córeczki, jasne i świeże jak róże; wybiegał syn rzeźwy chłopak, całował się ze wszystkimi, mało zważając, czy to sprawiało przyjemność lub nie gościowi. W domu widoczne były wszystkie okna; pierwsze piętro zajmowane było przez nauczyciela Francuza, który ślicznie umiał się golić i był zawołanym strzelcem: przynosił zawsze na obiad cietrzewia, albo téż kilka kaczek, czasami tylko same wróble jajka i kazał z nich usmażyć dla siebie jajecznicę, bo nikt inny nie chciał jéj jeść we dworze. Mieszkała tam także jego rodaczka, guwernantka dwóch panienek. Sam gospodarz przychodził do stołu w surducie, chociaż trochę wyszarzanym, ale jeszcze porządnym, łokcie były w nim całe, nigdzie nie był łatany. Lecz dobra gospodyni umarła, a wtedy część kluczy i drobnych kłopotów jemu się dostała. Pliuszkin zaczął być niespokojny, i jak wszyscy wdowcy, podejrzliwy i skąpy. Na starszą córkę Aleksandrę nie mógł się spuścić, i miał w tem słuszność, bo Aleksandra nie długo uciekła ze sztabs-rotmistrzem, Pan Bóg jeden wie, jakiego kawaleryjskiego pułku i wzięła z nim ślub na prędce w jakiéjś drewnianéj cerkwi, wiedząc, że ojciec nie lubi oficerów, jak gdyby wszyscy wojskowi byli karciarzami i utracyuszami. Ojciec posłał jéj na pożegnanie przekleństwo, ale gonić ich nie myślał. W domu zrobiło się jeszcze puściéj. U właściciela coraz widoczniejsze stawało się skępstwo, przebijająca we włosach siwizna, wierna jego przyjaciółka, dopomagała mu do rozwinięcia się. Nauczyciel Francuz był oddalony, bo na syna przyszedł już czas służby; madame została wypędzoną, bo pokazało się, że nie była bez grzéchu w porwaniu Aleksandry. Syn, którego ojciec wysłał do gubernialnego miasta, żeby służył w sądzie i uczył się prawa, wstąpił do wojska i dopiéro z pułku napisał list do ojca, prosząc go o pieniądze na uekwipowanie się. Bardzo naturalnie, że otrzymał to, co w prostym zawodzie nazywają figę. Nakoniec ostatnia córka, która się z nim w domu została, umarła, i starzec ujrzał się sam jeden stróżem i posiadaczem swych bogactw.
Życie samotne dało się rozwinąć skępstwu, które, jak wiadomo, ma apetyt wilczy i czém więcéj pożera, tém staje się więcéj nienasycone; uczucia człowiecze, które i tak nie były zbyt w nim wzniosłe, co dzień malały i co dzień traciła coś ta stara ruina. Gdy w takim znajdował się nastroju, zdarzyło się, że syn jego zgrał się w karty; posłał mu od serca swoje ojcowskie przekleństwo i więcéj nie chciał o nim słyszeć. Każdego roku zabijało się jedno z okien, aż dwa tylko zostały, z których jedno, jak już widzieliśmy, było zaklejone papierem; z każdym rokiem coraz więcéj spuszczał z widoku główne części gospodarstwa, i płytki wzrok jego zwracał się do papierków albo gałganków, które zbierał w swoim pokoju; podawał niedostępne ceny kupcom, którzy chcieli zakupić jego produkta; kupcy targowali się, targowali, aż na końcu porzucili go, mówiąc, że to szatan a nie człowiek; siano i zboże gniło, stogi i sterty zamieniały się w nawóz, tak że chociaż sadź na nich kapustę; mąka w składach zamieniła się na kamień i trzeba ją było rąbać; sukno, płótno i inne domowe wyroby rozsypały się w proch. On nawet sam zapomniał, ile czego było; pamiętał tylko, w jakiém miejscu stała u niego w szafce karafka z resztą jakiéjś nalewki, na któréj sam robił znak, żeby nikt pokryjomu jéj nie wypił, lub téż gdzie leżał kawałek laku, albo stare pióro.
A jednak w gospodarstwie przychód zawsze był ten sam; takie same poddany musiał dawać daniny, tę samą miarkę orzechów musiała przynieść każda baba i tę samą oddać ilość płótna. Wszystko to razem składało się do magazynów i gniło na kupie, aż same nareszcie zamieniły się w kupę zgnilizny.
Córka Aleksandra przyjeżdżała dwa razy z synkiem dowiedzieć się, czy nie otrzyma czego od ojca; widać, że koczujące życie ze sztabs-rotmistrzem nie było tak miłe, jak się wydawało przed ślubem. Pliuszkin jéj przebaczył, pozwolił nawet chłopczykowi pobawić się z guzikiem, który leżał u niego na stole, ale pieniędzy nie dał. Drugim razem przyjechała Aleksandra z dwoma dziećmi, przywiozła mu kołacz do herbaty i nowy szlafrok, bo na stary wstyd nawet było popatrzeć. Pliuszkin pogłaskał obydwóch wnuków, posadził ich nawet na swoje kolana, huśtał ich, jak gdyby konno jechali, kołacz i szlafrok przyjął, ale córce nic nie dał i bez niczego odjechała Aleksandra.
Oto jaki człowiek stał przed Cziczikowem! Trzeba powiedzieć, że podobne zjawiska rzadko napotyka się w Rosyi, gdzie wszystko lubi prędzéj rozwiązać się, niż związać, i tém ono więcéj uderza, że tuż obok, w sąsiedztwie, nadarzy się obywatel, hulający jak Rosya jest szeroka i bogata, u którego, jak to mówią, życie się pali. Obcy podróżny zastanowi się na widok jego mieszkania, nie pojmuje, jaki udzielny książę znalazł się niespodzianie wpośród małych właścicieli: jak pałace wyglądają jego białe murowane domy z niezliczoném mnóstwem kominów, belwederów, okolone stadem oficyn i różnych zabudowań dla pomieszczenia gości. Czego u niego nie ma? — Teatr, bale; całą noc błyszczy uiluminowany i ogłuszony dobraną kapelą ogród...
Już kilka minut stał Pliuszkin, nie mówiąc ani słowa, a Cziczikow nie mógł jeszcze zacząć rozmowy, zajęty, jak widać, samym gospodarzem i tém, co się w jego pokoju znajdowało. Długo myślał, jakiemiby słowami objaśnić cel swego przybycia. Chciał już mówić w tym duchu, że dużo słyszał o jego dobroczynności, o rzadkich przymiotach jego duszy i chciał, będąc w tych stronach, osobiście złożyć mu hołd uszanowania; lecz zastanowił się i zauważył, że byłoby to za wiele. Objąwszy jeszcze raz wzrokiem cały pokój, zmiarkował, że słowa dobroczynny, rzadkie przymioty duszy można z powodzeniem zastąpić: oszczędnością i porządkiem; i tak przemieniając mowę, powiedział: że nasłuchawszy się o jego oszczędności i rzadkim talencie rządzenia majątkiem, uważał za obowiązek osobiście złożyć mu swoje uszanowanie. Zapewne, że można było wymyślić inną jaką przyczynę, ale nic mu wtedy do głowy nie przyszło.
Na to Pliuszkin przecedził coś przez zęby, chociaż zębów nie miał — co? w saméj rzeczy nie wiadomo, ale zapewne sens był ten: „Ażeby cię wszyscy djabli porwali z twojém uszanowaniem!“ Ale ponieważ gościnność u nas jest w takiém znaczeniu, że nawet skąpiec nie jest dość silny przestąpić jéj prawa, dodał przeto trochę wyraźniéj: — Proszę bardzo siadać! Dawno już, jak nie widziałem u siebie gości, — muszę się zresztą przyznać, że w wizytach mało widzę pożytku.
— Wprowadzili nieprzyzwoity zwyczaj jeździć jeden do drugiego, a w gospodarstwie to mitręga... przytém konie ich trzeba karmić sianem! Ja już dawno po obiedzie, a kuchnia u mnie nizka, niewygodna, komin cały się rozwalił — zacząć palić, to i pożar może nastąpić.
„Ot jak dobrze!“ pomyślał Cziczikow: „żem u Sobakiewicza zakąsił kawałkiem wątroby i bokiem baranim.“
— Ażeby téż był choć kłak siana w całém gospodarstwie! mówił daléj Pliuszkin. — Trudno, bo i w saméj rzeczy co zaoszczędzić, majątek nie wielki, chłopi leniwi, pracować nie lubią, myślą tylko, jakby pójść do karczmy... Tego tylko wyglądam, jak na starość trzeba będzie iść po proszonym chlebie!
— Mnie jednak mówili, skromnie zauważył Cziczikow, — że macie więcéj jak tysiąc dusz.
— A kto to taki powiedział? Powinniście byli w oczy napluć temu, co to powiedział! To jakiś zbytnik; chciał z was pożartować sobie. Gadają — tysiąc dusz, a zacznij rachować, to niczego nie narachujesz! W ostatnie trzy lata, przeklęta gorączka sprzątnęła u mnie tłum zdrowych chłopów.
— Proszę! i wielu umarło? zawołał z współczuciem Cziczikow!
— Tak, tak, pochowali nie mało.
— A proszę téż powiedzieć, ilu téż naprzykład?
— Dusz z ośmdziesiąt.
— Doprawdy?
— Nie mam potrzeby zmyślać.
— Pozwólcie się jeszcze zapytać: te dusze, zdaje mi się, wy rachujecie od dnia podania ostatnich list rewizyjnych.
— Toby było jeszcze chwała Bogu, rzekł Pliuszkin: — ale od téj pory to ich się zbierze ze sto dwadzieścia.
— Prawdziwie, całych sto dwadzieścia? zawołał Cziczikow, i nawet usta otworzył od zdziwienia.
— Zanadto jestem stary, żeby kłamać: na siódmy krzyżyk idzie! rzekł Pliuszkin. On obraził się prawie z powodu radosnych okrzyków. Cziczikow zmiarkował, że było nieprzyzwoicie cieszyć się z cudzego nieszczęścia, to téż westchnął głęboko i wyraził mu swoje współczucie.
— Niestety, współczucia do kieszeni nie można włożyć, rzekł Pliuszkin. — Obok mnie mieszka kapitan, djabli wiedzą, zkąd się tu wziął! powiada, że krewny. „Wujaszku, wujaszku!“ w rękę całuje, a jak zacznie lamentować, to aż uszy trzeba sobie zatykać. Twarz ma jak burak czerwoną, a niby tylko herbatę pije. Widać, stracił pieniądze będąc oficerem, albo jaka aktorka go skubnęła, oto teraz okazuje współczucie!
Cziczikow starał się objaśnić, że jego współczucie wcale nie podobne do tego, jakie miał kapitan, i że on nie pustemi słowami ale czynem chciał to udowodnić, i zaraz bez ogródek powiedział, że jest gotów przyjąć na siebie obowiązki płacenia podatków za wszystkich mężczyzn zmarłych w tak nieszczęśliwy sposób. Ta propozycya przyprowadziła Pliuszkina w osłupienie. Wytrzeszczył oczy, długo na niego patrzał, wreszcie się zapytał:
— Czyście wy przypadkiem nie służyli w wojsku?
— Nie, odpowiedział Cziczików z uśmiechem, — byłem w służbie cywilnéj.
— W cywilnéj powtórzył Pliuszkin, i zaczął ruszać wargami, jak gdyby jadł cokolwiek. — Ale jak to, wszak to będzie ze stratą dla was samych?
— Żeby wam dogodzić, gotów jestem i na straty.
— Ah, ojcze! ah, dobroczyńco mój! zawołał Pliuszkin, nie uważając z radości, że z nosa wyglądała mu, wcale nie artystycznie, tabaka, w rodzaju gęstéj kawy, i poły jego szlafroka roztworzywszy się, odkrywały widok wcale nie przyzwoity. — Toście dopiero starego ucieszyli! Ale Boże ty mój! Wszyscy święci patronowie:...... Daléj Pliuszkin nie mógł i słowa wymówić. Ale nie przeszło i minuty, jak ta radość tak bystro i gwałtownie okazana, bystro téż i znikła, tak jak by jéj wcale nie było, i twarz jego przyjęła znowu wyraz niepokoju. Nawet otarł się chustką, zwinął ją w kłębek i zaczął trzeć sobie wierzchnią wargę.
— Za pozwoleniem, jak że to, żeby was nie pogniewać, wy obowięzujecie się co rok za nich płacić podatki? A pieniądze, czy wy będziecie oddawać mnie, czy téż do kasy.
— My oto tak zrobimy: sporządzimy akt sprzedaży, jak gdyby one były żywe, i jak gdyby wyście mnie je sprzedali.
— Tak, akt sprzedaży...... rzekł Pliuszkin, zamyślając się, i znowu zaczął ruszać wargami. — Eh, he, akt sprzedaży — wszystko wydatki. Urzędnicy tacy bezsumienni. Dawniéj można się było od nich odczepić pół rublem i workiem mąki, a teraz trzeba posłać całą podwodę, a do tego dołożyć dziesięcio rublówkę — takie łakomstwo na pieniądze! Nie wiem, co się stanie, jak nikt na to uwagi nie zwróci. Ja bym im jakie dobre, zbawienne słowo powiedział! Niech kto co chce mówi, ale nie ma nic lepszego od dobrego słowa.
„Już ja myślę, że ty wolisz pieniądze od słów zbawiennych“, pomyślał w duszy Cziczików; a głośno dodał, że on gotów przyjąć na siebie wszystkie rozchody.
Usłyszawszy, że nawet rozchody przyjmuje na siebie, Pliuszkin zawyrokował, że gość jego głupiec i że tylko zmyślał, jakoby był w cywilnéj służbie, a na pewno był oficerem i bałamucił się za aktorkami. Nie mógł jednak ukryć swojéj radości i życzył wszelkiéj pomyślności, nie tylko jemu, ale i jego dzieciom, niespytawszy się przed tém, czy je miał lub nie. Podszedł do okna, postukał palcem w szybę i zawołał: „Ej, Proszka!“ W minutę słychać było, jak ktoś wbiegł do sieni, długo tam coś siedział i stukał butami, nakoniec drzwi się otworzyły i wszedł Proszka, chłopak trzynastoletni, w tak wielkich butach, że stąpając, o mało nogi mu z nich nie wyłaziły. Dla czego Proszka miał takie wielkie buty, można się o tém zaraz dowiedzieć: u Pliuszkina, dla wszystkich sług dworskich ilu by ich było, znajdowały się tylko jedne buty, które zawsze stały w sieni. Każdy służący zawołany do pana, biegł przez podwórze boso, ale wchodząc do sieni, nakładał buty i tak już jawił się do pokoju. Wychodząc, buty stawiał na swojém miejscu, i daléj szedł już na własnéj podeszwie. Gdyby kto popatrzał przez okno, szczególniéj w jesieni, jak się już zaczną przymrozki, zobaczył by takie na dziedzińcu susy, jakich najlepsi tancerze na teatrach nie są w stanie zrobić.
— Proszę popatrzeć co za pysk! rzekł Pliuszkin do Cziczikowa, wskazując palcem na Proszkę. — Głupi jak drzewo, a spróbuj cokolwiek położyć — w téj chwili ukradnie! Po co żeś tu durniu przyszedł, powiedz, po co? Tu chwilę zamilczał, na co Proszka odpowiedział mu także milczeniem. — Nastaw samowar, — słyszysz? oto weź klucz i oddaj go Marcie, żeby poszła do śpiżarni: tam na półce są sucharki z kołacza, które przywiozła moja córka Aleksandra, — niech je podadzą do herbaty!.... Poczekaj, dokąd że ty? dureń! eh, dureń! Nogi cię swędzą czy co?...... Wysłuchaj najprzód. Sucharek, który jest na wierzchu już się zepsuł, więc niech go delikatnie oskrobie nożem, a okruchów nie wyrzucać, niech je zaniosą do kurnika. Ale ty, to pamiętaj nie wchódź do śpiżarni; jak nie — to po tobie, już wiesz? brzozową rózgą, żeby lepiéj smakowało! teraz masz doskonały apetyt, więc żeby był jeszcze lepszy! Spróbuj tylko wejść do spiżarni, to tym czasem będę patrzał przez okno. — Im w niczem nie można wierzyć, ciągnął daléj, obracając się do Cziczikowa, gdy Proszka wraz z butami wyszedł. Ale przytém zaczął podejrzliwie spoglądać na Cziczikowa. Takie hojne postępki zdawały mu się nie prawdopodobne, i on myślał sobie: „Diabli go wiedzą, może on tylko pyszałka, jak wszyscy ci utracyusze: nałże, nałże, żeby napić się herbaty a potém i wyjedzie!“ Następnie, z przezorności i chcąc go doświadczyć, powiedział, że nie źle by było pospieszyć się z aktem sprzedaży, bo człowiek nie wieczny, dziś żywy, a jutro Bóg wie.
Cziczików powiedział, że jest gotów, choćby w téj chwili, ale prosił o spis wszystkich chłopów.
To uspokoiło Pliuszkina. Można było zauważać, że zamyślał coś uskutecznić, w saméj rzeczy, wziął klucze, przybliżył się do szafy, otworzył ją, długo coś szukał między szklankami i filiżankami, na koniec rzekł:
— Oto i nie znaleść, a miałem doskonały likier, jeżeli tylko nie wypili: ludzie — tacy złodzieje! Ale zdaje się, że go mam? — Cziczików zobaczył w jego rękach buteleczkę, tak zakurzoną, jak by była w skórę obszyta. — Jeszcze nieboszczka go robiła, mówił Pluszkin. — Szelma klucznica gdzieś go zapakowała, nawet go nie zatknęła, kanalia! rozmaitego robactwa tam nalazło, ale przecedziłem i teraz czysty zupełnie, naleję wam kieliszek.
Ale Cziczików wymówił się od takiego likieru, mówiąc, że już jadł i pił.
— Jedliście już i pili! rzekł Pliuszkin. — Naturalnie, człowieka z wyższego towarzystwa wszędzie można poznać: on nie je, a syt; a jeżeli jaki taki szubrawiec, to choć ile chcesz go karm...... Oto naprzykład kapitan przyjedzie: „Wujaszku,“ mówi, „dajcie cokolwiek zakąsić!“ a ja taki jestem jego wuj, jak on mi dziadunio. Widać, że niema co jeść w domu, dlatego téż się włóczy. — Wszak wy pragniecie rejestru tych wszystkich, którzy już nie jedzą? Ja jak gdybym się domyślał był, spisałem ich wszystkich na osobnéj karteczce, żeby przy pierwszém podaniu list wszystkich ich wykreślili. — Pliuszkin nałożył okulary i zaczął przewracać papiery. Rozwiązywać rozmaite świtski, i takim kurzem częstował swego gościa, że ten aż kichnął. Nakoniec wyciągnął jakiś świstek, cały zapisany. Chłopskie imiona obsypały ją gęsto jak by mak. Były tam rozmaite, był nawet jakiś Grzegorz Dojeżdżaj — nie — dojedziesz: wszystkich było przeszło sto dwadzieścia. Cziczików się uśmiechnął, objawił przytem gospodarzowi, że musi przyjechać do miasta dla spisania aktu.
— Do miasta? jeszcze czego.... a dom jak zostawię? U mnie ludzie to tacy, albo złodzieje, albo oszukańcy; we dnie tak okradną, że nie zostawią kołka, żeby na nim szlafrok powiesić.
— Może macie kogo znajomego?
— Gdzie znajomi? Wszak moi znajomi albo wymarli, albo przestali być znajomymi.... Ah, Ojcze! Ale prawda, jakto nie mam, mam! zawołał. — Znam samego prezesa, bywał u mnie przed laty! Jak to nie mam? Z jednego talerza jadaliśmy, razem po płotach łaziliśmy? Jak to nie mam? I jaki jeszcze znajomy! Może do niego napisać?
— Naturalnie, że do niego.
— Taki dobry znajomy! w szkołach byliśmy przyjaciółmi.
I na téj drewnianéj twarzy raptem błysnął ciepły płomień, wyraziło się, nie uczucie, ale jakieś blade odbicie uczucia: zjawienie, podobne nieoczekiwanemu pokazaniu się topielca na powierzchni wody, które wywołuje radość w tłumie stojącym na brzegu. Ale napróżno cieszyli się bracia i siostry, zarzucają sznury i czekają, czy nie błyśnie znów głowa, albo zmęczona walką ręka: zjawienie to było ostatniém. Głucho i pusto i jeszcze straszniejszą staje się po tém zasypiająca powierzchnia niemego wód kryształu. Tak samo i twarz Pliuszkina, po błysku chwilowém uczucia, stała się jeszcze więcéj nieczułą i zimną.
— Leżała na stole ćwiarteczka czystego papieru, rzekł, — nie wiem gdzie się podziała, ludzie moi tacy niegodziwcy! Zaczął zaglądać i pod stół i na stole wszystko przewracał, nakoniec zawołał: „Marta! he! Marta!“ Na wołanie, zjawiła się kobieta z talerzem w ręku, na którym leżały znajome już czytelnikowi sucharki: taka była między niemi rozmowa:
— Gdzieś podziała złodziejko papier?
— Jak Boga kocham, nie widziałam, proszę pana, oprócz małego świsteczka, którym pan nakrył kieliszek.
— Już ja z oczów twoich widzę, żeś ukradła.
— Po co miałam kraść? Cóż bym miała z tego za pożytek: czytać nie umiem.
— Łżesz, wyniosłaś pewnie do dyaczka, on umie trochę sylabizować, zatém do niego zaniosłaś.
— Jeżeli by dyaczek potrzebował papieru, to dostanie, i obejdzie się bez naszego świstka.
— Poczekaj tylko: na strasznym sądzie djabli przypieką cię za to swemi widłami, zobaczysz jak przypieką!
— Ale za co będą piekli, kiedy w rękach nawet ćwiarteczki nie miałam? Mam może inne jakie babskie przywary, ale nikt nie może posądzać mnie o złodziejstwo.
— A jednak djabli będą cię smażyć! powiedzą: „Widzisz szelmo, co to żeś swego pana oszukiwała,“ i będą ciebie piec i smażyć!
— Ja im na to odpowiem: „Nie słusznie, jak Boga kocham nie słusznie: ja nic nie wzięłam...“ Ale oto ona leży na stole. Zawsze napróżne podejrzenie!
Pliuszkin w istocie zobaczył na stole swoją ćwiarteczkę i chwilę się zastanowił, żując wargarmi; wreszcie rzekł:
— Cóżeś się tak rozgadała, jaka gorączka! powiedz jéj tylko jedno słowo, to ona dziesięć odpowie! Podaj no ognia, list zapieczętować. Stój! poczekaj! ty pewno zapaliłabyś świecę, a łój to rzecz bardzo topliwa: spali się i już niema, tylko strata; przynieś szczypkę.
Marta wyszła, a Pliuszkin siadł w fotel, wziął pióro do ręki, i długo jeszcze obracał ćwiarteczkę na wszystkie strony, myśląc, czy nie możnaby podzielić jéj na połowę, nakoniec jednak przekonał się, że to nie podobna; wsunął pióro do kałamarza, napełnionego jakimś zapleśniałym płynem, na dnie którego było pełno much, i zaczął pisać, stawiając litery podobne do nut muzycznych, a wiersze pisał prawie jedne na drugich żałując wszelako, że i tak między niemi zostaje się jeszcze dużo czystego papieru.
I do takiéj drobiazgowości, do takiego brudactwa, mógł zejść człowiek, mógł się tak zmienić! Czy to może być podobne do prawdy? Wszystko podobne jest do prawdy, wszystko może stać się z człowiekiem. Dzisiejszy ognisty młodzieniec odskoczył by, gdyby mu pokazali jego portret w starości. Zabierajcież z sobą w drogę, wychodząc z pięknych lat młodzieńczych do wieku dojrzałego odwagę, — zabierajcie z sobą wszystkie człowiecze uczucia, nie zostawiajcie ich po drodze, bo ich późniéj nie zbierzecie! Groźna straszna przed wami starość! Mogiła miłosierniejsza, na niéj napiszą: Tu leży człowiek; ale niczego nie przeczytasz na chłodnéj bezuczuciowéj twarzy nieludzkiéj starości.
— A czy nie macie jakiego przyjaciela, rzekł Pliuszkin, składając list, — któremu by potrzeba było dusz zbiegłych?
— To u was są i dusze zbiegłe? zapytał bystro Cziczików.
— Niezawodnie, że są. Zięć w sądzie się starał, ale powiada, że i ślad ich przepadł; ale on to wojskowy, majster, gdy ostrogami brząkać, ale gdy trzeba co w sądzie wyrobić....
— A ile ich może być?
— Zbierze się do siedmdziesięciu.
— Czy doprawdy?
— Jak Boga kocham! U mnie co rok uciekają. Lud to taki żarłoczny, od próżniactwa przywykł tak się najadać, żeby aż pęknąć, a ja sam nie mam co jeść... Jabym za nich niedrogo wziął. Więc powiedzcie waszemu przyjacielowi: niechby się tylko dziesięciu znalazło, to już ładnyby miał zarobek, wszak jedna rewizyjna dusza warta teraz około pięciuset rubli.
— Nie, tego i powąchać nie damy przyjacielowi, — rzekł do siebie Cziczików, a potém dodał, że takiego przyjaciela nie może znaleść, bo wydatki na taką sprawę Bóg wie, coby wyniosły i lepiéj sobie poły odciąć od surduta, jak mieć interes z sądami; ale jeżeli on, Pliuszkin, rzeczywiście jest w tak wielkiéj potrzebie, to ze współczucia gotów jest dać... ale to taka drobnostka, że nie warto o niéj mówić.
— A ile byście dali? zapytał Pliuszkin i zaraz przemienił się w żyda, a ręce jego trzęść się zaczęły, jak liście osinowe.
— Dałbym po dwadzieścia pięć kopiejek za duszę.
— A czy wy kupujecie za gotówkę?
— Tak, pieniądze zaraz zapłacę.
— Już téż, ojcze, ze względu na moje ubóstwo dalibyście po czterdzieści kopiejek.
— Szanowny ojcze, rzekł Cziczików, nietylko po czterdzieści kopiejek, ale po pięćset rubli zapłaciłbym z przyjemnością, bo widzę poczciwego starca, który cierpi z przyczyny swego dobrego serca.
— Jak Boga kocham, prawda! rzekł Pliuszkin zwiesiwszy głowę i powoli kiwając nią. Wszystko dla dobrego serca.
— Więc widzicie? — od razu zgadłem wasz charakter. Dla czegóż nie miałbym dać po pięćset rubli za duszę, ale... środków na to nie mam; ale pięć kopiejek gotów jestem dołożyć, tak — żeby za każdą duszę zapłacić do trzydzieści kopiejek.
— No, ojcze, wola wasza, ale dołóżcie choć po dwie kopiejki.
— Niech i tak będzie. Ale ileż ich macie? Mówiliście, że się zbierze ze siedmdziesiąt.
— Nie, wszystkich będzie siedmdziesiąt ośm.
— Siedmdziesiąt ośm, siedmdziesiąt ośm, po trzydzieści kopiejek za duszę, to będzie... tu nasz bohater zastanowił się niedłużéj, jak sekundę — i rzekł: To będzie, dwadzieścia cztery ruble i dziewięćdziesiąt sześć kopiejek. — Prosił Pliuszkina o napisanie pokwitowania i zapłacił mu pieniądze, które Pliuszkin przyjął w obydwie ręce i poniósł do biórka tak ostrożnie, jak gdyby miał jaki płyn, i bał się go nie rozlać. Doszedłszy do biórka, popatrzał on na nie jeszcze raz i położył je także bardzo ostrożnie w jednę ze szuflad, w któréj zapewne tak długo będą pogrzebanemi, póki ojcowie Karp i Polikarp, dwaj popi jego wioski, nie zagrzebią jego samego, co wielką sprawi radość zięciu i córce, a może być i kapitanowi, który się przymówił do jego pokrewieństwa. Zamknąwszy pieniądze, Pliuszkin siadł w fotel i zdawało się, że nie miał już przedmiotu do rozmowy.
— Wy już zabieracie się jechać? rzekł, widząc poruszenie Cziczikowa, który chciał wyciągnąć tylko swoją chustkę od nosa.
To zapytanie przypomniało mu, że w saméj rzeczy nie miał tu co więcéj robić, to téż odpowiedział biorąc za czapkę:
— Tak, tak, już czas.
— A herbaty?
— Nie, już lepiéj herbaty napijemy się innym razem.
— Jakto? a ja kazałem nastawić samowar. Muszę prawdę powiedzieć, że ja niewielki smakosz herbaty; napój drogi, przytém cena cukru niemiłosiernie podskoczyła. Proszka! już nie potrzeba samowaru. Sucharki odnieś Marcie, słyszysz? — Niech je położy na tém samém miejscu; albo nie, podaj je tutaj, ja sam je odniosę. Bądźcie zdrowi, ojcze, niech was Bóg błogosławi! A list oddajcie prezesowi, niech go przeczyta ten mój stary znajomy....
Następnie to dziwne zjawisko, ten najeżony starzec wyprowadził gościa na ganek, potém kazał zamknąć bramę, obszedł wszystkie magazyny, żeby zobaczyć, czy stróże stoją na swoich miejscach; poszedł następnie do kuchni, w któréj pod pretekstem, żeby skosztować, czy dobre jadło, najadł się zupy z kaszą i wyłajawszy wszystkich za złodziejstwo i złe sprawowanie, powrócił do swego pokoju.
Zostawszy sam jeden, pomyślał nawet, jakby wynagrodzić gościa za taką naprawdę bezprzykładną hojność. „Daruję mu“, pomyślał, „zegarek kieszonkowy; wszak on jeszcze dobry, srebrny zegarek, a nie jakibądź tombakowy albo bronzowy — chociaż zepsuty cokolwiek, ale on go naprawi; to jeszcze człowiek młody, zegarek jest mu potrzebny, żeby się podobał swojéj narzeczonéj.“ „Albo nie“, dodał po chwili namysłu, „lepiéj zostawię mu go po śmierci, zapiszę w testamencie, żeby się za mnie modlił.“
Bohater nasz i bez zegarka był w jak najweselszém usposobieniu. Taki nieoczekiwany nabytek był prawie podarunkiem. Bo w saméj rzeczy nie tylko martwe dusze mu się dostały, ale jeszcze i zbiegłe, razem przeszło dwieście sztuk! Już podjeżdżając do wioski Pliuszkina, spodziewał się korzyści, ale takiéj ogromnéj nigdy. Przez całą drogę był niezwykłéj wesołości, śmiał się, nakoniec zaśpiewał jakąś pieśń do tego stopnia niezwykłą, że sam Selifan słuchał, aż nakoniec, kiwnąwszy głową, powiedział: „Patrzaj, jak pan sobie śpiewa!“ Już dobrze ciemno się zrobiło, gdy podjechali do miasta.
Miasto dało się zaraz uczuć łoskotem i trzęsieniem bryczki po nierównym bruku, która wreszcie wpadła jak do jaskini — w bramę zajazdu. Wyleciał na spotkanie Cziczikowa Piotrek i hotelowy sługa. Czy kontent był Piotrek z powrotu pana, nie można wiedzieć, ale spojrzał w oczy Selifanowi, i twarz jego zwykle różowa, przybrała wyraz łagodniejszy.
— Długo pan jeździł, rzekł sługa hotelowy świecąc na wschodach.
— Tak, odpowiedział Cziczików, gdy wszedł na górę. — A ty, co?
— Bogu dzięki! — Wczoraj przyjechał jakiś porucznik, zajął szesnasty numer.
— Porucznik?
— Niewiadomo jaki, z Riazania, gniademi końmi.
— Dobrze, dobrze, prowadź się dobrze i na przyszłość! rzekł Cziczików, i wszedł do swego pokoju. Przechodząc przez przedpokój, pokręcił nosem i rzekł do Piotrka: — Okna byś chociaż pootwierał!
— Ja je otwierałem, odpowiedział Piotrek, i zełgał. Zresztą i sam Cziczików wiedział, że on łże, ale nie chciał już nic mówić. Po takiéj podróży, czuł się mocno zmęczonym. Obstalowawszy bardzo lekką kolacyą, składającą się jedynie z prosiaka, zaraz się rozebrał i wlazłszy pod kołdrę zasnął mocnym snem. Zasnął tym cudnym, spokojnym snem, jaki nawiedza tylko tych szczęśliwców, którzy nie cierpią na hemoroidy, nie boją się pcheł, ani téż nie mają za wiele rozumu.


Rozdział VII.

Szczęśliwy podróżny, który po długiéj, nudnéj podróży, z jéj chłodem, deszczem, błotem, niewyspanymi zawiadowcami stacyi, dźwięczącemi dzwonkami, popasami, przenosinami z bryczki na bryczkę, pocztylionami, kowalami, i różnego rodzaju, w podróży nieodzownemi przykrościami, ujrzy nakoniec znajomy dach, wyglądające na jego spotkanie światła, i nakoniec gdy usłyszy, wszedłszy do znajomych pokoi, rozlegające się okrzyki wesoło witających go ludzi, śmiechy i biegania dzieci, serdeczne, ciche szepty przerywane gorącemi pocałunkami, które o wszystkich dolegliwościach każą zapomnieć! Szczęśliwy człowiek żonaty, który swój kąt posiada, ale bieda, bieda kawalerowi!
Szczęśliwy autor, który wobec charakterów smutnych, odrażających, uderzających swoją nikczemną rzeczywistością, zbliża się do charakterów okazujących wysoką godność człowieka, który z odmętu codziennych obrazów, wybrał rzadkie tylko wyjątki, który nie zmieniał nastroju swojéj liry, nie schodził ze swojéj wysokości do biednych, znanych sobie braci, nie dotykał się ziemi i zagrzebywał się w oderwane od niéj swoje nudne marzenia! Podwójnie godzien los jego zazdrości: on między niemi jak w swojéj rodzinie, a jednak daleko i głośno rozchodzi się jego sława. On owiał upajającém kadzidłem ludzkie oczy; on cudnie ich nęcił, ukrywając troski życia, a pokazując tylko doskonałego człowieka. Wszyscy klaszcząc w dłonie, cisną się za jego wozem tryumfalnym. Wielkim całego świata poetą go nazywają, bujającym wysoko nad innemi zamiarami tego świata, jak buja orzeł nad innemi ptakami. Przy wymówieniu tylko jego imienia, już kipią ogniste młodzieńcze serca; w odpowiedzi widzi błyszczące łzy we wszystkich oczach. Niema równego jemu na świecie!..... Nie taki jest los autora, który chce odkryć i na jaw wystawić wszystko, co przed oczami, a czego oczy w większéj części nie widzą, — cały straszny, odrażający kał drobnostek, zapełniający nasze życie, cały głęboki chłód powszednich charakterów, od których się trzęsie nasza ziemia; czasami gorzka i utrudzająca droga — i wielkiéj siły, mocnego skalpelu potrzebuje ten, który odważył się wystawić to jaskrawo przed oczy wszystkich! Jemu nie będą bili oklasków; jemu nie będą łzami odpowiadali; serca młodzieńcze nie będą się ogniem zapalać; nie wyleci na jego spotkanie szesnastoletnia dziewica z wymarzoną głową w heroiczném uniesieniu; on się nigdy nie zapomni w pieszczotach wywołanych swoim głosem, on nie minie nakoniec fałszywo-nieczułego ogólnego sądu, który nazwie jego utwory nizkiemi, nikczemnemi albo podłemi i wyznaczy mu miejsce pogardliwe w rzędzie autorów znieważających spółeczeństwo, obdarzy go przymiotami cechującemi jego bohaterów, odmówi mu duszy i serca, a nawet Boskiéj iskry talentu. Gdyż sąd ogółu nie uznaje, że szkła są równie doskonałe te, przez które patrzy się na słońce i te, które nam pokazują świat niedostrzeżony oku insektów; gdyż sąd ogółu nie uznaje, że trzeba wielkiéj głębokości duchowéj, żeby oświecić obraz wzięty z pogardzonego życia i osadzić go jak perłę; gdyż sąd ogółu nie uznaje, że szczery śmiech wart jest stać na równi z lirycznym nastrojem, i że przepaść go dzieli od krzyków pajaców z bud jarmarcznych! Nie uznaje tego sąd ogółu — i wszystko uważa za wadę i naśladownictwo nieuznanemu autorowi: bez różnicy, bez odpowiedzi, bez współczucia, jak sierota zostanie się sam jeden w pośród szerokiéj drogi. Ciężkie i nieurodzajne jego pole i gorzko uczuje on swoje opuszczenie.
A długo jednak jeszcze przeznaczone mi jest, iść ręka w rękę z moimi bohaterami, obejrzyć lecące życie, przedstawiać je przez widziany śmiech ale niewidzialne dla nikogo łzy!
W drogę, w drogę! Precz zmarszczki z czoła! precz chmurność oblicza! Razem wspólnie rzućmy się w życie, w cały już bezdźwięczny szum z bębenkami i dzwonkami i zobaczmy, co robi teraz Cziczikow.
Cziczikow obudził się, wyciągnął ręce i nogi — i uczuł, że się dobrze wyspał. Poleżał parę minut na wznak, i przypomniał sobie, z wesołym uśmiechem, że posiada już blizko czterysta dusz. Wyskoczył z łóżka, nie popatrzał nawet w zwierciadło na swoją twarz, którą bardzo lubił, a w któréj, jak się zdaje, najwięcéj podobał mu się podbródek, bo często go chwalił przed przyjaciółmi, szczególniéj gdy zabierał się do golenia. „Popatrz tylko,“ mówił zwykle, gładząc go ręką, „jaki u mnie podbródek zupełnie okrągły!“ Lecz teraz nie zwrócił na to uwagi, obuł się w safianowe czerwone bóty wykładane rozmaicie wykrojonemi z różnych kolorów skórkami, któremi z takiem powodzeniem targuje miasto Tolżok, dzięki szlafrokowym upodobaniom rosyjskiéj natury, i po szkocku, w jednéj tylko krótkiéj koszuli, wspomniawszy swoją skromność i średni swój wiek, dał parę susów po pokoju, uderzając się bardzo zgrabnie piętami. Następnie, zabrał się zaraz do dzieła: przed szkatułką potarł sobie ręce, z taką radością z jaką pociera je sobie wyjeżdżający na śledztwo nieprzedajny ziemski sąd, i wyjął z niéj papiery. Chciał wszystko skończyć jak najprędzéj nie odkładając nic na potém. Postanowił sam sporządzić akta sprzedaży, napisać i przepisać, żeby nie płacić nic urzędnikom. Forma była mu doskonale znaną: prędko napisał wielkiemi literami, jak się zwykle akta zaczynają: Tysiąc ośmset takiego to roku; następnie zaraz za tém już drobnemi; obywatel taki — to, i wszystko co się należało. W dwie godziny wszystko było gotowe. Gdy spojrzał następnie na te papiery, na chłopów, którzy w saméj rzeczy byli kiedyś chłopami, pracowali, orali, pili, furmanili, oszukiwali swoich panów, a może téż byli poczciwymi chłopami, to jakieś osobliwe, niepojęte uczucie jemu samemu, owładnęło nim. Każda ćwiartka miała swój właściwy charakter, i przez to ci chłopi zdawali się posiadać także swój właściwy charakter. Chłopi Koroboczki byli wszyscy z jakiemiś dodatkami i przezwaniami. Karteczka Pliuszkina odznaczała się zwięzłością, często było napisane parę tylko liter imienia i następowały dwie kropki. Rejestra Sobakiewicza celowały znowu najdrobniejszemi szczegółami; ani jedna z zalet chłopa nie była opuszczoną; o jednym np. było powiedziane: „dobry stolarz;“ o drugim: „wódki do gęby nie bierze.“ Była także wzmianka o ojcu i o matce; i tak o jednym z chłopów Fedotowie było napisane: „Niewiadomo, kto ojciec; urodził się z dworskiéj dziewki Kapitoliny, która była dobrych obyczajów i prowadzenia się.“ Wszystkie te szczegóły dodawały jakiéjś świeżości; zdawało się, że chłopi jeszcze wczoraj byli przy życiu.
Długo patrzał Cziczików na imiona chłopów, wreszcie rzekł westchnąwszy: „Boże mój, ilu was tu jest? Coście wy za życia robili, jakeście się mordowali?“ I wzrok jego padł na jedno z nazwisk. Było ono znajome już Piotra Saweliewa Nieuważaj-Koryto, należącego niegdyś do obywatelki Koroboczki. Znów nie mógł wytrzymać, żeby nie wyrzec: „Oh, jaki długi! Byłżeś ty majstrem, albo po prostu chłopem i jaką śmiercią skończyłeś? Czy w karczmie, czy téż wśród drogi?“ Probka Stefan, cieśla wzorowéj trzeźwości. Oto ten Stefan Probka, ten bohater, który zdałby się do gwardyi! Prawie wszytkie gubernie przeszedł z toporem za pasem i bótami na ramieniu, zjadał za grosz chleba, a za dwa ryby suszonéj, a w kaletce przynosił każdym razem do domu po sto i więcéj rubli, a może zaszywał nawet asygnacye w płócienne spodnie, albo zatknął gdzie w buty! A ty gdzieś umarł? Może dla większego zarobku wlazłeś na wysoką dzwonnicę i pośliznąwszy się, spadłeś z rusztowania jak niedźwiedź. Michał stojący na ziemi, podrapawszy się w głowę, powiedział: Eh Wańka, toś sobie dopiero dał chleba! a sam przepasawszy się postronkiem, polazł na twoje miejsce.
— Maksym Tielatnikow, szewc. Ha! ha! szewc. Pijany jak szewc, mówi przysłowie. Znam ciebie, znam przyjacielu, jeżeli chcesz, całą historyą twoją opowiem. Uczyłeś się u Niemca, który razem z wami jadał, bił rzemieniem po plecach za nieakuratność, nie puszczał na dwór na psoty, i ty byłeś cudem, ale nie szewcem, i rozmawiając z żoną lub przyjacielem, Niemiec nie mógł się dość ciebie nachwalić; a gdy się twoja nauka skończyła: „Kupię sobie teraz domek,“ powiedziałeś do siebie, „ale nie tak, jak Niemiec, który drzy o każdy grosz, ja raptem zrobię się bogatym.“ I okupiwszy się panu sowicie, założyłeś sklepik, nabrałeś obstalunków kupę i wziąłeś się do roboty. Dostałeś gdzieś, trzy razy taniéj jak zwykle, zgniłéj skóry i zyskałeś w saméj rzeczy podwójnie na każdéj parze, ale za dwa tygodnie popękały twoje buty, i wyłajali ciebie jak oszusta. I sklepik twój opustoszał, ty sam zacząłeś pić, a taczając się po ulicach, mruczałeś pod nosem: „Źle, źle na świecie, nie ma życia dla rosyjskiego człowieka; Niemcy wszędzie włażą w drogę.“ — A to co za chłop: Elżbieta Worobiéj? co baba! A ona jak się tu dostała? Szelma Sobakiewicz i tu oszukał“! Cziczikow miał słuszność, była to w istocie baba. Jakim sposobem ona się tu dostała, nie wiadomo, ale tak zręcznie była wpisana, że z daleka nie można było poznać, imię jéj nawet nie kończyło się na a, ale było napisane tylko Elżbiet. Nie zważał jednak na to i zaraz ją wykreślił. — „Grzegórz Dojeżdżaj!“ — Nie dojedziesz! A ty, co za jeden byłeś? Czyś ty furmanił? Czy kupiwszy sobie trójkę i kibitkę, wyrzekłeś się domu, ojczystego barłogu i poszedłeś włóczyć się z kupcami po jarmarkach? Czyś w drodze oddał duszę Bogu, albo téż zabili cię twoi właśni przyjaciele za jaką tłustą i czerwonolicą żołnierkę; albo téż spodobały się leśnemu włóczędze (bradiadze) twoje skórzane rękawice i trójka choć niskich ale dzielnych mierzynów; albo téż leżąc na piecu, przyszła ci chętka zajrzeć do karczmy, i powracając zaszedłeś w przerębel, i niech cię teraz wspominają, jak wiedzą? Ej, rosyjski naród! nie lubi on umierać naturalną śmiercią! — A wy co, moje gołąbki? mówił daléj Cziczikow, zwracając wzrok na karteczkę, na któréj były umieszczone dusze zbiegłe Pliuszkina, wy chociaż żywi jeszcze, ale jaki z was pożytek? ten sam co i z martwych! Gdzież to teraz noszą was, wasze bystre nogi? Czy wam źle było u Pliuszkina, albo też zachciało się wam pohulać i obdzierać teraz w lasach przechodniów? Albo w więzieniach siedzicie, albo też przystaliście do innych panów i uprawiacie rolę? — Jeremiasz Karjakin, Nikita Wołokita, syn jego Antoni Wołokita...... Ci to i z nazwiska widać że dobre bieguny. — Popow, dworski parobek....... Pewnie piśmienny człowiek: nie, ja noża nie brałem w rękę, a honorowym sposobem okradłem. Ale ciebie złapał kapitan-Isprawnik, boś ty bez paszportu. Ty udajesz chwata na śledztwie. „Ty czyj?“ Zapytuje kapitan-isprawnik, dodawszy przy téj okazyi jakie silne słowo. — „Takiego a takiego obywatela“, odpowiadasz śmiało. „Dla czego teraz jesteś tu?“ mówi kapitan-isprawnik. — „Mam pozwolenie iść na zarobek“, odpowiadasz bez zająknienia. „Gdzie twój paszport?“ — „U gospodarza Pimenowa.“ — „Zawołać Pimenowa! Ty Pimenów?“ — „Ja Pimenów“. — „Czy on ci oddał swój paszport?“ — „Nie on mi żadnego paszportu nie dawał.“ — „Więc dla czego łżesz?“ mówi kapitan-isprawnik z dodatkiem jakiego ostrego słowa. „W saméj rzeczy,“ odpowiadasz ostro, „jemu nie oddałem, bo przyszedłem już późno do domu, a oddałem na schowanie Antoniemu Prochorowu, dzwonnikowi“. — „Zawołać dzwonnika! Czy on oddał tobie paszport?“ — „Nie ja żadnego paszportu od niego nie dostałem“. — „Dla czego że ty łżesz znowu?“ mówił kapitan-isprawnik, nadawszy swéj mowie więcéj energii jakiém energiczném słowem. „Gdzież twój paszport?“ — „Miałem go przy sobie.“ odpowiadasz ostro, „ale może być, że w drodze, widać jakoś musiałem go zgubić“ — „A płaszcz żołnierski,“ mówi kapitan-isprawnik, dodawszy znowu energiczne słowo, „dla czego ukradłeś i u popa szkatułkę z miedzianemi pieniędzmi?“ — „Nie może być,“ odpowiadasz śmiało, „o złodziejstwo nie byłem nigdy poszlakowany“. — „A jakim sposobem płaszcz znaleźli u ciebie?“ — „Nie mogę wiedzieć! Widać ktoś drugi go przyniósł“. — „Ale ty bestyo, bestyo!“ mówi kapitan-isprawnik wziąwszy się pod boki i kiwając głową, „Wsadźcie mu dyby na nogi i zaprowadźcie do więzienia.“ — „Jak się wam podoba, i owszém, ja z chęcią“, odpowiadasz. I wyciągnąwszy z kieszeni tabakierkę, częstujesz po przyjacielsku tabaczką dwóch inwalidów nabijających na twoje nogi dyby, i wypytujesz się ich, czy dawno są już w dymisyi i w jakich bywali wojnach. I oto żyjesz sobie w turmie, póki toczy się śledztwo. A sąd pisze: Przeprowadzić go z Carewo-Kokszajska do więzienia w takiém to mieście, a tamten sąd pisze: przyprowadzić go do jakiego bądź Wiesiegońska, i ty przejeżdżasz sobie z więzienia do więzienia, i mówisz, opatrując nowe swoje mieszkanie: „Nie, Wiesiegońskie więzienie porządniejsze, tam można i w gry różne grać, miejsca więcéj, i towarzystwo przyzwoitsze“.
„Abakum Tyrów! A ty bracie co za jeden? Gdzie, w jakich miejscach ty się teraz włóczysz? Może ciebie zaniósł los nad Wołgę, polubiłeś swobodne życie, i przystałeś do burłaków (flisów)?“. Tu Cziczików zamilkł, i zamyślił się. Nad czém się on tak zadumał. Czy nad losem Abakuma Tyrowa, albo też zadumał się tak tylko, jak zadumywa się każdy Rosyanin, jakiegokolwiek wieku i stanu, gdy pomyśli o życiu szerokiém. I w saméj rzeczy, gdzie teraz Tyrów? Hula szumnie i wesoło w porcie zbożowym, zgodziwszy się z kupcami. Ma kwiaty i wstążki na kapeluszu, hula cała banda burłaków, żegna się z kochankami i żonami, wysokiemi, strojnemi dziewkami w galony i wstążki przybranemi; rozmowy, pieśni, kipi brzeg cały, aż łodzie się naładują, i odpłyniecie jedni za drugimi razem z wiosennym lodem. Tam dopiero napracujecie się, burłaki! i wspólnie jak przed tém hulaliście i bawili, weźmiecie się do roboty śpiewając długą, przeciągłą, jak cała Rosya, pieśń.
„Eh, he! już dwunasta godzina!“ zawołał Cziczikow spojrzawszy na zegarek. „Co ja tak się zamyśliłem, żeby to przynajmniéj było o czém, a to ni z tego ni z owego, z początku coś zagadałem, a późniéj tak się zamyśliłem. Jaki ja w saméj rzeczy dureń!“ To mówiąc, przemienił swój szkocki ubiór na europejski, ściągnął silnie brzuch paskiem, skropił surdut wodą kolońską, włożył ciepłą czapkę, wziął pod pachę papiery i poszedł do izby cywilnéj sporządzać akta. Spieszył się nie dla tego, że bał się spóźnić, — spóźnić on się nie lękał, bo prezes był mu znajomym i mógł godziny biórowe przedłużyć i skrócić do woli; ale czuł sam w sobie chęć, jak można najprędzéj przeprowadzić sprawę do końca, do téj pory, nie był spokojny i sam sobą; przychodziła mu jednak zawsze myśl, że dusze nie zupełnie sprawiedliwe, i że w podobnych razach trzeba interes prowadzić jaknajspieszniéj. Ledwie wyszedł na ulicę, gdy na rogu spotkał się z jednym panem. Pan krzyknął; był to Maniłow. Rzucili się wzajemnie w objęcia i z pięć minut zostawali w takiém położeniu. Z kwadrans Maniłów trzymał w obydwóch rękach rękę Cziczikowa. W najgorętszych słowach wyraził, jak pędził z domu, żeby uściskać Pawła Iwanowicza. Rozmowa skończyła się komplementem, którego możnaby użyć tylko dla panny, z którą się ma tańcować. Cziczikow otworzywszy usta, nie wiedział, co na to odpowiedzieć, gdy Maniłow wyjął z pod futra zwitek papierów przewiązanych różową wstążeczką.
— A to co?
— Chłopi! odpowiedział Maniłow.
— A! Cziczikow papier rozwiązał, przebiegł oczami, i zdziwił się, źe tak ładnie było napisane: — Śliczny charakter, rzekł, nie trzeba nawet przepisywać. Nawet obwódka jest naokoło! Któż to taką estetyczną obwódkę zrobił?
— Już proszę was, nie pytajcie się, odpowiedział Maniłów.
— To wy?
— Nie, żona.
— Ah mój Boże! wstyd mi na prawdę, że byłem przyczyną takiéj pracy.
— Dla Pawła Iwanowicza nie ma żadnéj pracy.
Cziczikow ukłonił się. Dowiedziawszy się Maniłow, że on idzie do izby dla sporządzenia aktu sprzedaży, objawił, że chce mu towarzyszyć. Przyjaciele wzięli się pod ręce i tak wyszli na plac, na którym stał dom piętrowy, duży budynek, w którym znajdowały się bióra. Budynek ten cały był stósownie wybielony, jak gdyby miał świadczyć, że i sumienia urzędników w nim zasiadujących, są równie białe. Przyjaciele wbiegli prędko na wschody, przeszli ciemny kurytarz i weszli do jednego z pokoi; ale ani w korytarzach, ani w pokojach wzrok ich nie był porażony czystością. Wtedy nie dbali jeszcze o nią, i to co było brudne, pozostało brudném, nie przybierając przyjemnéj powierzchowności. Wypadałoby opisać kancelaryjskie pokoje, ale autor czuje odrazę do wszystkich biór, chociaż zdarzało mu się przez nie przechodzić, wtedy nawet, gdy były w najświetniejszym stanie i miały woskowane podłogi on starał się przebiedz jak najprędzéj skromnie spuściwszy oczy, to téż nie wie, jak tam wszystko wygląda. Bohaterowie nasi widzieli dużo papieru, białego i czarnego, spuszczone włosy, szerokie plecy, fraki, surduty gubernialnego kroju, a nawet jakąś szarą kurtkę jaskrawo odbijającą, która nachyliwszy głowy ostro i zamaszyście coś pisała. Słychać było także używane słowa: „Pozwólcie Fedosiej Fedosiewicz, akta za Nr. 368!“ — „Wy wiecznie musicie gdzieś zadziać korek od skarbowego kałamarza!“ Czasami dawał się słyszeć głos rozkazujący, widać którego z naczelników: „Masz, przepisz! a nie to zdejmą buty i przesiedzisz mi cały tydzień o głodzie.“ Szelest od piór zaraz się wzmagał i podobny był do tego, gdy wóz naładowany wlokącemi się gałęziami, przejedzie po kupie suchych liści.
Cziczikow i Maniłów podeszli do pierwszego stołu, przy którym siedziało dwóch urzędników jeszcze młodych i spytali: Proszę nam powiedzieć gdzie się tu znajduje wydział do spraw kupna i sprzedaży?
— A co wam potrzeba? rzekli naraz obaj urzędnicy, obróciwszy się.
— Potrzeba mi podać prośbę.
— A wy coście takiego kupili?
— Chciał bym wprzód wiedzieć, gdzie jest wydział o kupnie tu czy nie tu?
— Powiedzcie najprzód, coście kupili, i za jaką cenę, wtedy wam powiemy, inaczéj nie można wiedzieć.
Cziczikow od razu zmiarkował, że urzędnicy byli po prostu ciekawi, tak jak wszyscy młodzi urzędnicy, i chcieli więcéj nadać wagi i znaczenia sobie i swoim zatrudnieniom.
— Moi mili, posłuchajcie, rzekł on, — wiem dobrze, że wszystkie sprawy co do kupna, jakiéjkolwiek ceny, znajdują się w jedném miejscu, zatem proszę nam pokazać stół: a jeżeli wy nie wiecie co się u was dzieje, to spytamy się u drugich. Urzędnicy nic na to nie odpowiedzieli, tylko jeden z nich ukazał palcem na kąt pokoju, w którym siedział jakiś staruszek przewracający papiery. Cziczikow i Maniłów poszli prosto do niego. Staruszek bardzo gorliwie pracował.
— Proszę powiedzieć, rzekł Cziczikow, kłaniając się — czy tu sprawy co do kupna.
Stary podniósł oczy i z rozwagą odpowiedział:
— Tu nie wydział spraw o kupnie.
— A gdzie on?
— W wydziale ekspedycyjnym co do kupna.
— A gdzie ta ekspedycya?
— Ona jest u Iwana Antoniewicza,
— A gdzież jest Iwan Antoniewicz?
Stary pokazał palcem w przeciwny róg pokoju. Cziczikow i Maniłów udali się do Iwana Antoniewicza. Iwan Antoniewicz już zerkał na nich jednem okiem, ale w téj saméj chwili jeszcze więcéj zagłębił się w swojéj robocie.
— Raczcie powiedzieć, czy tu jest wydział co do kupna? rzekł Cziczikow kłaniając się.
Iwan Antonowicz jak gdyby nie słyszał, tak był pracą zajęty, nic nie odpowiedział. Widać było zaraz z tego, że to był człowiek stateczny, — a nie jak młody gaduła i wietrznik. Iwan Antonowicz miał, o ile się zdawało, przeszło pięćdziesiąt lat; włosy miał czarne, gęste; środek jego twarzy wystąpił naprzód i poszedł ku nosowi; jedném słowem była to twarz, którą zowią kuflowatą.
— Raczcie powiedzieć, czy tu jest wydział co do kupna? powtórzył Cziczikow.
— Tu, rzekł Iwan Antonowicz, podnosząc oczy i zaczynajac znowu pisać.
— A mam właśnie interes, ot taki: kupiłem u różnych obywateli tutejszego powiatu, chłopów — dla przeniesienia w inne strony; akta mam, trzeba tylko podpisać i zaciągnąć do ksiąg.
— A sprzedający czy są obecni?
— Niektórzy są, a od drugich mam upoważnienie.
— A prośbę przynieśliście?
— Jest i prośba. Chciałbym, bo mi się bardzo spieszy... zatém czy nie możnaby dziś jeszcze interesu załatwić?
— Dziś?... dziś nie można, odpowiedział Iwan Antonowicz. — Trzeba zobaczyć, czy nie ma jakich przeszkód.
— Zresztą co do tego, żeby przyspieszyć interes, to Iwan Gregoriewicz, prezes, mój dobry przyjaciel...
— Tak, ale Iwan Gregoriewicz nie jest sam jeden, są i drudzy, rzekł surowo Iwan Antonowicz.
Cziczikow zrozumiał dobrze, co przez to chciał powiedzieć Iwan Antonowicz, więc rzekł:
— Drudzy także krzywdy nie będą mieli, ja sam służyłem, wiem, jak trzeba postąpić.
— Idźcie zatém do Iwana Gregoriewicza rzekł Iwan Antonowicz już daleko grzeczniéj, — niech wyda rozporządzenie komu należy, a my nie będziemy przyczyną zwłoki.
Cziczikow wyjął bilet bankowy, położył go przed Iwanem Antonowiczem, którego ten zdawał się nie zauważać i nakrył go książką. Cziczikow chciał zwrócić jego uwagę na asygnatkę, ale Iwan Antonowicz poruszeniem głowy dał znać, że nie trzeba mu nic pokazywać.
— Oto ten pan was poprowadzi do prezesa, rzekł Iwan Antonowicz, kiwnąwszy głową na jednego z urzędników, który, jak niegdyś Wirgiliusz Dantemu, tak on teraz służył za przewodnika naszym bohatérom.
Za ogromnym stołem, pokrytym zieloném suknem i obstawionym fotelami, siedział prezes, sam jeden jak słońce. Nowy Wirgiliusz tyle uczuł szacunku dla tego miejsca, że doszedłszy do drzwi ukłonił się i czémprędzéj odszedł. Wszedłszy do sali, zobaczyli, że prezes nie był sam, ale siedział obok niego Sobakiewicz, którego z początku zakrywał stos książek. Przyjście gości sprawiło niewypowiedzianą radość, fotele zaraz zostały odsunięte z hałasem. Nawet Sobakiewicz wstał i cała jego postać została widzialną. Prezes uścisnął w swoich objęciach Cziczikowa i głośne pocałunki rozległy się po sali; spytali wzajemnie o zdrowie i pokazało się, że u obydwóch zarówno bolą krzyże. Prezes, jak widać, wiedział już o kupnie, widać uprzedzony był przez Sobakiewicza, bo winszował Cziczikowowi, co z początku zmięszało trochę naszego bohatéra, szczególniéj, gdy zobaczył naprzeciwko siebie stojących Sobakiewicza i Maniłowa, z którymi interes prowadził osobno. Jednak podziękował prezesowi i obracając się do Sobakiewicza zapytał:
— A jak wasze zdrowie?
— Dzięki Bogu, nie mogę się skarżyć, rzekł Sobakiewicz. I w rzeczy saméj nie było na co się skarżyć; prędzéj żelazo mogłoby się zaziębić i kaszleć, jak ten, na urząd zbudowany obywatel.
— Wy zawsze słynęliście dobrém zdrowiem, rzekł prezes, — nieboszczyk wasz ojciec był także zdrów.
— Zapewne, sam jeden chodził na niedźwiedzie, odpowiedział Sobakiewicz.
— Mnie się zdaje, rzekł prezes, że i wy, gdybyście zechcieli, tobyście niedźwiedzia powalili.
— Nie powaliłbym, odpowiedział Sobakiewicz: — nieboszczyk był silniejszy odemnie. I westchnąwszy mówił daléj: — Nie, teraz już nie ci ludzie: choćby i moje życie... co to za życie? tak sobie tylko...
— Czemuż wasze życie nie piękne? rzekł prezes.
— Nie dobrze, nie dobrze, mówił Sobakiewicz kiwając głową. — Sami osądźcie Iwanie Gregoriewiczu, na piąty krzyżyk już mi idzie, a ani razu nie byłem chory, żeby choć gardło zabolało, albo wrzód, albo wreszcie chociażby brodawka wyskoczyła... Nie, to nie dobrze! trzeba to będzie kiedy przypłacić. Tu Sobakiewicz pogrążył się w melancholią.
„Eh, he!“ pomyśleli razem Cziczikow i prezes: — „ot wymyślił, na co się skarżyć!“
— Mam list do was, rzekł Cziczikow, podając prezesowi list Pliuszkina.
— Od kogo? rzekł prezes, a rozpieczętowawszy, zawołał: — A, od Pliuszkina! Więc on jeszcze do téj pory ziębi się na świecie? Oto los! Jaki to był rozumny, szacowny człowiek! a teraz...
— Pies, rzekł Sobakiewicz, — szelma, wszystkich ludzi wymorzył głodem.
— I owszem, i owszem, rzekł prezes, przeczytawszy list: — gotów jestem być pełnomocnikiem. A kiedy chcecie akt spisać, teraz czy późniéj?
— Teraz, rzekł Cziczikow, — będę was nawet prosił, jeżeli można, to dziś, bo chciałbym jutro wyjechać; przyniósłem papiery i prośbę.
— Wszystko bardzo dobrze, ale już jak sobie chcecie, a my was z miasta nie puścimy. Akta będą gotowe dzisiaj wy jednak pomieszkajcie jeszcze u nas. Zaraz wydam rozkazy, rzekł, i otworzył drzwi do kancelaryi, napełnionéj urzędnikami, podobnymi do pracowitych pszczół: — Czy jest Iwan Antonowicz?
— Jest! odezwał się głos z wewnątrz.
— Zawołać go tu!
Znajomy już czytelnikom Iwan Antonowicz zaraz zjawił się i z uszanowaniem się skłonił.
— Oto weźcie Iwanie Antonowiczu wszystkie te papiery...
— Ale nie zapomnijcie Iwanie Gregoriewiczu, przerwał Sobakiewicz: — potrzeba będzie świadków, przynajmniéj dwóch z każdéj strony. Poślijcie zaraz po prokuratora, on człowiek swobodny, i pewno siedzi teraz w domu: za niego obrabia wszystkie interesa strapczy Zołotucha, pierwszy łapownik w świecie. Inspektor rady lekarskiéj, także człowiek swobodny, pewno téż w domu, jeżeli nie pojechał gdzie grać w karty, jest ich jeszcze wielu, którzy nie daleko mieszkają: Truchaczewski, Bieguszkin — oni wszyscy darmo ciążą na téj ziemi!
— W saméj rzeczy, w saméj rzeczy, rzekł prezes, i po wszystkich posłał urzędnika.
— Prosił bym was jeszcze, rzekł Cziczikow, posłać po plenipotenta jednéj obywatelki, z którą także zawarłem umowę, — syna protopopa ojca Kiryły; on podobno u was służy.
— Naturalnie, i po niego poślemy! rzekł prezes, wszystko będzie zrobione, a urzędnikom nic nie dawajcie, już ja was o to proszę. Przyjaciele nasi nie powinni płacić. To rzekłszy, wydał rozkaz Iwanowanowi Antonowiczowi, który, jak widać, nie podobał mu się. Umowy widać dobry wpływ wywarły na prezesie, szczególniéj gdy spostrzegł, że kupno wynosiło więcéj, niż sto tysięcy rubli. Kilka minut patrzał w oczy Cziczikowowi z wyrażeniem zadowolenia, nakoniec rzekł: — Zatém tak to jest! Takim sposobem, Pawle Iwanowiczu! i nabyliście.
— Nabyłem, odpowiedział Cziczikow.
— Dobra sprawa! prawdziwie dobra sprawa!
— Sam widzę, że korzystniejszego interesu nie mógłem przedsięwziąć. Jak by to nie było, cel człowieka zawsze nie pewny, jeżeli nie stanął na twardéj podstawie, a tylko opiera się na marzeniach młodzieńczych. Tu, bardzo w porę, Cziczikow, wyłajał liberałów i wszystkich młodych ludzi. Ale godne uwagi, że w słowach jego nie było stanowczości, tak jak gdyby sam w duchu mówił do siebie: „Ej bracie, ty łżesz, silnie nawet łżesz!“ On nawet nie spojrzał na Maniłowa, ani na Sobakiewicza, bojąc się wyczytać czego w ich twarzach. Ale napróżno się trwożył: twarz Sobakiewicza była jakby marmurowa, a Maniłow oczarowany jego mową, z ukontentowania tylko potrząsał głową, i zdawał się w takiém położeniu, w jakiém się znajduje lubownik muzyki, gdy śpiewaczka, biorąc tony jeszcze wyższe niż skrzypce, piśnie tak cienko, jak nie w stanie uczynić żadne ptasie gardło.
— Dla czego wy nie powiecie Iwanowi Gregoryewiczowi, odezwał się Sobakiewicz, — coście w saméj rzeczy nabyli? A wy Iwanie Gregoryewiczu, dlaczego się nie spytacie, co za szacowne uczynili nabytki? Co za lud! prawdziwe złoto! Wszak ja im sprzedałem nawet powoźnika Michiejewa.
— Nie, czy i Michiejewa sprzedaliście! rzekł prezes. — Znam powoźnika Michiejewa, sławny majster; on mi przerabiał doróżkę. Lecz pozwólcie, jak to? Wszak mówiliście mi kiedyś, że on umarł....
— Kto, Michiejew umarł? przerwał Sobakiewicz, wcale niezmięszany. — To jego brat umarł; a on żywiuteńki, zdrowszy niż kiedykolwiek. W tych dniach taką bryczkę skończył, że i w Moskwie podobnéj nie dostać. Jemu naprawdę to tylko dla Cesarza trzeba by robić.
— Tak, tak, Michiejew sławny majster, rzekł prezes, — dziwię się nawet, jak mogliście się go pozbyć.
— Albo to jednego tylko Michiejewa! A Probka Stepan cieśla, Miłuszkin mularz, Tielatników Maksym szewc, wszyscy poszli, wszystkich sprzedałem! A gdy przezes się zapytał dla czego wszyscy poszli, będąc ludźmi niezbędnymi w gospodarstwie, Sobakiewicz odpowiedział, machnąwszy ręką: „A! tak szał jakiś przyszedł do głowy: niech tam, powiedziałem sobie, sprzedam, i sprzedałem jak głupiec! To rzekłszy, zwiesił głowę, tak jak gdyby szczerze żałował swego postępku, nareszcie dodał: „Człowiek już siwieje, a do téj pory nie nabrał rozumu.“
— Raczcie powiedzieć Pawle Iwanowiczu, jak że wy tak kupujecie chłopów bez ziemi, pewnie żeby ich przesiedlić?
— Tak, dla przesiedlenia.
— To co innego; a w jakie strony?
— W jakie strony?... Do Chersońskiéj gubernii.
— O, tam ziemia doskonała, rzekł prezes.
— Bardzo dobra, odpowiedział Cziczików.
— A czy macie ziemi w dostatecznéj ilości?
— O, w dostatecznéj, tyle ile potrzeba dla kupionych chłopów.
— Czy obok rzeki, czy téż są stawy?
— Rzeka; zresztą są i stawy. To powiedziawszy, Cziczików spojrzał ukradkiem na Sobakiewicza, i chociaż Sobakiewicz był jak przedtém nieruchomy, lecz jemu się zdawało, jak gdyby na jego czole było napisane: „Oj, łżesz ty bratku, łżesz! Wątpię, czy tam jest rzeka i stawy, czy nawet jest ziemia?“
Podczas, gdy tak rozmawiali, zeszli się świadkowie, niektórzy, jak prokurator, już znajomi naszym czytelnikom, inni nieznajomi; przyszedł nie tylko syn protopopa ojca Kiryły, ale nawet sam ojciec Kiryło. Iwan Antonowicz sprawił się chwacko, akta były wpisane do ksiąg i tam gdzie należy. Cziczików coś zapłacił do skarbu, ale bardzo mało, bo prezes kazał wziąść od niego tylko połowę tego, co się należało, a drugą połowę miał zapłacić jakiś biedny kupiec, który także kilka dusz kupował.
— A zatém, rzekł prezes, gdy wszystko już było ukończone, nic nam nie pozostaje więcéj, jak sprysnąć kupno.
— Z największą chęcią, rzekł Cziczików. — Od was tylko zależy wyznaczyć czas. Grzechby był, żebym dla tak miłego towarzystwa nie postawił kilka butelek szampana.
— Nie, źleście zrozumieli, szampana my sami postawimy, rzekł prezes, — to nasz obowiązek. Wy jesteście naszym gościem, my powinniśmy częstować....... Wiecie co, panowie?......... Oto tak zróbmy: pójdziemy wszyscy, jak tu jesteśmy, do policmajstra, — to wyśmienity człowiek; on tylko mrugnie, przechodząc obok rybiego targu albo handlu win, a doskonale zakąsimy! Przy okazyi téj i w wista można pograć.
Nikt nie mógł się wymówić od takiéj propozycyi. Świadkowie gdy posłyszeli tylko o rybim rynku, uczuli silny apetyt; wszyscy chwycili za czapki i zaczęli wychodzić. Gdy przechodzili przez kancelaryą, Iwan Antonowicz zbliżył się do Cziczikowa i cicho szepnął mu do ucha:
— Nakupiliście chłopów przeszło za sto tysięcy rubli, a za kłopoty daliście tylko dwadzieścia pięć.
— Tak, ale jacy to chłopi! odpowiedział cicho Cziczików; słaby i nikczemny lud, połowy nawet nie wart.
Iwan Antonowicz zmiarkował, że kupujący był twardego charakteru i że więcéj nie da.
— A po czemu kupiliście dusze u Pliuszkina? szepnął mu do drugiego ucha Sobakiewicz.
— A Worobia dla czego przypisaliście? powiedział mu na to Cziczików.
— Jakiego Worobia? rzekł Sobakiewicz.
— Tak, babę — Elżbieta Worobiéj, nawet literę „a“ opuściliście na końcu imienia.
— Nie, ja żadnéj baby nie wpisałem, rzekł Sobakiewicz i odszedł do drugich gości.
Nareszcie goście tłumnie doszli do policmajstra. Policmajster w istocie był wyśmienity człowiek; jak tylko się dowiedział, o co rzecz idzie, to w téjże minucie zawołał komisarza cyrkułowego, dzielnego, młodego człowieka, w dużych lakierowanych butach, szepnął mu parę słów na ucho i dodał tylko: „Rozumiesz?“ A w drugim pokoju — podczas, gdy goście grali w karty — już na stół zjawiła się bieługa, jesiotry, siomga, kawior świeży, kawior prasowany, śledzie, minogi, sielawy, sardynki, bałyk, rozmaite sery, szynki, wędzone ozory, itd. Wszystko to było z rybiego targu. Następnie zjawiły się dodatki ze strony gospodyni: pirog z jesiotrzéj głowy, który to jesiotr ważył do czterystu funtów, drugi pirog z grzybami, pieróżki z kapustą, z jajkami, z konfiturami itd.
Policmajster był w pewnym względzie ojcem i dobroczyńcą całego miasta; między mieszczanami znajdował się jak we własnéj rodzinie, a w sklepach i w szynkach rozporządzał jak we własnéj spiżarni. Był, jak to powiadają, na swojém miejscu i urząd swój spełniał wzorowo. Trudnoby nawet było rozwiązać to pytanie: czy on był stworzony dla miejsca, czy miejsce dla niego? — Tak umiał zręcznie prowadzić swoje interesa, że dwa razy więcéj miał dochodu od swych poprzedników, a przy tém lubiło go całe miasto. Kupcy pierwsi bardzo go lubili za to właśnie, że nie był hardy; w saméj rzeczy, trzymał im do chrztu dzieci, kumał się z nimi, a chociaż zdzierał ich czasami niemiłosiernie, ale bardzo zręcznie, bo i po ramieniu poklepie i rozśmieje się i na herbatę zaprosi; obieca, że sam przyjdzie pograć w warcaby, o wszystko się wypyta, jak idą interesa; jeśli się dowie, że które z dzieci zachorowało, to i lekarstwo przyśle. Jedném słowem: chwat! Jeżeli przejedzie przez miasto, to i porządku dopatrzy, a przytém i zagada do niejednego: „A co, Michieicz, trzebaby nam dograć zaczętą partyą.“ — „Zapewne, Aleksiéj Iwanowicz, — odpowiedział kupiec, zdejmując czapkę — trzebaby.“ — „Eh bracie, Ilia Paramonowicz, przyjdź do mnie obejrzeć kłusaka, a przyjedź swoim, będziemy się ścigali.“ — Kupiec się uśmiechał, gładził długą brodę i mówił: „Spróbujemy, Aleksiéj Iwanowicz!“ Wszyscy kupczyki zdawali się nawet mówić: „Aleksiéj Iwanowicz wyśmienity człowiek“ Jedném słowem, pozyskał popularność i zdanie kupców było takie: „że Aleksiéj Iwanowicz chociaż bierze duże łapówki, — ale za to nie da nikomu skrzywdzić człowieka.“
Gdy już zakąska była gotowa, policmajster zaproponował, żeby wista odłożono na późniéj, i wszyscy udali się do pokoju, z którego wychodził miły zapach, łechtający już dawno zmysł powonienia u wielu gości, szczególniéj Sobakiewicza, nieraz przez drzwi w pół otwarte przyglądającego się przygotowaniom do śniadania; zwrócił szczególniej jego uwagę ogromny jesiotr, stojący trochę na uboczu. Goście wypiwszy po kieliszku wódki ciemno oliwkowego koloru, podeszli do stołu ze wszystkich stron, i jak to mówią, każdy odkrył swój charakter i skłonność, zabierając się to do kawioru, to do ryby, to do sera. Sobakiewicz nie zważał na wszystkie podobne drobiazgi, usiadł obok jesiotra, i póki inni pili, jedli, rozmawiali, on nie więcéj jak w kwadrans, prawie całego sprzątnął; tak że gdy policmajster przypomniał sobie o jesiotrze i rzekł: „Może panowie sprobują tego płodu przyrody?“ przytém podszedł ku niemu z widelcem, wraz z innymi gośćmi, to spostrzegł że od płodu przyrody został się tylko ogon; a Sobakiewicz tymczasem, jak gdyby nic, kładł sobie na talerz jakąś malutką wędzoną rybkę. Sprzątnąwszy jesiotra Sobakiewicz już nic nie jadł więcéj i nie pił, a siadłszy w fotelu mrugał tylko oczami.
Policmajster nie lubił żałować wina, to też toastów było bez liku; pierwszy, jak czytelnik zapewno się domyślił był wniesiony za zdrowie nowego obywatela chersońskiego; późniéj za pomyślność i przeprowadzenie nabytych włościan; późniéj za zdrowie przyszłéj żony, niebiesko-okiéj zdrowéj blondynki, toast, który wywołał uśmiech zadowolenia na ustach naszego bohatéra. Nareszcie obstąpili go ze wszystkich stron i zaczęli usilnie prosić, by ze dwa tygodnie chociaż pomieszkał jeszcze z nimi: „Nie Pawle Iwanowiczu! tak być nie może, to tylko izbę ziębić: wejść na próg i nazad! nie, czy możecie jakiś czas znami zabawić? Ożenimy was. Nie prawda Iwanie Gregoriewiczu? my go ożenimy.
— Ożenimy, ożenimy! zawołał prezes. — Choćbyście się rękami i nogami opierali, ożenimy was! Już kiedyście się między nas dostali, to się nie uskarżajcie. My żartować nie lubimy.
— A cóż? dla czego opierać się nogami i rękami, rzekł uśmiechając się Cziczików, — ożenienie wszak nie jest rzeczą tak straszną... żeby tylko panna była.
— Będzie i panna! Jak nie ma być? wszystko będzie czego tylko zachcecie!......
— Zatém kiedy będzie......
— Brawo, zostaje się! zawołali wszyscy: — wiwat! hura, Paweł Iwanowicz! hura! I wszyscy podchodzili do niego trącić się kieliszkiem szampana. „Nie jeszcze, nie dość,“ mówili serdeczniejsi i jeszcze raz się trącali kieliszkami, nareszcie trącili się i po raz trzeci. W krótkim czasie wszyscy byli niezwykle weseli. Prezes, który był nadzwyczaj miłym człowiekiem, gdy rozweselił się, ściskał kilkakrotnie Cziczikowa, mówiąc z największą szczerością: „Dusza ty moja, serce moje!“ i nawet klaskając w palce, zaczął koło niego tańcować kozaczka, przyśpiewując znaną pieśń: „Ach ty taki i owaki, komacyński chłopek!“ Po szampańskim, podali węgierskie, które jeszcze więcéj dodało ducha i rozweseliło towarzystwo. O wiście zupełnie wszyscy zapomnieli; krzyczeli, rozmawiali o wszystkiem — o polityce, o sprawach wojennych dość liberalnie, tak że innym razem za takie twierdzenia byliby rózgą dali swoim dzieciom. I to zaraz na miejscu rozwiązywali najtrudniejsze polityczne kwestye.
Cziczikow jeszcze nigdy nie czuł się w tak wesołém usposobieniu, wyobrażał sobie, że jest najprawdziwszym chersońskim obywatelem, mówił o różnych ulepszeniach, o zaprowadzeniu trzechpolowego gospodarstwa: o szczęściu i rozkoszy dwóch serc i zaczął czytać Sobakiewiczowi list wierszami, Wertera do Karoliny; ale Sobakiewicz mrugał tylko oczami, rozpierając się w fotelu, gdyż po jesiotrze sen go bardzo morzył.
Cziczików sam zmiarkował, że zaczął cokolwiek za wiele mówić, to téż objawił życzenie odjechania do domu. Prokurator ofiarował mu swoją dorożkę. Jak się okazało w drodze, furman prokuratora był chłopak doświadczony, bo jedną tylko ręką kierował końmi, a drugą przytrzymywał Cziczikowa. Takim to sposobem dojechał on do domu, gdzie długo jeszcze plótł rozmaite brednie: Jasnowłosa narzeczona, z uniesieniem na twarzy i dołeczkiem na prawym policzku, chersońskie wsie, kapitały... Selifanowi dał kilka rozkazów, tyczących się gospodarstwa, kazał zwołać wszystkich nowo nabytych chłopów, żeby poznać każdego. Selifan długo milcząc słuchał, nareszcie wyszedł z pokoju i rzekł do Piotrka: „Idź rozbierz pana!“ Piotrek wziął się do ściągania butów, ale ledwie co samego pana na ziemię nie ściągnął. Nakoniec i buty były ściągnięte, pan rozebrany jak się należy i przewróciwszy się kilka razy w łóżku, które skrzypiało niemiłosiernie, zasnął prawdziwym chersońskim obywatelem.
Piotrek wyniósł na korytarz spodnie i frak borówkowego koloru w centki, które powiesiwszy zaczął trzepać, tak że cały zakurzył korytarz. Spojrzawszy na dół, zobaczył Selifana, który powracał ze stajni; wzrok ich się spotkał, i wraz się zrozumieli: pan położył się spać. Piotrek zaraz odniósł do pokoju frak i spodnie, następnie zeszedł na dół i obaj wyszli razem, nie mówiąc ani słowa jeden do drugiego o celu swéj wyprawy, ale tylko o rzeczach zupełnie obcych. Spacer odbyli nie długi, przeszli tylko ulicę i zatrzymali się przy domu, który był naprzeciwko zajazdu i weszli przez małe zakopcone, szklanne drzwi do izby, w któréj już siedziało za stołami wielu rozmaitych, i ogolonych i z brodami, i w ciepłych kożuchach i w koszulach, niektórzy nawet w płaszczach. Co tam robili Selifan z Piotrkiem, pan Bóg raczy wiedzieć; ale wyszli z tamtąd nie prędzéj jak za godzinę, wziąwszy się za ręce i zachowując najściślejsze milczenie, okazując sobie przytém największe uważanie i ostrzegając się wzajemnie, jeżeli droga była nie równa. Trzymając się za ręce, więcéj jak kwadrans gramolili się po wschodach, na koniec jednak przezwyciężyli tę zaporę i dostali się na wierzch. Piotrek zastanowił się chwilę przed swojém nizkiém łóżkiem, myśląc, jakby się to położyć, żeby było wygodniéj, i położył się na poprzek, tak że nogi jego opierały się o podłogę.
Selifan położył się także na tém samém łóżku, kładąc głowę na Piotrka brzuchu i zapominając o tém, że jemu należało się spać w stajni obok koni. Obydwa w téj chwili zasnęli, chrapiąc niesłychanym jeszcze basem, na który pan ich z drugiego pokoju odpowiadał cienkim nosowym świstem.
Za ich przykładem wszystko się uciszyło w zajeździe i wszyscy spali snem twardym; tylko w jedném oknie widać było jeszcze światło, tam mieszkał przejezdny porucznik z Riazania, jak widać, wielki amator butów, bo aż cztery pary obstalował, a piątą przymierzał. Kilka razy zbliżał się do łóżka, aby się położyć, ale żal mu było zdjąć buty; w saméj rzeczy były one bardzo ładnie uszyte, i długo jeszcze podnosił porucznik nogę i przypatrywał się eleganckiemu obcasowi.


Rozdział VIII.

Zakupna Cziczikowa stały się przedmiotem rozmów. Zaczęto w mieście dysputować, sądzić, czy korzystném jest kupować chłopów dla ich przesiedlenia. Niektórzy okazywali nawet znajomość rzeczy. „Zapewne, mówili inni, tak to jest; przeciwko temu nie można i słowa powiedzieć: ziemia w południowych guberniach dobra i żyzna, ale jak się tam obejdą chłopi Cziczikowa bez wody, wszak tam rzek żadnych nie ma.“ — „Toby jeszcze nic, żeby wody tylko brakło, toby jeszcze nic, Stefanie Dymitriewiczu, ale przenosiny, to rzecz, która nie popłaca. To wiadomo, cóż chłop na nowém mejscu? nic tam nie posiada; ani domu, ani dobytku, — ucieknie, jak dwa razy dwa cztery, — i tak potrafi umknąć, że i śladu po sobie nie zostawi.“ — „Nie, Aleksieju Iwanowiczu, pozwólcie, pozwólcie, już ja się z wami nie mogę zgodzić na to, żeby chłop Cziczikowa uciekał. Rosyjski chłop jest gotów do wszystkiego i do każdego klimatu się przyzwyczai. Chociażby go posłać do Kamczatki, byleby mu dać ciepłe rękawice, to założy za pas siekierę i pójdzie do lasu przysposabiać drzewo na nową izbę.“ — „Opuściliście jednak, Iwanie Gregoriewiczu, z widoku rzecz bardzo ważną; nie spytaliście się jeszcze, co to za jedni są ci chłopi Cziczikowa? Zapomnieliście zapewne, że dobrego człowieka obywatel nie sprzeda; gotów jestem głowę swą oddać, jeżeli chłopi Cziczikowa nie złodzieje i pijaki w najwyższym stopniu, próżniaki i złego prowadzenia.“ — Tak, tak, na to się zgadzam, to prawda, że nikt nie sprzeda dobrych ludzi i chłopi Cziczikowa pijaki; lecz trzeba to mieć na względzie, że tu właśnie jest morał: oni teraz są niegodziwcami, a gdy zostaną przeniesieni na inną ziemię, mogą się stać najlepszymi ludźmi; już nie mało było takich przykładów nietylko w życiu, ale i w historyi.“ — „Nigdy, nigdy, mówił zarządzający rządowemi fabrykami, wierzcie mi, to nigdy nie będzie; obecnie chłopi Cziczikowa mają dwóch silnych nieprzyjaciół. Pierwszym nieprzyjacielem jest sąsiedztwo małorosyjskich gubernii, w których, jak wiadomo, jest wolna sprzedaż wódki; upewniam was, że nie więcéj jak w dwa tygodnie rozpiją się na śmierć. Drugim nieprzyjacielem jest nawyknienie do tułackiego życia, nawyknienie, którego nabiorą przy przeprowadzeniu. Chyba, żeby sam Cziczików bacznie śledził za wszystkiém, za najmniejsze przewinienie surowo karał, żeby nie spuszczając się na drugich, sam ciągle z nahajką chodził i nie żałował swojéj pięści.“ — „Dla czego Cziczików ma się sam męczyć i zbijać sobie kułaki o chłopskie mordy?......... Wszak może znaleść rządzcę.“ — „Tak, gdzie teraz znajdziecie dobrego rządzcę: wszyscy szachraje, złodzieje! złodzieje dla tego, że panowie sami nie zajmują się swemi interesami.“ — „To, to prawda“; potwierdziło wielu. — „Żeby tylko pan znał się cokolwiek na gospodarstwie i umiał zrobić wybór w ludziach — to zawsze będzie miał dobrych rządzców.“ Zarządzający fabrykami rządowemi powiedział, że dobremu rządzcy trzeba dać przynajmniéj 5000 rubli rocznéj pensyi. Lecz prezes utrzymywał, że i za 3000 można znaleść dobrego człowieka. Na co zarządzający odpowiedział: „Gdzie takiego znajdziecie, chyba u siebie w nosie?“ — Na to prezes znów rzekł: „Nie, nie w nosie, ale w tutejszym powiecie, mianowicie — Piotr Piotrowicz Samoiłow: oto rządzca, jakiego potrzeba dla Cziczikowa!“ Wiele osób wchodziło w położenie Cziczikowa i trudność przeprowadzenia tak znacznéj liczby chłopów wielce ich zatrważała; bali się nawet, żeby buntu nie było między takim niespokojnym ludem, jak chłopi Cziczikowa. Na to policmajster zauważył, że buntu nie można się lękać, że dla jego poskromienia jest władza kapitana-isprawnika, który choćby sam nie pojechał, a niechby tylko na swoje miejsce posłał swoją czapkę, to ta jedna czapka wystarczy, żeby chłopów zaprowadzić na miejsce im przeznaczone. Wielu wypowiedziało swoje zdanie, jakim sposobem poskromić ducha buntowniczego okazującego się w ludziach Cziczikowa. Zdania były rozmaite: niektórzy radzili użyć najsurowszych środków wojennych; drudzy znowu byli za łagodnością. Pocztmajster zauważył, że Cziczikow ma do spełnienia święty obowiązek, że może w pewnym rodzaju stać się ojcem swoich poddanych, że może nawet zaprowadzić dobroczynny promień oświaty, i przy téj okazji odezwał się z wielkiemi pochwałami o szkole wzajemnéj nauki w Lancaster.
Tak roztrząsało i mówiło w mieście wiele osób, pobudzonych współczuciem; osobiście udawali się do Cziczikowa z radami, proponowali nawet straż wojskową dla większego bezpieczeństwa. Cziczikow wszystkim za rady dziękował, oświadczając, że przy zdarzonéj okoliczności nieomieszka z nich korzystać, straży jednak zrzekł się stanowczo, mówiąc, że wcale jest niepotrzebną, że kupieni przez niego chłopi są szczególnie łagodnego charakteru, że sami czują ochotę do przeniesienia się, i że nareszcie buntu między nimi być nie może.
Wszystkie te gadaniny wywarły taki wielki skutek, jakiego się nawet Cziczikow nie mógł spodziewać, mianowicie — rozeszła się wieść, że był ni mniéj ni więcéj, jak milioner. Mieszkańcy miasta, jak to już widzieliśmy w pierwszym roździale, serdecznie polubili Cziczikowa, ale teraz polubili jeszcze serdeczniéj. Zresztą, żeby prawdę powiedzieć, byli oni wszyscy ludźmi poczciwymi, żyli z sobą w zgodzie, po przyjacielsku; i zebrania ich nosiły na sobie cechę otwartości i pobłażania:
„Drogi przyjacielu, Ilja Iljicz! Posłuchaj bracie, Antipatos Zacharijewicz! Załgałeś się Iwanie Gregoriewiczu.“
Mówiąc do pocztmajstra, który się nazywał Iwan Andreewicz, zawsze dodawano: „Sprechen dzi dejcz Iwan Andreewicz?“ Jedném słowem wszystko się działo familijnie. Wielu było z wysokiém wykształceniem: prezes izby skarbowéj umiał na pamięć „Ludmiłę“ Żukowskiego, która była jescze podówczas nie przestarzałą nowością, i po mistrzowsku czytał niektóre wyjątki, mianowicie: „Las ju zasnął, śpi dolina“, zdawało się, że rzeczywiście dolina śpi; dla większego podobieństwa, zamykał nawet w tę porę oczy. Pocztmajster oddawał się więcéj filozofii i czytał z wielką gorliwością, nawet po nocach, „Noce“ Junga i „Klucz od tajników przyrody“, z czego robił długie wypiski, ale jakiego one były rodzaju, to nikomu wiadomem nie było; zresztą był on dowcipny, kwiecisty w słowach i lubił, jak sam powiadał, wzbogacać mowę. A wzbogacał ją takiemi n. p. wyrażeniami: „panie ty mój; taki sobie jaki niebądź; wiecie; rozumiecie; możecie sobie wystawić; tak powiedziawszy; w pewnym rodzaju;“ i t. p., które wytrząsał jak z worka. Przyozdabiał również swoję mowę częstem mruganiem, zamykaniem jednego oka, co przydawało jędrności satyrycznym jego spostrzeżeniom. Inni byli także mniéj lub więcéj uczeni: jeden czytał „Karamzina“, drugi „Moskiewskie Wiedomosti“, inny znowu nic zgoła nie czytał. Jeden był wygodnisiem, leżał tylko, jak to mówią całe życie przewracając się z boku na bok, próżna nawet praca podnosić go z kanapy, nie wstanie za nic w świecie. Co do powierzchowności, to już powiedzieliśmy, że byli wspaniali, — suchotników ani jednego między nimi nie było. Wszyscy byli tego rodzaju, że żony ich, podczas serdecznych i pieszczotliwych pogadanek sam na sam, dawały im takie np. nazwiska: tłuścioszku, pulchniutki, brzusiu, gąsiorku, żużu itp. W ogóle jednak, byli to ludzie dobrzy, gościnni, i człowiek gdy raz zakosztował z nimi chleba i soli, albo grał z nimi cały wieczór w wista, stawał się tém samém już ich bliskim — tém bardziéj Cziczikow ze swemi czarodziejskiemi przymiotami, i talizmanem podobania. Oni tak go polubili, że nie widział sposobu, jakim by mógł wyrwać się z miasta; nic prawie więcéj nie słyszał jak: „jeszcze tydzień, jeszcze choć jeden tydzień zostańcie z nami, Pawle Iwanowiczu,“ — jedném słowem, był, jak to mówią, na rękach noszony. Ale co było godném największéj uwagi, to wrażenie, (rzecz zadziwiająca) jakie wywarł na damy. Żeby to choć pobieżnie objaśnić, trzeba by powiedzieć wiele o samych damach, o ich towarzystwie, odmalować, jak to mówią, żywemi kolorami ich duchowe przymioty, lecz dla autora rzecz to bardzo trudna. Z jednéj strony wstrzymuje go nieograniczone uszanowanie, które uczuwa dla żon urzędników, a z drugiéj strony.... z drugiéj strony, naprawdę trudno. Damy miasta N. były ....nie, żadnym sposobem nie mogę: doprawdy boję się. W damach miasta N. szczególniéj to było godném uwagi... Nawet dziwnie, ale pióro nie chce pisać, tak jak gdyby było ołowiane. Tak już musi zostać: widać, że o ich charakterach trzeba pozwolić mówić temu, u którego farby są jaskrawe i więcéj ich jest na palecie; a nam pozostanie powiedzieć chyba parę słów o tém, co widać na zewnątrz. Damy miasta N. były, jak to mówią, presentables, i w tém znaczeniu, można je było postawić za wzór wszystkim innym. Co do tego jak sobie postępować, nadać sobie należny ton, zachowywać etykietę, nieopuścić żadnych drobnych przyzwoitości, a szczególniéj trzymać się najświeższéj mody w najmniejszych drobiazgach, to w tém one prześcigły nawet damy petersburgskie i moskiewskie. Ubierały się one z wielkim gustem, jeździły po mieście w powozach, jak to nakazywała ostatnia moda, z tyłu rozparty siedział lokaj w liberyi ze złotemi galonami. Bilety wizytowe być zawsze musiały, chociażby napisane na dwójce czerwiennéj albo tuzie żołędnym. O bilet wizytowy pokłóciły się dwie damy, wielkie dawniéj przyjaciółki, nawet krewne, — za to, że jedna z nich nie oddała rewizyty. I chociaż mężowie i krewni starali się wszystkiemi siłami pogodzić je, lecz tego nikt w świecie nie dokaże, żeby: dwie damy powaśnione o nieoddanie rewizyty do zgody przyprowadzić. Co do zajęcia pierwszych miejsc, zdarzały się także często bardzo burzliwe sceny, wpajające w mężów rycerskie uczucia obowiązku bronienia swoich połowic.
Pojedynków naturalnie między nimi nie bywało, dla tego, że wszyscy byli urzędnikami cywilnymi, ale za to jeden drugiemu starał się szkodzić, ile tylko było w jego mocy, co czasem gorsze ma następstwa od pojedynku. Obyczaje dam miasta N. były surowe, pełne szlachetnéj pogody, dla każdego występku i zgorszenia, karcące bez żadnéj litości wszelką słabość. Jeżeli zdarzało się między niemi to, co nazywają: „to i drugie,“ to się zdarzało skrycie, tak żeby nie dać żadnego pozoru, co się działo; zachowaną była zawsze potrzebna powaga, i sam mąż nawet tak był przygotowany, że jeźli i zauważył, to i „drugie,“ albo słyszał o tém, to zaraz odpowiadał bardzo rozsądnie przysłowiem: Co komu do tego, że kuma z kumem siedziała? Trzeba jeszcze powiedzieć, że damy miasta N. odznaczały się, podobnie jak wiele innych dam, szczególniéj petersburgskich, przyzwoitém wyrażaniem się. Nigdy one nie mówiły: wysmarkałam się, spociłam się, plunęłam, ale: ulżyłam memu nosowi, miałam w użyciu chusteczkę. W żadnym razie nie można było powiedzieć: ta szklanka albo talerz, śmierdzi. Nie można było nawet nic takiego powiedzieć, coby zwracało na to uwagę; trzeba zamiast tego było mówić: ta szklanka źle się sprawia, albo coś podobnego. Żeby jeszcze więcéj uszlachetnić rosyjski język, połowa słów była wykluczoną z rozmowy, trzeba było zatém posługiwać się językiem francuskim; za to téż wtedy, po francusku, to już druga historya i wtedy pozwalano sobie takich słów, które nawet w dykcyonarzach rosyjskich się nie znajdują. Oto co można było powiedzieć o damach miasta N. sądząc z powierzchowności.
Ale jeżeli by zajrzeć głębiéj, to naturalnie odkryło by się wiele innych rzeczy; ale bardzo jest niebezpiecznie zaglądać głębiéj do serc kobiecych. Ograniczając się zatém na powierzchowności, pójdziemy daléj.
Do téj pory, damy jakoś nie wiele mówiły o Cziczikowie, oddawały jednak sprawiedliwość jego manierom, ale od czasu jak się rozszedł rozgłos o jego milionach, znalazły się i inne przymioty. Zresztą, damy nie były wcale interesowane: winą wszystkiego było słowo milioner, nie zaś sam milioner, ale tylko jedno słowo; gdyż w dźwięku tego jednego słowa, słychać było coś takiego, co oddziaływa na ludzi nikczemnych; na ludzi, ni to ni owo; a nawet na ludzi dobrych; słowem — działa na wszystkich. Wielu jest takich, którzy wiedzą, że nic od niego nie skorzystają, nie mają nawet do tego pretensyi, jednak zabiegną mu drogę, uśmiechną się do niego, chociaż czapkę zdejmą, chociaż wreszcie wproszą się na obiad, na którym wiedzą, że ma się znajdować milioner. Nie można powiedzieć, żeby to delikatne uczucie nikczemności podzielane było przez damy, jednak w wielu salonach mówiono, że Cziczików nie jest piękny jak Apollon, ale za to taki, jakim powinien być mężczyzna, że gdyby był trochę tęższym i tłustszym, już by było nie dobrze. Przy tych rozmowach, było nawet coś powiedzianego, co ubliżało cienkim mężczyznom — coś w tym rodzaju, że oni są podobni prędzéj do wykłówaczy od zębów jak do mężczyzny. W toaletach dam pojawiły się różne dodatki. W sklepach był taki ścisk, że się duszono. Kupcy nie mogli wyjść z zadziwienia, widząc, jak całe sztuki materyi, których się pozbyć dawniéj nie mogli z powodu ich wysokiéj ceny, obecnie zostały rozrywane. W niedzielę, w czasie obiedni (mszy) u sukni jednéj z dam zauważyli taki długi ogon, że stojący obok komisarz, rozkazał tłumowi posunąć się ku drzwiom, żeby nie zmiąć toalety téj znamienitéj damy. Cziczików nawet nie mógł nie dostrzedz uszanowania, które mu okazywano.

Jednego razu, gdy powrócił do siebie, zastał na stole leżący list. Z kąd i kto go przyniósł, nie mógł się dowiedzieć: sługa hotelowy oświadczył, że przynieśli, ale nie kazali mówić od kogo. List zaczynał się dość stanowczo, mianowicie tak: „Nie, ja muszę do ciebie pisać“! Następnie mówiono w nim, że jest tajemny pociąg między duszami; ten pewnik wzmocniony był kilku kropkami, które zajęły więcéj jak pół wiersza. Szło potém kilka myśli godnych uwagi, z powodu swojéj prawdziwości, tak, że uważamy za niezbędne wypisać je: „Czém jest życie nasze? — Doliną, w któréj zamieszkała troska. Czém jest świat? — Tłumem ludzi, który nic nie czuje“. Pisząca wspomniała także, że łzami oblewa pismo swojéj czułéj matki, która już od dwudziestu pięciu lat nie żyje. Zapraszała Cziczikowa na pustynią — namawiała, by opuścił miasto, w którém ludzie się duszą a nie korzystają z powietrza: koniec listu nacechowany był rozpaczą i te były ostatnie słowa wierszem napisane:

Dwa gołębie ci pokażą
Gdzie leżą me zimne zwłoki,
A lecąc po nad obłoki
Powiedzą: umarła z zapłakaną twarzą.

W ostatnim wierszu nie było miary, lecz zresztą, to drobnostka, nie warto na nią zwracać uwagi. List cały napisany był w duchu owego czasu. Podpisu nie było żadnego: ani imienia, ani nazwiska, ani miejsca, ani daty. W postscriptum było dodane, że jego własne serce powinno odgadnąć, kto do niego pisze, i że na balu u gubernatora, który ma być danym jutro, będzie obecnym sam oryginał.
List ten bardzo zaintrygował Cziczikowa. W anonimie było tyle rzeczy interesujących, że Cziczików przeczytał go i raz, i drugi, i trzeci, nakoniec rzekł: „Ciekawy bym był jednak dowiedzieć się, co to za jedna to pisała.“ Widać było ze wszystkiego, że sprawa była nie na żart; więcéj jak godzinę wciąż o tem myślał, nakoniec, zwiesiwszy głowę powiedział: „List bardzo, bardzo mądrze napisany!“ Następnie, rozumie się, list został złożony i zamknięty do szkatułki, w któréj leżał obok starego afiszu, i listu zapraszającego na jakieś wesele odbyte już siedm lat temu. Niedługo po tém, przynieśli mu w saméj rzeczy zaproszenie na bal u gubernatora — rzecz bardzo zwyczajna w gubernialnych miastach: gdzie gubernator, tam i bal, inaczéj nie było by nigdy należnéj miłości i uszanowania ze strony szlachty.
Wszystkie poboczne interesa zostały w téjże chwili zaniechane, a cała uwaga i przygotowania zwrócone były do balu, gdyż w saméj rzeczy wiele było przyczyn zaostrzających ciekawość. Może od stworzenia świata nie użyto tyle czasu na toalety. Cała godzina zeszła na przypatrywaniu się swojéj twarzy w zwierciedle. Probowano nadać jéj rozmaite wyrażenia: to poważne i stateczne, to pełne szacunku, ale z lekkim uśmiechem, to znowu bez uśmiechu; oddano lustru kilka ukłonów z dodatkiém kilku słów niezrozumiałych, po części trochę podobnych do francuzkich, chociaż po francuzku Cziczikow wcale nie umiał. Sprawił sobie nawet znaczną liczbę przyjemnych niespodzianek, marszczył brwi, ruszał ustami, nawet coś także językiem; zresztą, albo to jedno się robi gdy się jest samemu, gdy się uczuwa, że się jest przystojnym, gdy się jest pewnym, że nikt przez szparę albo dziurką od klucza nie patrzy? Nakoniec pogładził sobie brodę i rzekł: „Mordeczko ty taka!“ i zaczął się ubierać. Przez cały ten czas był w najrozkoszniejszym humorze: wciągając spodnie, lub zawięzując krawat, kłaniał się sam sobie ze szczególną zręcznością, a chociaż nigdy nie tańcował, zrobił antresza. To antresza spowodowało mały wypadeczek: zatrzęsła się komoda i szczotka zleciała ze stołu.
Pojawienie się Cziczikowa na balu sprawiło ruch niesłychany. Wszyscy, którzy tylko się tam znajdowali, wyszli na jego spotkanie, — ten z kartami w rękach, ów znowu urywając w najciekawszém miejscu jakiego opowiadania: „A nasz ziemski sąd odpowiedział na to...“ Ale co na to odpowiedział nasz ziemski sąd, tego już nie dokończył i spieszył powitać naszego bohatera: Paweł Iwanowicz! Ah Boże mój, Paweł Iwanowicz! Kochany Paweł Iwanowicz! Szanowny Paweł Iwanowicz! Serce moje Paweł Iwanowicz! Oto wy, Paweł Iwanowicz! Oto i on, nasz Paweł Iwanowicz! Pozwólcie się uściskać Paweł Iwanowicz! Dawajcie go tu, niech go silniéj uściskam i pocałuję mojego Pawła Iwanowicza! Cziczikow uczuł się naraz w kilku objęciach. Nie zdążył wyswobodzić się z uściśnień prezesa, gdy już się znalazł w objęciach policmajstra; policmajster zdał go inspektorowi rady lekarskiéj; inspektor rady lekarskiéj — dzierżawcy propinacyi; dzierżawca propinacyi — budowniczemu... Gubernator, który w owéj chwili stał obok dam i trzymał w jednéj ręce bilecik z wierszami znaleziony przy karmelku, a w drugiéj pieska Bonończyka, spostrzegłszy go, upuścił na podłogę i bilecik z dwuwierszem i Bonończyka, który przeraźliwie zaskowyczał. Słowem Cziczikow wywołał u wszystkich radość i wesołość niesłychaną. Nie było twarzy, na któréjby się nie odbijało zadowolenie. Bohater nasz odpowiadał wszystkim i każdemu z osobna, czuł on w sobie jakieś niewypowiedzianie miłe usposobienie: kłaniał się na prawo i na lewo, swoim zwyczajem trochę krzywo, ale swobodnie, tak, że oczarował wszystkich. Damy zaraz go okrążyły, jak gdyby jakim świetnym wieńcem, przynosząc wraz z sobą całe obłoki różnych upajających woni: jedna pachniała jak róża, od drugiéj czuć było wiosnę i fijołki, trzecia wydawała z siebie najmilszy zapach rezedy; Cziczikow podnosząc nos do góry, tylko wąchał. W toaletach gustu było bezdno: muśliny, atłase, jedwabie były tak bladych, modnych kolorów, że nawet nazwania tym kolorom wyszukać nie można było — do takiego to stopnia doszła delikatność smaku; koronki, kwiaty, wstążki rozrzucone po sukni niby w bezładzie, jednak artystyczną ręką poprzyczepiane, stanowiły rozkoszną harmonią; lekki ubiór głowy, ledwie jéj dotykający, zdawał się mówić: „Ulecę w powietrze, żal tylko, że nie będę mógł z sobą zabrać cudnéj postaci, którą zdobię!“ Kibici miały najpowabniejsze i najmilsze dla oka formy (trzeba zwrócić uwagę, że wogóle wszystkie damy miasta N. były dość dobréj tuszy, ale sznurowały się tak zręcznie i miały tak przyjemne obejście się, że ich otyłości nie można było żadnym sposobem zauważać). Wszystko było u nich obmyślane i przewidziane, z niesłychaną przezornością: piersi i plecy były obnażone, ale tyle tylko, ile było potrzeba, lecz ani źdźbła więcéj; każda obnażyła swoje wdzięki dotąd, dokąd czuła, że mogą zgubić człowieka; reszta była starannie ukrytą z nadzwyczajnym smakiem; albo wstążeczka była na szyi, albo z pod sukni wyglądał rąbek cienkiego batystu wykrojony w ząbki, znany pod nazwą skromności. Te skromności zakrywały z przodu i z tyłu to, co już nie mogło zgubić człowieka, ale przytém kazały podejrzywać, że tam to właśnie zguba się znajduje. Rękawiczki, chociaż długie, zostawiały jednak obnażoną część, od łokcia aż do rękawów, część ta ręki była pobudzająco pulchną i białą; u niektórych dam popękały nawet rękawiczki, niby przypadkiem. Słowem, jak gdyby na wszystkiém było napisane: „Nie, to nie gubernia, to stolica, to sam Paryż!“ Miejscami tylko raptem pokazał się jaki przedpotopowy czepiec, albo téż pióro podobne do pawiego ogona, w sprzeczności ze wszystkiemi modami, podług własnego gustu. Ale już bez tego być nie może; taka to własność miast gubernialnych: gdziekolwiekbądź a musi się ono zdradzić.
Cziczikow stojąc przed damami wciąż sobie myślał: „Która z nich jednak jest autorką listu?“ i wysunął naprzód nos, ale o nos zaczął się obcierać cały szereg rękawów, łokci, wstążek, kwiatów, wonnych włosów, galopada leciała na przepadłe: pocztmajstrowa, kapitan-isprawnik, dama z niebieskiém piórem, dama z białém piórem, urzędnik z Petersburga, urzędnik z Moskwy, Francuz Kuku — wszyscy powstali i lecieli.
„Eh; he! poszła pisać gubernia!“ rzekł do siebie Cziczikow, cofnąwszy się nazad, a jak tylko damy się rozsiadły, znowu zaczął się im przyglądać, czy nie można by z wyrazu twarzy lub ze wzroku dowiedzieć się, która z nich była autorką listu, ale niestety, nie mógł odgadnąć. Wszędzie dawało się spotykać coś tak niepochwycenie subtelnego, — och, ale jak subtelnego, delikatnego!.....
„Nie,“ powiedział do siebie Cziczików, „kobiety to taki przedmiot......“ tu i ręką nawet machnął: „prawdziwie — i mówić nie ma o czém! Sprobój tylko wypowiedzieć albo oddać wszystko to; co się maluje na ich twarzach, — wszystkie te promyczki, i dwóznaczniki,...... he, he, naprawdę nic nie powiesz! Oczy ich tylko, to niezmierzone państwo; jeżeli do niego zajechał człowiek, to, już i przepadł! Z tamtąd go niczem nie można będzie wyciągnąć. Sprobój n. p. określić blask ich oczów: rozkoszny, axamitny, słodki — Pan Bóg jeden wie jakiego tam nie ma! i surowy, i miękki, albo zupełnie groźny, albo załzawiony, albo jeszcze gorzéj, suchy, — oto: zachaczy za serce i poprowadzi gdzie zechce, jak na łańcuchu. Nie, słów dobrać nie można: galancka połowa rodzaju ludzkiego, i basta.“
Najmocniéj przepraszam! zdaje mi, się że z ust naszego bohatera wyleciało słówko schwytane gdzieś na ulicy. Cóż robić? takie w Rosyi położenie autora! Z resztą jeżeli słowo uliczne dostało się do książki, autor temu nie winien, winni czytelnicy, szczególnie czytelnicy wyższego towarzystwa: od nich pierwszych nigdy nie usłyszysz ani jednego pożądnego słowa rosyjskiego, ale francuzkie, niemieckie, angielskie, oni tak cię niemi będą obdarzać, że nie rad nawet będziesz, obdarzą cię niemi zachowując nawet jak najlepszą pronuncyacyą — po francuzku będą mówić przez nos i szepleniąc, po angielsku będą wymawiać, jak gdyby ptak jaki mówił, nawet wyraz twarzy będzie ptasi, nawet śmiać będą się z tego, który nie potrafi nadać sobie ptaszéj fizyonomii. Ale rosyjskim to cię niczém nie obdarzą, chyba z patryotyzmu wystawią gdzie w kącie swojéj willi domek w rosyjskim stylu. Oto jacy są czytelnicy wyższego towarzystwa, a w ślad za nimi idą, ci, coby chcieli do tego towarzystwa należeć! A przy tém wszystkiem, jakie straszne wymagania! Żądając, żeby wszystko było napisane językiem surowym, oczyszczonym, szlachetnym, — słowem chcą, żebyjęzyk rosyjski sam spadł raptem z obłoków, opracowany jak się należy, i żeby siadł im na języku a oni żeby tylko gębę rozdziawiali i już nim mówili. Naturalnie, że mądra żeńska połowa rodzaju ludzkiego, ale szanowni czytelnicy trzeba przyznać, że bywają mądrzejsze.
A Cziczikow stał i myślał, i żadnym sposobem nie mógł odgadnąć, która z dam była autorką listu. Bystrym wzrokiem patrzał się na damy, ale i te podobnież odpowiadały mu, a w ich wzroku — była i nadzieja i zapowiedzenie słodkich mąk dla serca tkliwego śmiertelnika; na koniec pomyślał: „Nie, żadnym sposobem nie odgadnę!“ To jednak nie zmniejszało wesołego usposobienia w którém się znajdował. Podchodził do dam, wykręcał się dość zgrabnie na prawo i na lewo, swobodnie z niemi rozmawiał. Damy także bardzo były z niego zadowolnione, i nie tylko odkrywały w nim pełno przyjemnych zalet, ale utrzymywały nawet, że ma w twarzy coś marsowatego i żołnierskiego, co jak wiadomo, bardzo się kobietom podoba. Zaczęto się nawet z jego przyczyny trochę sprzeczać: zauważywszy, że on stawa zwykle około drzwi, niektóre na wyścigi leciały zająć najbliższe przy nich krzesło, i gdy jednéj z nich to się udało, to o mało co nie zaszła nieprzyjemna historya, i wiele dam, które to samo chciały zrobić, uważały ten postępek za bezwstydne narzucanie się.
Cziczikowa tak zajęła rozmowa z damami, albo prędzéj, tak damy opętały Cziczikowa swoją rozmową, rozmaitemi alegoryami, które trzeba było rozwiązywać, od czego nawet pot mu na czole wystąpił, — że zapomniał złożyć swego uszanowania i przywitać się z gospodynią domu. Przypomniał sobie o tém, gdy już usłyszał głos gubernatorowéj, stojącéj przed nim już od paru minut. Gubernatorowa, głosem przymilającym i łagodnym, kiwając trochę głową, rzekła: „To wy tak, Pawle Iwanowiczu!“ Dosłownie nie mogę powtórzyć słów gubernatorowéj, ale coś w tym sensie było powiedziano, w jakim zwykle mówią do siebie damy i kawalerowie światowych naszych romansopisarzy, lubiących opisywać salony i chwalących się znajomością wielkiego świata. Bohater nasz w téj chwili się odwrócił, by powitać gubernatorową, i już miał jéj odpowiedzieć, zapewne nie gorzéj od takich bohaterów modnych powieści jak Zwonskije, Linskije, Lidiny, Greminy i inni zgrabni wojskowi, gdy podnosząc oczy, raptem się wstrzymał, jak gdyby uderzony piorunem.
Przed nim stała nie sama tylko gubernatorowa. Wspierała się ona na ręku młodziutkiéj szesnastoletniéj panienki, świeżutkiéj blondynki z delikatnemi rysami twarzy, z czarującym owalem główki, który śmiało artysta mógł by wziąść za model do Madonny, i które bardzo rzadko natrafiają się w Rosyi, gdzie wszystko okazuje się w szerokich rozmiarach, wszystko: i góry, i lasy, i stepy, i twarze i usta, i nogi, — tę samą blondynkę, którą już raz spotkał na drodze wracając od Nozdrewa, kiedy ich konie się poplątały, a stryj Mitia ze stryjem Minią tak serdecznie się starali, aby je rozplątać. Cziczików tak się zmięszał, że ani słowa nie mógł powiedzieć, coś przebąknął, ale diabli wiedzą co, czego w żadnym razie nie powiedział by ani Gremin, ani Zwonskij, ani Linskij.
— Wy nie znacie jeszcze mojéj córki? rzekła gubernatorowa: — tylko co wróciła z instytutu.
Odpowiedział, że już miał szczęście widzieć ją przypadkiem; chciał jeszcze coś dodać, ale to coś nie mogło wyjść z ust jego. Gubernatorowa powiedziała jeszcze pare słów, nakoniec odeszła wraz z córką dla powitania innych gości, a Cziczików precz stał nieruchomy na tém samém miejscu, jak człowiek, który wesoło wyszedł na ulicę, żeby użyć spaceru, w tém raptem sobie przypomina, że czegoś zapomniał, lecz maca po kieszeniach, chusta jest, woreczek z pieniędzmi jest, zdaje się, że wszystko ma przy sobie, jednak wie dobrze, że czegoś zapomniał, ale nie może sobie przypomnieć co takiego; i oto już patrzy obojętném okiem, na tłumy ludu przesuwające się obok niego, na świetne ekwipaże, na szyldy sklepów, na błyszczące bagnety przechodzącego wojska. Tak samo i Cziczików stał się obojętnym na wszystko, co się w koło niego działo. Wtedy to z różnych ust damskich skierowano ku niemu wiele zapytań subtelnych i miłych: „Czy dozwoloném będzie, nam biednym mieszkankom téj ziemi, być o tyle śmiałemi, aby się was zapytać, o czém teraz marzycie? — Gdzie są te szczęśliwe miejsca, po których buja wasza wyobraźnia? — Czy można wiedzieć imię téj, która was pogrążyła w tę słodką dolinę zamyślenia?“ Ale Cziczików odpowiedział na wszystko stanowczą nieuwagą i przyjemne zapytania dam były dla nich stracone. Do tego nawet stopnia był niegrzecznym, że odszedł w drugą stronę, chcąc zobaczyć, gdzie poszła gubernatorowa ze swoją córką. Ale damy jak widać nie chciały porzucić go tak prędko: zdaje się, że postanowiły użyć wszystkich środków, tak niebezpiecznych dla serc naszych, i puścić w bieg wszystko co tylko miały najlepszego. Trzeba na to zwrócić uwagę, że niektóre damy, mówię niektóre: to nie znaczy to samo co wszystkie — mają maleńką słabość: jeżeli spostrzegą w sobie cośkolwiek szczególniéj pięknego np. czoło, albo usta, albo ręce — to im się zdaje, że ta właśnie najpiękniejsza ich cząstka zaraz wpadnie w oko każdemu, i że wszyscy razem zaśpiewają hymn pochwalny: „Patrzcie no, patrzcie, jaki ona ma prześliczny nos grecki!“ albo: „Jakie cudne myślące czoło“! Która z nich znowu ma powabne plecy i piersi, to ta już naprzód jest upewnioną, że wszyscy młodzi ludzie będą niemi zachwyceni i tylko to będą między sobą powtarzać, gdy koło nich przejdzie: „Ale co za powabne piersi, co za urocze plecy!“ a na twarz, włosy, nos, czoło, nawet nie wejrzą. Tak to niektóre damy myślą. Każda z dam dała sobie słowo być czarującą w tańcu i odkryć w całym blasku doskonałość tego, co miała najdoskonalszego. Poczmajstrowa, walcując z tak umierającym wzrokiem spuściła główkę, że zdawało się naprawdę, że to nie ziemska istota. To nadzwyczaj miła dama, ona przyjeżdżając na bal, nie miała wcale intencyi tańcować, z powodu, jak się sama wyrażała: incommodité w kształcie pryszczyka na prawym udzie, w skutek czego musiała nawet włożyć aksamitne bóciki — nie mogła jednak wytrzymać, i kilka razy puściła się walca w aksamitnych bucikach, dla tego mianowicie żeby policmajstrowa nie zawiele o sobie myślała.
Wszystko to jednak nie odniosło oczekiwanych skutków. Cziczikow nie patrzał nawet, gdy tak zgrabnie się kręciły, ale podnosił się na palce i patrzał przez głowy, gdzie mogła się podziać interesująca blondynka; na koniec dostrzegł ją siedzącą obok matki, nad którą kołysało się ogromne strusie pióro przypięte do turbanu zdobiącego jéj głowę. Zdawało się, że szturmem chciał je zdobyć; nie wiadomo, czy wiosna taki wpływ na niego wywarła, czy pchał go kto z tyłu, ale cisnął się stanowczo naprzód na nic nie zważając: dzierżawca propinacyi takiego dostał szturchańca, że ledwie nie upadł, poczmajster z pospiechem ustąpił kilka kroków, popatrzał na niego ze zdziwieniem i z ironicznym uśmiechem, ale Cziczikow na nic nie zważał; on widział tylko przed sobą blondynkę, wciągającą długą rękawiczkę i bez wątpienia pałającą żądzą poruszenia się po gładkiéj podłodze. A tam już, zebrały się cztery pary do mazura; obcasy dziurawiły podłogę, a z liniowego wojska sztabs-kapitan pracował i duszą i ciałem, i rękami i nogami, taki pas wytańcowywał, o jakim się nawet nikomu nie przyśniło.
Nie można na pewno powiedzieć, czy wzbudziło się w naszym bohaterze uczucie miłości; wątpliwém jest nawet, żeby panowie tego rodzaju, to jest nie za nadto tłuści, ale także nie chudzi, byli w stanie pokochać; mimo to jednak było coś w tém zdarzeniu szczególnego, czego sobie nawet Cziczików nie umiał wytłómaczyć: zdawało mu się, jak nam to późniéj opowiadał, że cały bal jak gdyby na jakiś czas się oddalił; zdawało mu się, że skrzypce i trąby odzywały się gdzieś za górami, że wszystko, jak gdyby mgłą było pokryte, a z téj mgły jasno tylko widział delikatne i powabne zęby blondynki. Ona jedna tylko w swojéj białéj skromnéj sukni występowała jaskrawo i świetlano z mętnego i czarnego tłumu.
Widać, że tak to musi być na świecie; widać, że i tacy Cziczikowie na kilka chwil w życiu przemieniają się w poetów; ale wyraz poeta będzie już zanadto. W każdym razie czuł on w sobie coś młodzieńczego, zdawało mu się, że o mało nie został huzarem.
Spotrzegłszy obok dam próżne krzesełko, zaraz je zajął. Z początku rozmowa się nie kleiła, ale późniéj szło wszystko jak najlepiéj; bohater nasz się ożywiał, ale.... Tu chociaż z wielką niechęcią trzeba zwrócić uwagę, że ludzie stołeczni i zajmujący ważne stanowiska są trochę za ciężcy w rozmowach z damami, za to dzielnie się w tém popisują panowie porucznicy, a nigdy wyżéj jak kapitanowie. Jak oni to robią, Pan Bóg ich raczy wiedzieć; zdaje się, że nic tak mądrego nie mówią, a panny aż się trzęsą od śmiechu na swoich krzesełkach; radzca stanu niech Bóg wie co opowie: albo zacznie mówić o obszarze rosyjskiego cesarstwa, albo téż powie komplement, który koniecznie wymyślony jest nie bez dowcipu, albo téż powie co śmiesznego, to zawsze sam o wiele więcéj się śmieje, jak ta, która go słucha. — Zauważyliśmy to teraz dla tego, żeby czytelnik się nie dziwił, że blondynka ziewała podczas opowiadania naszego bohatera. Bohater nasz jednak tego nie spostrzegł — i opowiadał daléj mnóstwo historyjek i anegdot, które nie raz już dawniéj powtarzał w różnych miejscach, znajdując się w podobném położeniu.
Postępowanie Cziczikowa bardzo się nie podobało wszystkim wogóle damom. Jedna z nich naumyślnie przeszła obok niego, aby dać mu to poznać; w téj saméj chwili dał się słyszeć z tyłu głos damski z dosyć ostrą i zjadliwą uwagą. Może nie słyszał, ale jeśli słyszał a udawał, że nie słyszy, to wielki błąd popełnił, bo opinią dam trzeba wysoko cenić; tego to on właśnie późniéj żałował, ale już było poniewczasie.
Nieukontentowanie we wielu względach sprawiedliwe pokazało się na licznych twarzach, jakby nieważne było w towarzystwie położenie Cziczikowa, chociaż był milionerem, chociaż w twarzy jego odbijała marsowatość i coś wojennego, — ale jest rzecz, któréj damy nie przebaczą nikomu, chociażby on nie wiem kim był, i wtedy powiedz sobie: zginąłem! Są zdarzenia, w których kobieta, tak słaba charakterem w porównaniu z mężczyzną, staje się naraz nieugiętą, twardą, nietylko twardszą od mężczyzny, ale od wszystkiego, co jest na świecie. Pogarda, okazana przez Cziczikowa, chochciaż nie uczyniona z rozmysłu, przyspieszyła zgodę pomiędzy damami, tak bliską zerwania z powodu zajęcia przez jednę z nich krzesełka przy drzwiach. W kilku słowach, bez znaczenia przez niego powiedzianych, upatrywały gorzką ironią. — Na domiar nieszczęścia, któryś z młodych urzędników napisał satyryczne wiersze na tańcujących — bez czego, jak wiadomo, rzadko się może obejść w gubernialnych miastach. Te wiersze przypisywano Cziczikowowi. Niechęć rosła i damy w rozmaitych kątach zaczęły o nim niepochlebnie mówić, a biedna pensyonarka została osądzoną i wyrok jéj nawet był już podpisany.
A tym czasem dla bohatera naszego przygotowywała się najnieprzyjemniejsza niespodzianka: wtedy gdy blondynka ziewała, a on opowiadając różności zaczepił nawet greckiego filozofa Diogenesa, wyszedł z drugiego pokoju Nozdrew. Czy on wyszedł z bufetu, czy z małego zielonego saloniku, w którym grubo grano w karty, czy ze swojéj własnéj woli, czy go téż z tamtąd wypchnęli, dość, że się zjawił wesoły i śmiejący. Cziczikow spostrzegłszy go, postanowił uczynić wielką ofiarę, to jest opuścić swoje cenne miejsce i wyjść jak najprędzéj: spotkanie to nic mu dobrego zwiastować nie mogło. Ale jak na złość, nawinął się w téj chwili gubernator, który objawił niesłychaną radość ze spotkania i prosił Cziczikowa, aby był sędzią w sprzeczce zaszłéj między nim, a dwiema damami; mianowicie: czy stałą jest miłość u kobiet, czy nie stałą; a tymczasem Nozdrew go już zobaczył i szedł prosto na jego spotkanie.
— A, chersoński obywatel, chersoński obywatel! wołał podchodząc i kładąc się prawie od śmiechu. — A co? czyś dużo martwych utargował! Wszak wy nie wiecie Jaśnie Wielmożny gubernatorze, wołał obracając się do gubernatora: — on targuje martwemi duszami! Jak Boga kocham! Posłuchaj Cziczików, wszak ty, uważaj dobrze, że ja ci to mówię z przyjaźni, wszak my wszyscy tu zebrani jesteśmy twymi przyjaciółmi, i J. W. gubernator tu — ja bym ciebie powiesił, jak Boga kocham powiesiłbym!
Cziczików nie wiedział na prawdę, co się z nim dzieje i gdzie się znajduje.
— Czy J. W. pan uwierzy, mówił daléj Nozdrew: — jak on mi powiedział: „sprzedaj martwe dusze,“ tak pękłem ze śmiechu. Przyjechałem tu, powiadają mi, że nakupił za trzy miliony chłopów na wywód. Jakich chłopów! On u mnie martwych targował. Posłuchaj Cziczików: wszak ty szelma, jak Boga kocham szelma! Wszak i J. W. gubernator nas słucha.... Wszak prawda prokuratorze?
Ale prokurator, Cziczików, a nawet sam gubernator tak wstali porażeni, że nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Nozdrew nie zważając na to, na pół pijany tak daléj mówił:
— Już bracie ty, ty, ty.... nie puszczę cię póki nie dowiem się, w jakim celu skupujesz martwe dusze. Wstydź się Cziczików, posłuchaj, ty wiesz sam, że nie masz lepszego przyjaciela odemnie. I oto J. W. gubernator tu... wszak prawda prokuratorze? J. W. gubernator nie wierzy, jaka szczera przyjaźń nas łączy, już nie wiem nawet jak to wypowiedzieć, oto ja tu stoję, a gdybyście powiedzieli: „Nozdrew! powiedz na sumienie, powiedz, kto ci jest milszy, czy ojciec rodzony, czy Cziczików?“ Jak Boga kocham powiem, że Cziczików.... Pozwól duszo moja niech cię pocałuję. Wszak J. W. pan pozwoli, że go pocałuję. Już ty nie sprzeciwiaj się Cziczików, pozwól jeden tylko całus złożyć na pulchnych twoich policzkach!
Ale Nozdrew był tak odepchnięty ze swoim pocałunkiem, że o mało nie powalił się na podłogę. Wszyscy od niego odstąpili i nie słuchali więcéj. Jednak słowa jego o kupnie martwych dusz i serdeczny śmiech, który im towarzyszył, były słyszane i zwróciły na siebie uwagę nawet tych którzy znajdowali się w przeciwnéj stronie pokoju. Nowina ta wydawała się tak osobliwą, że wszystkie twarze przybrały wyraz drewniany, głupio-pytający. Cziczików spostrzegł, że większa część dam dawała sobie jakieś znaki, że szeptały pomiędzy sobą i jadowite na niego rzucały spojrzenia, w niektórych twarzach zauważył jakąś dwuznaczność, co go jeszcze więcéj trapiło. Że Nozdrew łgarz bezwstydny, to wiedzieli wszyscy, i nie było nowością słyszeć od niego potworną niedorzeczność; ale każden śmiertelnik... trudno nawet pojąć dlaczego, ale chociażby najpodlejsze kłamstwo zawierała nowość, dla tego, że jest nowością, on koniecznie musi ją powtórzyć drugiemu śmiertelnikowi, chociażby dla tego jedynie, żeby powiedzieć: „Osądźcie sami, jakie łgarstwo rozpuścili!“ a drugi śmiertelnik z przyjemnością nadstawia ucha, chociaż sam późniéj powie: „Prawda, to najpodlejsze łgarstwo, niewarte uwagi!“ ale zaraz pójdzie szukać trzeciego śmiertelnika, żeby mu wszystko opowiedzieć, i żeby razem zawołać w szlachetném uniesieniu: „Jakie podłe łgarstwo!“ I nowość obejdzie całe miasto, nagadają się o niéj wszyscy do syta, nareszcie przyznają, że nie warto, żeby o niéj mówić.
To błahe, na pozór, zdarzenie, rozstroiło naszego bohatera. Najgłupsze czasem słowa, największego durnia, wystarczą nieraz, żeby zasmucić mądrego człowieka. Cziczików czuł się nie swój, źle mu było, bardzo źle! Starał się rozerwać, nie myśleć o tém niemiłem zdarzeniu. Siadł nawet do kart, ale najkolosalniejsze popełniał błędy, bił asem, króla swego partnera i tym podobne. Podano nareszcie kolacyą; powinien był się uspokoić, bo Nozdrewa oddawna już wyprowadzili, ale wcale nie, niesmak jego i zły humór wzrastał ciągle, tak, że nie czekając nawet końca, wymknął się cichaczem, siadł do bryczki i powrócił do domu.
Tam w tym pokoju, tak dobrze znanym czytelnikom, z drzwiami zastawionemi komodą i tarakanami wyglądającemi ze wszystkich szpar, nasz bohater nie mógł się uspokoić. Niemiło, smutno mu było w sercu; jakiś ciężar, jakieś pustki go trapiły. „Żeby wszyscy djabli porwali tych, co bale wymyślili!“ mówił rozgniewany. — „Mieli się też z czego weselić? W guberni nieurodzaj, drożyzna, a oni bale wyprawiają! To sztuka dopiero: postroili się w jakieś babskie łachmany! Nie jedna z tysiąc rubli na siebie nałożyła! A wszystko na rachunek chłopskich czynszów, albo co jeszcze gorzéj, na rachunek sumienia. Wiemy, dla czego biorą łapówki i obarczają sumienie; żeby żona miała za co kupić szal i inne różności, które djabli tam wiedzą, jak się nazywają. A dla czego to wszystko? żeby nie powiedziała jaka tam Podśtioga Sidorówna, że pocztmajstrowa miała strojniejszą suknią, więc dla tego buch na stół tysiąc rubli! Krzyczą: „bal, bal, wesołość!“ Gałgański bal, nie w rosyjskim duchu, nie w rosyjskiéj naturze, djabli wiedzą co to takiego! Dorosły, pełnoletni, raptem wyskoczył cały czarno ubrany, obszczypany, obciągnięty jak djabełek, i dawaj wywijać nogami. Inny nawet, stojąc w parze, mówi z drugim o ważnych rzeczach, w tym samym czasie, jak koziołek kręci się na prawo i na lewo... Wszystko to małpiarstwo, wszystko małpowanie. Że Francuz w czterdziestym roku życia taki dzieciak jak kiedy miał lat piętnaście, więc daléj że i my! Nie, doprawdy...... po każdym balu zdaje mi się, źe grzech jakiś popełniłem; wspominać nawet o nim to wstyd. W głowie nic a nic nie zostaje, jak po rozmowie z uczonym człowiekiem; nagada różnych rzeczy, które wyczytał w książkach, wszystko ci się kręci w głowie i nic nie zostaje, potém i rozmowa z prostym kupcem, ale znającym gruntownie rzecz swoją, wydaje ci się milszą od wszystkich tych mądrych gadanin. A z tego balu naprzykład, no co z niego wycisnąć?
No, jeżeli by nawet, przypuśćmy, jakiemu pisarzowi zachciało się opisać całą tę scenę, taką jak była? No to i w książce tak samo by zostało bezmyślną jak w naturze. Co ona za jedna: czy moralna, czy nie moralna? Prawdziwie, djabli wiedzą, co to takiego! Pluniesz i książkę w kąt rzucisz.“
W taki to sposób nieprzychylny odzywał się Cziczikow o balach w ogólności. Jego martwił nie sam bal, ale to, co się na nim wydarzyło, że pokazał się przed wszystkimi, Bóg wie w jakich kolorach — w jakiejś dwuznacznéj roli. Zapewne, że popatrzywszy na to okiem rozsądnego człowieka, widział, że to wszystko fraszki, że głupie słowo nic nie znaczy, szczególniéj teraz, gdy interes był już załatwiony. Ale człowiek jest szczególny: jego bardzo trapiła nieprzychylność tych właśnie, których za nic nie miał, o których z ironią się odzywał, krytykując ich zalotność i toalety. Tém bardziéj go to martwiło, że gdy rzecz całą sumiennie rozpatrzył, przekonał się, że sam poczęści był winien. Na siebie się jednak nie gniewał i miał w tém wielką słuszność. Wszyscy mamy poczęści tę słabość, oszczędzać siebie cokolwiek, a staramy się wyszukać kogo, na którego by zwalić nasz zły humor, na przykład, na służącego, podwładnego urzędnika, który się właśnie w porę nawinie, na żonę, a w ostatku chociaż na krzesełku człowiek chce się zemścić i rzuci je gdzieś podedrzwi, że aż noga od niego odleci niech wiedzą, powiada sobie, co to jest gniew mój. Tak samo i Cziczikow, on zaraz znalazł bliźniego, który na barkach swoich dźwigał cały gniew jego. Bliźnim tym był Nozdrew, i nie ma co mówić, tak mu się dostało, że chyba szachraj smotrytiel poczty może tyle znieść od przejeżdżającego, doświadczonego kapitana, a czasem i jenerała, który prócz wielu wyrażeń, przyjętych już za klasyczne, dodaje od siebie jeszcze wiele innych, których wynalazek jemu się należy. Cała genealogia Nozdrewa była rozstrząśniętą i wielu członków jego familii w linii wstępnéj silnie ucierpieli.
Ale gdy Cziczikow siedział w twardym fotelu, bijąc się z myślami i bezsennością, serdecznie częstując Nozdrewa i jego rodzinę, gdy przed nim paliła się łojowa świeca a grzyb już dawno zrobił się na knocie, gdy ślepa noc, przewidując nadejście rozświtu, jeszcze ciemniéj zaglądała w jego okna, gdy odzywały się jeden do drugiego koguty, gdy całe miasto w śnie było pogrążone, — w drugiéj jego stronie zaszło zdarzenie, które miało powiększyć jeszcze troski naszego bohatera.
W oddalonym końcu miasta, wlókł się osobliwszy ekwipaż, niewiadomo, jaką by mu można nadać nazwę, nie była to bryczka, ani tarantas, ani powóz, ale jak gdyby arbuza kto wsadził na cztery koła. Drzwiczki, w których poodrywane były zasówki i klamki poprzywiązywano sznurkami; arbuz zapchany był rozmaitego kształtu poduszkami w różnokolorowych perkalikowych powłoczkach, oraz woreczkami i koszykami z gastronomicznemi zapasami. Z tyłu siedział chłop lokajskiego pochodzenia z siwiejącą już, nie goloną brodą, w domowéj roboty kraciastéj kurtce, — osobistość znana pod nazwą małego.
Turkot i skrzyp żelaznych osi i zardzewiałych gwintów, rozbudził, na drugim końcu miasta stojącego budnika, który porwawszy za halabardę wrzasnął ile było w jego mocy: „Kto idzie?“ Lecz zobaczywszy, że nie ma nikogo, postawił na swoim miejscu halabardę, i znowu smacznie zasnął.
Konie co krok się potykały, raz dla tego, że nie były kute, następnie że nie zwykłe były chodzić po bruku.
Kałamaszka przejechawszy kilka ulic, okręciła koło nie wielkiéj parafialnéj cerkwi św. Mikołaja na Niedotyczkach i zatrzymała się przed domem protopopa. Z kałamaszki wylazła dziewka w chusteczce na głowie, w ciepłéj jupce i zaczęła obydwoma kułakami walić w bramę (mały w kraciatéj kurtce dopiero późniéj był ściągnięty za nogi a teraz jeszcze spał martwym sném). Psy zaszczekały, wrota się otworzyły i nie bez trudu pochłonęły to podróżne zjawisko. Arbuz wjechał na ciasny dziedziniec pozastawiany róźnemi komórkami i zatrzymał się nareszcie przed gankiem. Wyszła z niego sama pani: a tą panią była znajoma nasza sekretarzowa kolegialna Koroboczka. Staruszka niedługo po odjeździe Cziczikowa, zrobiła się tak niespokojną, czy ją przypadkiem nie oszukał nasz bohater, że przepędziwszy trzy bezsenne noce, postanowiła, mimo że konie były nie kute, pojechać do miasta i tam dowiedzieć się na pewno, po czemu stoją martwe dusze, i czy nie poniosła straty, sprzedając je trzy razy taniéj, od ich prawdziwéj wartości. Jakie były skutki tego przyjazdu, czytelnik się już dowie z rozmowy pewnych dwóch dam. Rozmowa ta...... ale niech lepiéj ta rozmowa znajdzie miejsce w następnym roździele.


Rozdział IX.

Nazajutrz rano, wcześniéj jeszcze niż była stósowna pora do oddawania wizyt w mieście N., z drzwi domu malowanego pomarańczowym kolorem z niebieskiemi kolumnami, wyszła strojna dama, za którą postępował lokaj w długim płaszczu z kilkoma pelerynami i wysokim lakierowanym kapeluszu z szerokim złotym galonem. Dama z niezwykłym pospiechem wskoczyła do powozu stojącego pod gankiem. Lokaj trzasnął za nią drzwiczkami, chwycił za rzemień wiszący z tyłu powozu i zawołał na furmana „paszoł!“ Dama wiozła w saméj rzeczy dopiero co usłyszaną nowinę i czuła nieprzezwyciężoną żądzę jak najprędzéj w świat ją puścić. Co chwilę wyglądała z okna, i ze złością widziała, że dopiero pół drogi ujechali. Każden dom zdawał jéj się długim bez końca; biała murowana ochrona i przytułek dla starców tak jéj dokuczyła, że nie mogła się powstrzymać i zawołała: „Przeklęty budynek, czy nigdy mu końca nie będzie?“ Furman już dwa razy otrzymał rozkaz: „Prędzéj Jendrek, prędzéj, ty dziś nieznośnie wolno jedziesz!“ Nareszcie cel był doścignięty. Powóz zatrzymał się przed drewnianym parterowym domem, ciemno szarego koloru z białemi okienicami i rzeźbami nad oknami. W oknach widać było wazony z kwiatami, kołysała się papuga w swéj klatce, uczepiwszy się dziobem za kółko wiszące w środku, nareszcie dwa pieski spały wygrzewając się na słońcu.
W tym domu mieszkała serdeczna przyjaciółka przyjezdnéj damy. Autor znowu niezmiernie jest zakłopotany jak ma te dwie damy nazwać, tak żeby znowu się na niego nie pogniewały, jak to było kiedyś. Dać im zmyślone nazwiska — niebezpiecznie. Chociaż by nie wiem jakie wymyślić, niewątpliwie się znajdzie w jakim kącie naszego cesarstwa ktokolwiek, który je nosi i naturalnie rozgniewa się, nie na życie, ale na śmierć, powie, że autor naumyślnie przyjeżdżał tajemnie w tym celu, aby wszystko zbadać, co on za jeden, w jakim szlafroku chodzi, do jakiéj tam Agafii Iwanowéj zagląda, co lubi jeść i pić. Nazywać znowu z urzędu, niedaj Boże! jeszcze niebezpieczniéj. Teraz u nas wszystkie stany i urzędnicy tak są rozdrażnieni, że wszystko, co tylko znajdą w jakiéj książce uważają za osobistość: musi to już być tak w powietrzu. Dość na tém, żeby powiedzieć, że w pewném mieście jest głupi człowiek, — to już osobistość: raptem wyskoczy jaki człowiek szanownéj powierzchowności i z tego wywnioskuje: „Wszak i ja jestem człowiek, zatém ja także głupi;“ słowem zaraz zmiarkuje w czém rzecz. Żeby się przeto ustrzedz tego wszystkiego, damę, do któréj przyjechano z wizytą, będziemy nazywać tak, jak ją nazywano w całym mieście N mianowicie — damą, przyjemną w każdym względzie. To nazwisko nabyła ona prawnym sposobem, gdyż w saméj rzeczy niczego nie żałowała, żeby stać się miłą w najwyższym stopniu. Chociaż, zapewne, przez ten wdzięk przebijała czasem — ale jakaż moc żeńskiego charakteru! i chociaż w pewnych chwilach, w każdém przyjemném słowie znajdowało się — ale ileż kolących szpilek! a już nie daj Boże jak się jéj serce burzyło i co się w nim działo, jeżeli która z dam jakim bądź sposobem pierwsze miejsce zajęła; ale wszystko to było obleczone tą salonowością, którą tylko można zaleźć w gubernialnych miastach. Każde jéj poruszenie było wdzięczne, lubiła nawet wiersze, czasem nawet umiała spuścić głowę jak gdyby marzyła, i wszyscy się zgodzili, że ona w saméj rzeczy dama przyjemna w każdym względzie. Druga zaś dama, to jest ta co przyjechała, nie miała takiéj przestronności, to téż będziemy ją tylko nazywać — przyjemną damą.
Przyjazd gości zbudził piesków, śpiących na słońcu: kudłatą suczkę Adel, plątającą się zawsze w swojéj szerści i pieska Popuri, na cienkich nóżkach. Oboje z hałasem wybiegli z podniesionemi do góry ogonami do przedpokoju, w którym dama zdejmowała salopę i ukazała się w sukni z modnéj materyi i bardzo modnemi kolczykami; jaśmin zapachniał w całym pokoju. Jak tylko dama przyjemna w każdym względzie, dowiedziała się o przyjeździe tylko przyjemnéj damy, zaraz wybiegła na jéj spotkanie do przedpokoju. Damy serdecznie ściskały się za ręce i krzyknęły, jak pensyonarki, gdy się spotkają nie długo po wypuszczeniu, i gdy matki nie uwiadomiły ich jeszcze, że ojciec jednej jest mniej bogaty i jedną rangą niżéj niż drugiéj. — Pocałunki były głośne, tak że nawet pieski zaszczekały, za co były uderzone chusteczką. Damy weszły do salonu, naturalnie, niebieskiego, z kanapą, owalnym stołem, nawet parawanem owitym bluszczem; w ślad za niemi pobiegły pieski, t. j. kudłata Adel i cienkonogi Popuri. „Tu tu, siadajcie w tym kąciczku!“ mówiła gospodyni sadowiąc gościa w rogu kanapy. „Ot tak, ot tak! oto wam i poduszeczka“. To mówiąc, pchała jéj za plecy poduszkę, na któréj jaskrawemi włóczkami był wyhaftowany rycerz tak jak to zwykle bywa na kanwie, z nosem w kształcie schodów i ustami czworokątnemi. Ale jak ja jestem szczęśliwą żeście...... Słyszę ktoś zajeżdża, kto to być może, a Parasza powiada: — pewno więc — gubernatorowa. — A ja na to: „Znowu przyjechała ta nieznośna baba mnie nudzić, już chciałam powiedzieć, że mnie nie ma w domu....“
Już przyjezdna dama chciała przystąpić do rzeczy i opowiedzieć nowinę, ale okrzyk, który wydała w téj chwili dama przyjemna w każdym względzie, nadał inny kierunek rozmowie.
— Ah, jaki wesoły perkalik, zawołała dama przyjemna w każdym względzie, spoglądając na suknią tylko przyjemnéj damy.
— Zapewne, bardzo wesoły, Praskowija Feodorowna znajduje jednak, że lepiéj by było, żeby kratki były drobniejsze, i żeby kropeczki były nie cynamonowe, ale niebieskie. Siostrze posłałam materyi, ale to takie cudo, że prawdziwie nie można tego słowami wyrazić. Wystawcie sobie: paseczki wąziutkie, wąziutkie, jak tylko ludzka wyobraźnia może sobie przedstawić, tło niebieskie i w drugi paseczek, oczki i łapki, oczki i łapki..... Słowem cudo! Stanowczo można powiedzieć, że jeszcze nic podobnego nie pojawiło się na świecie.
— Najmilsza, ale to pstre.
— Ah nie, nie pstre!
— Ah pstre!
Trzeba zwrócić uwagę, że dama przyjemna pod każdym względem, była po części materyalistką, skłonną do przeczenia i wątpienia, oraz że wiele rzeczy odrzucała w swojém życiu.
Przyjemna dama objaśniła, że to wcale nie była materya pstra, i zawołała; „A, winszuję pani: falbanek już wcale nie noszą!“
— Jakto nie noszą?
— Na ich miejsce noszą festony.
— Ah, to nie ładnie — festony!
— Festony, wszędzie festony: na pelerynie festony, na rękawach festony, na ramionach festony, na dole festony, wszędzie festony.
— To nie ładnie, Zofio Iwanowno, jeżeli wszędzie festony.
— Ślicznie, Anno Grigoriewno, niewypowiedzianie ślicznie, szyje się w dwa rzędy. Ale czemu się zadziwiacie, to jak powiem, że..... No dziwcie się: wystawcie sobie, stan sukni jeszcze robią dłuższy, z przodu klinem, a przedni fiszbin niesłychanie długi; spódnica zebrana w koło, tak jak dawniéj noszono rogówkę, nawet z tyłu podkładają trochę waty, żeby była prawdziwie bel-fam.
— Już prawdziwie..... przyznam się! rzekła dama przyjemna w każdym względzie, zrobiwszy głową dumne poruszenie.
— W saméj rzeczy.... naprawdę, przyznam się sama! odpowiedziała tylko przyjemna dama.
— Jak wy sobie chcecie, a ja za nic w świecie nie będę tego naśladować.
— Ja sama także.... naprawdę, jak pomyśleć, do czego dochodzą czasami te mody.... do niczego nie podobne! Siostra przysłała mi fason, naumyślnie żartem; szwaczka moja Melania wzięła się do szycia.
— Więc wy macie fason! zawołała z bijącém sercem dama przyjemna w każdym względzie.
— Mam, siostra mi przywiozła.
— Duszko moja najdroższa, pożyczcie mi fasonu w imię wszystkiego, co jest dla was najświętsze!
— Ah! ja już dałam słowo Praskowii Feodorownie, chyba po niej.
— Któż będzie nosił po Praskowii Feodorownie? To by było za nadto oryginalnie z waszéj strony, jeżeli będziecie woleli cudzych od swoich.
— Wszak ona także moja ciotka.
— Ona ciotka, Bóg wie jaka: ze strony mężowskiéj.... Nie Zofio Iwanowno, ja o tém słyszeć nawet nie chcę; to już przechodzi wszystko — wy chcecie mnie tak ubliżyć.... widać już wam się naprzykrzyłam, chcecie widać zerwać ze mną wszystkie stósunki.
Biedna Zofia Iwanowna nie wiedziała doprawdy, co począć. Sama pojmowała, że była między młotem a kowadłem. „Oto i pochwaliłam się potrzebnie!“ Gotowa była pokłuć sobie za to cały swój język.
— A co nasz uwodziciel? rzekła dama przyjemna pod każdym względem.
— Ah, Boże mój! Cóż ja tak siedzę przed wami? Wy nie wiecie Anno Grigoriewno, z czém ja do was przyjechałam? Tu oddech jéj się zatamował, słowa jak jastrzębie gotowe były puścić się za zdobyczą i trzeba było tylko nie ludzkiéj istoty jak dama przyjemna pod każdym względem, żeby ją w tym zapędzie zatrzymać.
— Chociaż wy go tak wychwalacie, mówiła ona z zapałem, a ja wszystkim powiem i jemu nawet w oczy, że on niegodny człowiek, niegodny, niegodny!
— Posłuchajcie tylko, co ja wam odkryję....
— Rozpuścili wieści, że on piękny, a on wcale nie piękny, i nos jego.... najnieprzyjemniejszy nos na świecie.
— Pozwólcie tylko, pozwólcie opowiedzieć wam najmilsza Anna Grigoriewno, pozwólcie opowiedzieć? Wszak to cała historya, czy pojmujecie historyą — skonapelistoar, mówiła prawie w rozpaczy i błagającym głosem przyjemna dama. Nie zawadzi zwrócić uwagę, że rozmowa obu dam przeplataną była często słowami francuskiemi, a nawet całemi okresami.
Ale chociaż autor przepełniony jest wdzięcznością dla tych zbawiennych korzyści, które język francuski przynosi Rosyi, — chociaż przepełniony jest wdzięcznością dla tego zbawiennego zwyczaju naszego wyższego towarzystwa, żeby o każdéj godzinie dnia i nocy objaśniać się po francusku, naturalnie tylko z powodu wielkiego przywiązania do mowy ojczystéj; — jednak mimo to wszystko, nie może się zdecydować wmięszać mowy innego narodu do tego swego rosyjskiego poematu. Będziemy zatém daléj mówili po rosyjsku.
— Jakaż to historya?
— Ah życie moje, Anno Grigoriewno, żebyście wy mogli przedstawić sobie tylko to położenie, w którém się znajdowałam! Wystawcie sobie, przychodzi do mnie dziś protopopica, protopopica żona ojca Kiryły, i co wy sobie pomyślicie, nasz to przyjezdny, ten spokojniutki.... co?
— Jakto? Czy on i do protopopicy się umizgał?
— Ah, Anno Grigoriewno, żeby to tylko to, toby jeszcze nic; słuchajcie tylko, co opowiadała protopopica. Przyjechała, powiada, do niéj obywatelka Koroboczka, wystraszona i blada jak śmierć i opowiada, ale jak opowiada! posłuchajcie tylko, prawdziwy romans: raptem wśród ciemnéj nocy, gdy wszystko już w domu spało, rozlega się silne pukanie do bramy, tak silne, jak tylko można sobie przedstawić, i głos wołający: „Otwórzcie, otwórzcie, a nie — to bramę wywalim!“ A co? jak wam się to podoba? Co powiecie teraz o uwodzicielu?
— A Koroboczka, czy młoda i piękna?
— Gdzietam, stara!
— Ah Boże! Więc on wziął się do staréj? Dobry gust naszych dam, nie ma co mówić, miały téż w kim się zakochać!
— Ale nie, Anno Grigoriewno, ale wcale nie to, co wy myślicie. Przedstawcie sobie tylko to, że zjawia się uzbrojony od głowy do nóg, w rodzaju Rinalda-Rinaldiniego, i żąda: „Sprzedajcie, powiada, wszystkie dusze, które umarły.“ Koroboczka bardzo rozsądnie odpowiada: „Nie mogę sprzedać, bo one już martwe.“ — „Nie, znów on mówi, one nie martwe; to już moja rzecz wiedzieć, czy one martwe czy nie; one nie martwe, nie martwe!“ wołał. Słowem skandal okropny: cała wieś się zbiegła, dzieci płaczą, wszyscy krzyczą, nikt nikogo nie rozumie, — prawdziwie, orer, orer, orer!... Nie możecie sobie wystawić Anno Gregoriewno, jak ja się przelękłam, usłyszawszy to wszystko. „Droga pani, mówi do mnie Masza, popatrzcie w zwierciadło, jakeście pobledli.“ — „Nie o lustrze teraz myśleć, muszę zaraz jechać do Anny Grigoriewny“, odpowiedziałam. W téjże chwili kazałam założyć do powozu; furman Jędrek pyta mi się gdzie jechać, a ja nic mu nie mogę odpowiedzieć, patrzę mu prosto w oczy jak głupia; mnie się zdaje, że musiał pomyśleć, żem zwaryowała. Ah, Anno Grigoriewno! żebyście wy mogli sobie tylko przedstawić, jak ja się przelękłam!
— To jednak dość osobliwe, rzekła dama przyjemna w każdym względzie: — coby to mogły znaczyć te martwe dusze? Przyznam się, że ja tu nic nie rozumiem. Oto już drugi raz słyszę o tych martwych duszach; a mąż mój powiada, że Nozdrew łże: musi więc zatém coś być w tém.
— Wystawcie sobie moje położenie Anno Grigoriewno, gdy usłyszałam te słowa Koroboczki: „Teraz nie wiem co mam robić! Zmusił mnie podpisać jakiś fałszywy papier, rzucił piętnaście rubli asygnacyjnych, a ja biedna, niedoświadczona wdowa, bez żadnéj pomocy, ja nic nie wiem...“ Oto dopiero awantury! Ale żebyście choć w części mogli sobie przedstawić, jak ja się przelękłam!
— Ale jak sobie chcecie — tu rzecz nie idzie o martwe dusze, ale coś innego się ukrywa.
— Przyznam się, że i ja także... powiedziała z zdziwieniem tylko przyjemna dama; i uczuła silną chęć dowiedzieć się, coby to się mogło w tém ukrywać. Rzekła nawet dość powoli: — A wy jak myślicie, co się tu może ukrywać?
— A jakiż jest wasz sąd o tém?
— Co ja myślę? Przyznam wam się, żem zupełnie jak obłąkana.
— Jednakże bardzobym chciała wiedzieć, jakie jest wasze zdanie w téj sprawie.
Ale przyjemna dama nic nie mogła powiedzieć. Ona umiała tylko lękać się, ale niezdolną była wyprowadzić jakiegobądź wniosku, to téż więcéj od drugich potrzebowała prawdziwéj przyjaźni i podpory.
— Zatém słuchajcie, co to są za martwe dusze, rzekła dama przyjemna pod każdym względem. — Martwe dusze...
— Co, co? przerwała przyjemna dama z wzruszeniem.
— Martwe dusze...
— Ależ mówcie na miłość Boską!
— To tylko wymyślone dla pokrycia, a cały interes w tém, że on chce uwieść córkę gubernatora.
Takie rozwiązanie było wcale nie oczekiwane. Przyjemna dama usłyszawszy to, jak gdyby skamieniała, pobladła jak śmierć i w saméj rzeczy przelękła się nie na żarty.
— Ah Boże mój! zawołała. — Już tego nigdybym się była nie spodziewała.
— A ja, muszę wam się przyznać, jak tylko otworzyliście usta, zaraz zmiarkowałam w czém rzecz.
— Więc jakież to jest wychowanie w instytucie, Anno Grigoriewno, wszak ona niewinna!
— Jaka tam niewinna! Sama słyszałam, jak mówiła takie rzeczy, że muszę się przyznać, nigdybym nie śmiała powtórzyć.
— A wiecie, Anno Grigoriewno, że to rozdziera serce, naprawdę, jak pomyśleć, do jakiego stopnia doszło zepsucie.
— Mężczyzni wszyscy za nią szaleją. A podług mnie, ja znajduję, że tam nie ma nic osobliwego. Nieznośnie wymuszona.
— Ah moje życie, Anno Grigoriewno! to czysta statua, chociażby miała najmniejsze życie w twarzy.
— Ah, jaka wymuszona, jaka wymuszona, ah Boże jaka wymuszona! Kto ją tego nauczył, ja nie wiem, ale nie zdarzyło mi się widzieć kobiety, któraby miała tyle przesady.
— Duszko, to statua, i blada jak śmierć.
— Ah nie mówcie tego, Zofjo Iwanowno: różuje się niemiłosiernie.
— Ale co wy téż mówicie, Anno Grigoriewno: to kreda, kreda, czysta kreda.
— Ależ moja najdroższa, siedziałam koło niéj: rumieniec grubości palca i odpada kawałkami jak tynk. Matka nauczyła, sama kokietka, a córka przejdzie jeszcze matkę.
— Pozwólcie, sami powiedzcie, na co się mam zakląć, gotowa jestem w téj chwili wyrzec się dzieci, męża, całego majątku, jeżeli ona ma choć odrobinkę, choć kropelkę, choć cień najmniéjszy rumieńca!
— Ah, jak wy tak możecie mówić, Zofio Iwanowno! rzekła dama przyjemna w każdym względzie, i klasnęła rękami.
— Ah, już ja was wcale nie rozumiem, Anno Grigoriewno, ze zdziwieniem, naprawdę, na was patrzę, rzekła tylko przyjemna dama, klasnąwszy także rękami.
Ale czy nie będzie się przypadkiem czytelnikowi zdawać dziwnem, że obie damy nie mogły się zgodzić w tém, co widziały prawie w tym samym czasie. Jest wiele rzeczy na świecie, które mają podobną własność: jeżeli popatrzy na nie jedna dama, to one będą zupełnie białe, a jak spojrzy druga — czerwone, ale czerwone jak borówki.
— O to jeszcze jeden dowód, że ona blada rzekła przyjemna dama: pamiętam, jak by teraz, siedząc obok Maniłowa, powiadam mu: „Spojrzyjcie, jaka ona blada!“ Trzeba prawdziwie być tak ograniczonymi jak nasi mężczyźni, żeby się nad nią unosić. A nasz — to uwodziciel...... Ah, jak on mi się wydał odrazającym! Wy nie możecie sobie przedstawić, Anno Grigoriewno, do jakiego stopnia wydał mi się odrażającym.
— Jednakże, znalazły się damy, którym on nie był obojętny.
— Ja, Anno Grigoriewno? Tego już nigdy nie możecie powiedzieć, nigdy, nigdy!
— Wszak ja o was nie mówię, jak gdyby oprócz was, już nikogo nie było.
— Nigdy, nigdy, Anno Grigoriewno, pozwólcie zwrócić waszą uwagę, że ja znam siebie najlepiéj; chyba ze strony innych dam, które grają rolę niedostępnych.
— Wybaczcie, Zofio Iwanowno! Już pozwólcie sobie powiedzieć, że takie skandaliczności pomnie się nie pokażą. Prędzéj, po kim drugim, a po mnie, nie. Pozwólcie zwrócić na to waszą uwagę.
— Niepotrzebnie obraziliście się, wszak tam były i inne damy, były nawet takie, które pierwsze zajęły krzesełko obok drzwi stojące, żeby bliżéj niego siedzieć.
Po takiém wyrzeczeniu przyjemnéj damy, już koniecznie powinna była nastąpić burza; ale, rzecz niesłychana, obie damy raptém ucichły i nie było dalszych skutków. Dama przyjemna pod każdym względem przypomniała sobie, że fason modnéj sukni jeszcze nie jest w jéj rękach, a tylko przyjemna dama zmiarkowała, że nie zdążyła wybadać jeszcze szczegółów odkrytych przez swoją najlepszą przyjaciółkę; zatem pokój znowu nastąpił. Z resztą obie damy nie czuły w swojéj naturze potrzeby mówienia nieprzyjemności, i w ogóle w ich charakterze złości nie było, ale tak, czasem w rozmowie zrodzi się nie przeparta ochota ukłuć jedna drugą; tak sobie przy zdarzonéj okoliczności wsunie się zjadliwe słówko: „Na masz, masz zakązkę!“ Różne wcale bywają potrzeby serca, tak u mężczyzn jak u kobiet.
— Tego tylko nie mogę pojąć, rzekła przyjemna dama, — jak Cziczików będąc tylko podróżnym, mógł się zryzykować na taki odważny pasaż. Nie może być żeby nie miał wspólników.
— A czy wy myślicie, że ich nie ma?
— A wy myślicie, że kto taki mógłby mu pomagać?
— Chociażby Nozdrew.
— Doprawdy, Nozdrew?
— Cóż dziwnego, to do niego podobne. Wszak wiecie — on rodzonego ojca chciał sprzedać, albo co jeszcze lepsze — przegrać w karty.
— Ah, Boże mój, jakież interesujące nowiny wy mi powiadacie! Nigdy bym była nie myślała, żeby i Nozdrew był wmięszany do téj historyi!
— A ja zawsze tak myślałam.
— Pomyśleć tylko, co to się różnych rzeczy dzieje na świecie. Czy można było przewidzieć, pamiętacie, kiedy Cziczików przyjechał do naszego miasta, że on takich historyi narobi na świecie? Ah Anno Gregoriewno żebyście wiedzieli, jak ja się przelękłam! jeżeli by mi wasza przyjaźń...... już byłam na brzegach przepaści!...... Moja Maszka widzi, że jestem blada jak śmierć: „Droga pani,“ powiada, „jesteście blada jak śmierć.“ — „Maszka,“ odpowiadam, „teraz nie o tem trzeba myśleć.“ O, co za zdarzenie! Więc i Nozdrew tu! no proszę!
Przyjemnéj damie bardzo się chciało innych jeszcze dowiedzieć się szczegółów o porwaniu, tj. o któréj godzinie, gdzie, i t. p. ale za wiele żądała. Dama przyjemna pod każdym względem odpowiedziała, że nic nie wie. Ona nie umiała kłamać: wnioskować cośkolwiek, to co innego, ale i to tylko w takich razach, kiedy wnioskowanie zasadzało się na wewnętrzném przekonaniu; jeśli miała to wewnętrzne przekonanie, to już umiała obstać przy swojém; i niech no by spróbował jakikolwiek doktor — adwokat, słynący darem zmieniania cudzych przekonań, — niech no by spróbował współzawodnictwa, to by się dopiero dowiedział, co to znaczy wewnętrzne przekonanie.
Że obie damy powzięły stanowcze przekonanie, i uważały za rzecz pewną to, o czém przedtém tylko wnioskowały, to nie widzimy w tém nic nadzwyczajnego. Nasi bracia, ludzie uczeni, jak sami siebie nazywają, postępują prawie tak samo; za dowód mogą służyć nasze uczone rozprawy. Z początku uczony zaczyna powoli, roztropnie; zaczyna najskromniejszém pytaniem: „Czy nie ztąd? czy nie z tego zakątka otrzymał nazwisko taki a taki to kraj?“ albo: „Czy ten dokument nie należy do innych, późniejszych czasów?“ albo: „Czy pod nazwiskiem tego narodu, nie należy rozumieć tamtego narodu?“ Cytuje zaraz tych i drugich starożytnych pisarzy, a jak tylko spostrzeże jaką uwagę, albo mu się tylko zdaje, że ją spostrzegł, to już zaraz ze stępa przechodzi w kłus, już puszy się, rozmawia jak za pan brat ze starożytnymi autorami, daje im zapytania, sam nawet za nich odpowiada, zapominając zupełnie o tém, że zaczął skromną hipotezą; jemu się zdaje, że to widzi, że to zupełnie jasne — i rozprawę zakończa słowami: „Zatém to tak było! A zatém to był ten naród! Oto z tego punktu trzeba się na rzecz zapatrywać!“ Następnie nowo odkryta prawda, jako wygłoszona z katedry, idzie w świat i znajduje naśladowców i wielbicieli.
Podczas kiedy dwie damy tak zręcznie i dowcipnie rozstrzygnęły tak zagmatwaną sprawę, wszedł do salonu prokurator, z wiecznie nieruchomą twarzą, gęstemi brwiami i mrugającém lewém okiem. Damy na wyścigi zaczęły go uwiadamiać o nowych zdarzeniach, opowiedziały o kupnie martwych dusz, o zamiarze porwania córki gubernatora; tak mu się od tego w głowie przewróciło, że biedny prokurator stał tylko na jedném miejscu, mrugał ciągle lewém okiem i strzepywał sobie hustką z brody tabakę, ale nic nie rozumiał. W takiém położeniu zostawiły go obiedwie damy, a same jak najspieszniéj wybrały się buntować całe miasto. Przedsięwzięcie to udało im się nie więcéj, jak w pół godziny. Miasto było kompletnie zbuntowane; wszyscy zaczęli się kręcić, ale niech by kto choć cokolwiek zrozumiał! Damy potrafiły tak zamydlić oczy, że wszyscy, a szczególniéj urzędnicy, przez jakiś czas byli jakby odurzeni. Wszyscy, jak barany, wytrzeszczyli tylko oczy. Martwe dusze, córka gubernatora i Cziczików zmięszali się z sobą w najdziwaczniejszy sposób, i dopiero późniéj, gdy przyszli już trochę do przytomności, zaczęli ich od siebie odróżniać, zaczęli wymagać objaśnień i gniewali się, że sprawa wcale jakoś się nie wyjaśniała. Co to za bajka, w saméj rzeczy, te martwe dusze? logiki nie ma żadnéj w tych martwych duszach, jakże kupować martwe dusze? zkąd by się wziął taki dureń? za jakie ślepe pieniądze on by je kupował? w jakim celu do czego można by przytknąć martwe dusze? i dla czego mięszała się tu córka gubernatora? Czy darować jéj chciał te martwe dusze, czy co? Co za kłamstwo roznieśli po mieście? Cóż to za duch czasu nieznośny, człowiek nie zdąży się obrócić, a tu już wymyślą całą historyą, niech by chociaż jaki sens miała... Jednakże rozeszła się, wiec musi być jakaś przyczyna? Jakaż może być przyczyna w martwych duszach? Przyczyny nawet żadnéj nie ma; prawdziwie, to przechodzi pojęcie: kłamstwo, bajki, banialuki, djabli wiedzą co! Słowem całe miasto się trzęsło, wszyscy mówili o martwych duszach i o córce gubernatora; o Cziczikowie i o martwych duszach; o córce gubernatora i o Cziczikowie; zakipiało miasto, które dotychczas zdawało się uśpioném.
W całym tym zamęcie powstały raptem dwa różne zdania, i w skutek tego utworzyły się dwie sprzeczne partye: męzka i żeńska. Męzka partya, najniedorzeczniejsza, zwróciła uwagę na martwe dusze. Żeńska zajęła się jedynie porwaniem córki gubernatora. W téj to partyi, trzeba przyznać dla honoru dam, panował niezrównanie większy porządek i przezorność. Taka już widać ich dola, być dobremi i względnemi gospodyniami. Wszystko u nich przyjęło prędko jasne i wyraziste formy, ustąpiły cienia, słowem, pokazał się obraz skończony. Pokazało się, że Cziczikow dawno już był zakochany, że się widywali w ogrodzie przy blasku księżycowych promieni, że gubernator oddałby mu nawet swoją córkę, bo Cziczikow był bogaty jak żyd jaki, gdyby nie to, że Cziczikow porzucił swoją żonę (zkąd one się dowiedziały, że Cziczikow był żonaty — to nie było wiadome nikomu), i że jego żona, kochając go namiętnie, napisała rozpaczliwy list do gubernatora, i że Cziczikow widząc, że mu córki nie oddadzą, postanowił ją wykraść. W innych domach opowiadano to trochę inaczéj: że Cziczikow nie ma wcale żony, ale że on jako człowiek przebiegły i chcący działać na pewnika, żeby otrzymać rękę córki, postanowił najprzód zacząć od matki i że miał z tą ostatnią tajne stósunki, i że następnie oświadczył się o córkę; ale że matka przestraszywszy się, i żeby nie dopuścić takiéj zbrodni przeciw religii, mając przytém wyrzuty sumienia i żałując Cziczikowa, stanowczo mu odmówiła, i oto dla czego Cziczikow zdecydował się na porwanie. Do tego wszystkiego przybywały jeszcze co chwila różne objaśnienia i poprawki, w miarę m przez więcéj ust ta nowina przechodziła.
Z każdym dniem przedmiot stawał się więcéj interesującym i więcéj wykończonym, aż na koniec takim, jakim był, z najstaranniejszém wykończeniem dostawiony został do własnych uszów gubernatorowéj.
Gubernatorowa, jako matka dzieciom, jako najpierwsza dama w mieście, nic nie podejrzywająca takiego, bardzo się obraziła, usłyszawszy podobną historyą, bardzo się nawet rozgniewała — i słusznie. Biedna blondynka wytrzymała najnieprzyjemniejszy tête-â-tête, jaki kiedykolwiek zdarzył się szesnastoletniéj panience. Rozlały się całe potoki wypytywań, zapytań, gróźb, wymówek wyrzutów, tak, że biedna blondynka zalała się łzami, szlochała, ale ani jednego słowa nie mogła zrozumieć. Szwajcarowi dany był najsroższy rozkaz nie przyjmować nigdy i pod żadnym względem Cziczikowa.
Spełniwszy swoją powinność względem gubernatorowéj, damy zwróciły się ku męzkiéj partyi, starając skłonić ich na swoją stronę i utrzymując, że martwe dusze to tylko wymysł użyty dla tego jedynie, żeby uśpić wszelkie podejrzenia i z powodzeniem uskutecznić porwanie. Wielu mężczyzn dało się nawet nakłonić i przystało do ich partyi, nie zważając na narzekania swoich towarzyszy, którzy ich nazywali babami, spodnicami, co jak wiadomo ubliżającém jest dla rodzaju męskiego.
Mężczyźni, chociaż się silnie uzbroili i stanowczo się sprzeciwiali, nie było jednak u nich tego porządku, jak u kobiet. Mówili, że to wszystko bajki, że porwanie córki gubernatora, prędzéj sprawa jakiego huzara, a nie statecznego obywatela jak Cziczikow, że baby kłamią, że baba a worek to wszystko jedno, bo co w niego włożą to on niesie, że główny przedmiot, na który trzeba zwrócić uwagę, to martwe dusze, które zresztą djabli wiedzą co znaczą, lecz u nich jednak znajduje się coś bardzo brzydkiego i niedobrego. Dla czego mężczyznom zdawało się, że w nich znajduje się coś bardzo brzydkiego i niedobrego, to się zaraz o tém dowiemy.
Do gubernii naznaczony był nowy jenerał-gubernator — zdarzenie niepokojące nadzwyczaj urzędników: będą rewizye spraw, biur, łajania, wymówki, słowem wszystko to, czém częstuje zwierzchnik swoich podwładnych. — „Więc co?“ mówili urzędnicy, „niechby się tylko o tém dowiedział, że takie głupie bajki chodzą po mieście, to już dostateczne, żeby się uniósł i rozłościł.“ Inspektor rady lekarskiéj nagle pobladł: wystawiał sobie, pan Bóg wie co: czy przypadkiem pod słowem martwe dusze nie należy rozumieć chorych, których tak znaczna liczba umarła w lazaretach i innych miejscach od zaraźliwéj gorączki, przeciwko któréj nie użyto należnych zaradczych środków, i czy Cziczikow nie jest czasem urzędnikiem z oddzielnéj kancelaryi jenerał-gubernatora, tajemnie przysłanym dla przeprowadzenia śledztwa? Inspektor uwiadomił o tém prezesa. Prezes powiedział, że to być nie może, ale sam zbladł nadzwyczajnie, gdy pomyślał: a co, jeżeli dusze, które kupił Cziczikow, są prawdziwie martwe? a on pozwala sporządzać akt sprzedaży, a co więcéj, sam staje się plenipotentem Pliuszkina, jak to dojdzie do wiadomości jenerał-gubernatora, to co po tém? Opowiedział to prezes jednemu i drugiemu, i wszyscy pobledli: strach jest zaraźliwszy od dżumy. Wszyscy odszukiwali w sobie grzechy, których nawet nie mieli. Słowo martwe dusze tak jakoś nieokreślenie brzmiało, że podejrzywali nawet, czy nie ma tu w tém co wspólnego z pochowaniem dwóch nagle zmarłych ludzi, w skutek dwóch zdarzeń zaszłych przed niedawnym czasem.
Pierwsze zdarzenie spowodowali jacyś solwyczegodscy kupcy, którzy przyjechali na jarmark i zaprosili, po skończonym targu, na pohulankę swoich ustsysolskich przyjaciół, także kupców, — hulankę na manier rosyjski z niemieckiemi dodatkami: orszadą, pączem, likierami i t. p. Pohulanka, jak zwykle, zakończyła się bójką. Solwyczegodscy zbili aż na śmierć ustsysolskich, chociaż i im się porządnie dostało. Sprawa poszła do sądu, zwycięzcy objaśnili, że trochę się pobawili; powiadają, że każdy z nich położył przy protokóle po pięć sto rublowych papierków; zresztą, cała sprawa bardzo nie jasna, jednak śledztwo wykryło, że ustsysolscy kupcy umarli od zaczadzenia, i tak jako zaczadzonych pochowano.
Drugie zdarzenie miało miejsce nie dawno; rządowi chłopi dwóch wsi sąsiednich, zgładzili z tego świata wiejską policyą w osobie ławnika Drobiażkina. Drobiażkin zaczynał za często jeździć do tych wsi i umizgać się do bab i dziewek, to się chłopom nie podobało i sprzątnęli go. Z pewnością jednak nie można wiedzieć, chłopi zeznali, że włóczył się po nocach jak kot, że już kilka razy go przestrzegano, koniec końcem śledztwo wykryło, że jadąc saniami Drobiażkin, tknięty był apopleksyą. Zdawało się, że sprawa była załatwioną dobrze, jednak urzędnicy, nie wiedzieć dla czego, koniecznie myśleli, że to o te martwe dusze chodzi. Trzeba zdarzenia!
Właśnie gdy i bez tego urzędnicy byli w nie małym kłopocie, przysłano do gubernatora dwa papiery razem. W jednym z nich powiedziane było, że doszło do wiadomości rządu, że w ich gubernii znajduje się fałszerz pieniędzy, ukrywający się pod różnemi zmianami, i żeby bezzwłocznie zrobione były najściślejsze poszukiwania. Drugi papier zawierał w sobie zawiadomienie gubernatora sąsiedniéj gubernii o zbiegłym od kary, strasznym rozbójniku i wzywający o zatrzymanie i dostawienie każdéj podejrzanéj osoby, któraby nie miała paszportu. Te dwa raporty dobiły wszystkich. Dawniejsze wnioski i przypuszczenia były już mniejszéj wagi. Naturalnie, że nie można było przypuszczać, żeby cokolwiek w tém odnosiło się do Cziczikowa, jednakże wszyscy, jak się rozmyślili, każdy ze swéj strony, jak sobie przypomnieli, że w istocie nie wiedzą, co to za jeden ten Cziczików, że on sam bardzo nie jasno o sobie mówił; mówił co prawda, że ucierpiał podczas służby za prawdę, ale wszystko jakoś bardzo oględnie, późniéj powiadał, że miał wiele nieprzyjaciół, którzy nastawali na jego życie; zamyślili się wtedy jeszcze bardziéj panowie urzędnicy; a zatém życie jego było w niebezpieczeństwie, więc go prześladowali, widoczne przeto, że musiał coś takiego zrobić.... Ale co on za jeden w saméj rzeczy? Naturalnie, że nie można przypuścić, aby robił fałszywe pieniądze, a tém bardziéj żeby był rozbójnikiem, — powierzchowność stateczna, ale co on za jeden w saméj rzeczy? I panowie urzędnicy zadali sobie pytanie, które powinni byli zrobić na samym wstępie, t. j. w pierwszym rozdziale naszego poematu.
Postanowiono najprzód wypytać się tych, u których dusze były kupione, żeby się dowiedzieć przynajmniéj, co trzeba rozumieć pod tém słowem, martwe dusze. Nasamprzód udano się do obywatelki Koroboczki, ale tu nie wiele się dowiedzieli: kupił dusze po piętnaście rubli asygnacyjnych i pierze także kupuje, i wiele rzeczy obiecał kupić, rządowi nadto także dostawia, zatém z pewnością szachraj, bo już był taki, co pierze zakupywał, i nadto dla rządu dostawiał, i wszystkich pooszukiwał, a protopopicę więcéj jak na sto rubli.

Nic więcéj nie można z niéj było wyciągnąć, to téż urzędnicy dowiedzieli się tylko, że była głupią babą. Maniłów odpowiedział, że gotów ręczyć za Pawła Iwanowicza jak za samego siebie i że poświęcił by cały swój majątek za setną część tych zalet, jakie znalazł u Pawła Iwanowicza. To objaśnienie także nie zaspokoiło nikogo. Sobakiewicz odpowiedział, że podług niego Cziczików człowiek porządny, a że chłopów on jemu sprzedał na wybór żywych i zdrowych; ale, że nie ręczy, co się może stać w przyszłości, i że jeżeli poumierają w drodze, to już nie jego w tém wina, i on nic przeciw temu nie może, tylko jeden Bóg. Panowie urzędnicy chwycili się jeszcze jednego środka, nie bardzo szlachetnego, co prawda, ale którego się czasem używa. Za pomocą swoich służących chcieli się dowiedzieć od sług Cziczikowa cokolwiek o jego przeszłém życiu i o jego stósunkach, ale téż niczego się nie dowiedzieli Od Piotrka poczuli tylko jego woń właściwą, a Selifan powiedział: „służył dawniéj w cywilnéj służbie przy komorze,“ i nic więcéj. Wszystkie poszukiwania urzędników to tylko odkryły, że oni nie wiedzą, co to za jeden ten Cziczików, a jednak czemsiś być musi. Postanowili oni nareszcie naradzić i ułożyć się, jak mają nadal postępować, co przedsięwziąść i co to w saméj rzeczy za człowiek: czy taki, którego by wypadało zaaresztować jako podejrzanego, czy téż on jest taki, że ich może aresztować jak podejrzanych. Dla téj narady umówiono zebrać się naumyślnie u policmajstra, znanego już czytelnikom, ojca i dobroczyńcy miasta.


Rozdział X.

Zebrawszy się u policmajstra, znanego już czytelnikom ojca i dobroczyńcy miasta, urzędnicy mieli sposobność zwrócić sobie wzajemnie uwagę, że znacznie zmizernieli w skutek kłopotów i trwogi. W saméj rzeczy, nominacya nowego jenerał-gubernatora, dopiero co otrzymane papiery z tak ważnemi doniesieniami, nareszcie Bóg wie jakie posłuchy — sprawiły wielką zmianę w ich twarzach i fraki widocznie zrobiły się za szerokie. I prezes schudł, i prokurator schudł i inspektor rady lekarskiéj schudł. Naturalnie, że znaleźli się między nimi tacy, którzy nie tracili przytomności i ostro się trzymali, ale takich było nie wielu. Jeden tylko pocztmajater, on jeden nie zmienił się wcale i zawsze to samo powtarzał w podobnych okolicznościach: „Znamy my was jenerał-gubernatorów! Was może się trzech i czterech przemienić, a ja już trzydzieści lat, panie ty mój, siedzę na tém samém miejscu.“ Na to tak odpowiadali drudzy urzędnicy: „Łatwo tobie tak mówić szprechen tzi dejcz Iwan Andreewicz: tobie łatwo — przyjąć i odprawić ekspedycyą; chyba tylko oszukasz, zamknąwszy biuro godzinę wcześniéj, i od opóźnionego kupca przychodzącego z listem weźmiesz podwójne porto, albo téż poślesz posyłkę zabronioną prawem, — na twojém miejscu to każden będzie świętym. Ale niechby się djabeł znęcił do ciebie i co dzień się koło ciebie kręcił, chociaż nie chcesz brać, a on ci wpycha gwałtem w rękę. Tobie łatwiéj, masz tylko jednego syna; a popatrz no, Proskowii Teodorównie Bóg takie zsyła błogosławieństwo, że co rok to prorok; inaczéj byś na jéj miejscu zaśpiewał.“ Tak mówili urzędnicy, a czy można się oprzeć djabłowi, to o tém sądzić nie rzecz autorów. Na obecném zebraniu widocznie brakło zdrowego rozsądku. Wogóle my jakoś nie jesteśmy stworzeni do reprezentacyjnych zgromadzeń. We wszystkich naszych zebraniach, zacząwszy od włościańskich, aż do wszelkich możebnych komitetów, jeżeli nie ma jednéj dobréj głowy prowadzącéj wszystko, to straszny zakrada się bezład. Trudno nawet powiedzieć dla czego to tak, widać, że jest to przywiązane do narodu, iż tylko te towarzystwa kwitną, których celem jest pohulać, pobawić się, zjeść dobrze i wypić, jako to: kluby i wszelkiego rodzaju resursy na sposób niemiecki. Do jedzenia i picia, jesteśmy gotowi o każdéj porze. My, to tak jak wiatr zawieje, pozawięzujemy towarzystwa dobroczynne, pomocnicze i Bóg wie nie jakie. Cel ich prześliczny, ale rezultat żaden. Może to dla tego, że zanadto prędko się zadawalniamy na samym początku i zdaje nam się, że już wszystko zrobione. I tak naprzykład, zawięzujemy towarzystwo dobroczynności dla biednych, składamy znaczne ofiary, ale zaraz żeby uczcić taki szlachetny postępek, wydajemy ogromny obiad dla znaczniejszych urzędników miasta, naturalnie za połowę zebranych pieniędzy; za resztę najmujemy wspaniałe mieszkanie dla komitetu, z opałem i stróżami. Ostatki, pięć rubli i pół, przeznaczamy dla biednych, a w ich użyciu nawet nie możemy się zgodzić.
Dzisiejsze zebranie było wcale innego rodzaju; ono było spowodowane koniecznością. To nie o jakichsiś tam biednych, lub obcych chodziło, ale chodziło o każdego urzędnika osobiście, chodziło o nieszczęście grożące każdemu, zatém musiała koniecznie istnieć zgoda. Mimo tego wszystkiego jednak, djabli wiedzą, jaki był rezultat. Nie mówiąc już o niezgodzie właściwéj wszystkim zebraniom, w zdaniach zebranych panowała jakaś niezrozumiana niedeterminacya: jeden mówił, że Cziczików fabrykuje fałszywe pieniądze, a potém sam dodawał: „a może być, że i nie fabrykuje“; drugi twierdził, że Cziczików jest urzędnikiem osobnéj kancelaryi jenerał-gubernatora, ale zaraz mówił także: „zresztą, djabli go wiedzą.“ Przeciwko téj myśli, żeby Cziczików był przebranym zbójcą, powstali wszyscy; uważali, że oprócz powierzchowności wzbudzającéj szacunek, w rozmowach jego nie można było nic dostrzedz takiego, coby świadczyło o zbójeckim charakterze. Raptem pocztmajster, który od kilku minut pogrążony był w głębokiém zamyśleniu, zawołał: „Wiecie wy panowie, kto on taki?“ Głos jego miał w sobie coś elektryzującego, tak że wszyscy na raz zawołali: „Kto, kto?“ — „Oto panowie, panie ty mój, nie kto inny, jak kapitan Kopiejkin!“ A gdy wszyscy naraz się spytali, kto był kapitan Kopiejkin, pocztmajster powiedział: „Więc wy nie wiecie, kto był kapitan Kopiejkin?“
Wszyscy odpowiedzieli, że nie wiedzą, kto taki był kapitan Kopiejkin.
— Kapitan Kopiejkin, rzekł poczmistrz, otworzywszy tylko do połowy swoją tabakierkę, bojąc się, żeby który z sąsiadów nie zapuścił do niéj swoich palców, — w czystość których nie miał wiary, — kapitan Kopiejkin, rzekł, zażywszy już tabaki; — ale zresztą, jeżeliby to opowiedzieć, to będzie niesłychanie zajmujące dla któregokolwiekbądź pisarza, w pewnym rodzaju cały poemat.

Wszyscy obecni objawili ochotę usłyszeć tę historyą, tak zajmującą dla jakiego pisarza, w pewnym rodzaju cały poemat; tak więc pocztmajster zaczął:
Powieść o kapitanie Kopiejkinie.

Po kampanii dwunastego roku, panie ty mój, (tak zaczął pocztmajster, nie zważając na to, że w pokoju było sześciu panów, a nie jeden), — po kampanii dwunastego roku między rannymi był i kapitan Kopiejkin. Szalona głowa, kapryśny jak djabeł, siedział i na odwachu i w kozie — wszystkiego doświadczał. Czy pod Krosnym, czy pod Lipskiem, ale możecie sobie wystawić, kula oderwała mu rękę i nogę. Wtedy nie zdążyli jeszcze zrobić, wiecie, takich rozporządzeń co do ranionych; ten tak zwany inwalidny kapitał, był dopiero ustanowiony w pewnym rodzaju późniéj.
Kapitan Kopiejkin zmiarkował: trzebaby pracować, ale ręka to jego, rozumiecie, lewa. Odwołał się do domu do ojca, ale ojciec mu powiada: „Nie mam ci co dać jeść“; możecie sobie przedstawić, „sam dla siebie ledwie mam kawałek chleba.“ Otóż mój kapitan Kopiejkin postanowił, panie ty mój, udać się do Petersburga, żeby starać się o jaką zapomogę... Jak tam, wiecie, czy z transportami, czy na furgonach rządowych, dosyć, że tak czy owak, panie ty mój, dostał się do Petersburga. Nie możecie sobie przedstawić: takiéj, jakiéj niebądź, to jest, kapitan Kopiejkin raptem ocknął się w stolicy, jakiéj, tak powiedziawszy, nie ma drugiéj na całym świecie. Raptem przed nim ukazał się świat, tak powiedziawszy, pole życia, „bajeczna szerezada“ — rozumiecie. Raptem, jaki niebądź taki, możecie sobie wystawić, Newski Prospekt, albo wiecie, jaka tam niebądź Gorochowaja, niech djabli wezmą, albo téż jaka tam niebądź, Litiéjnaja, [12] tam jakiś szum ciągły w powietrzu, mosty tam wiszą, jak gdyby jakie djabły, możecie sobie wystawić, to jest bez żadnéj podpory; słowem semiramida i basta.
Starał się nająć kwaterę, ale wszystko strasznie słono: żardinierki, story, djabelstwo takie, rozumiecie, dywany — Persya panie ty mój taka... słowem tak powiedziawszy, nogami depcesz kapitały. Idziesz ulicą a już nos czuje, że pachnie tysiącami; a cały bank naszego kapitana Kopiejkina składał się z jakich pięćdziesięciu rubli asygnacyjnych i trochę drobnego srebra. No, za taki kapitał wioski nie kupisz, t. j. może być i kupisz, jeżeli dołożysz ze czterdzieści tysięcy, ale te czterdzieści tysięcy trzeba chyba pożyczyć u króla francuskiego. Jak niebądź, znalazł schronienie w rewelskim zajeździe za rubla dziennie; na obiad — rosół i kawałek mięsa... Widzi, nie ma tu co długo popasać. Wypytuje się, gdzie się ma udać. „Gdzie się udać?“ powiadają: „Wyższych urzędników nie ma teraz w stolicy;“ wszyscy, rozumiecie, byli w Paryżu, wojska jeszcze nie powracały; „a jest“, powiadają, „komisya tymczasowa, spróbujcie, może wam tam w czém zaradzą.” — „Pójdę do komisyi“, mówi Kopiejkin, „powiem tak i tak, przelewałem krew w pewnym rodzaju; tak powiedziawszy, życie narażałem.“ Otóż, panie ty mój, wstawszy rano, poskrobał sobie lewą ręką brodę, bo płacić cyrulikowi, to także wydatek w pewnym rodzaju, wdział na siebie mundurzynę i na swojém szczudle, możecie sobie przedstawić, poszedł do komisyi. Rozpytał się, gdzie mieszka naczelnik. Powiadają mu: „Oto w tym domu na wybrzeżu!“ Izba rozumiecie wieśniacza; szybki w oknach, możecie sobie przedstawić, tafle półtora sążnia szerokie, marmury, laki, panie ty mój.... słowem zaćmienie rozumu! Metalowa klamka u drzwi — komfort w najwyższym stopniu, tak że przedtem, rozumiecie, trzeba wejść do sklepiku, kupić za grosz mydła, i ze dwie godziny szorować sobie ręce, zanim człowiek się odważy jéj dotknąć. Sam szwajcar w bramie, z buławą — hrabiowska taka fizyognomia, batystowe kołnierzyki, tak wykarmiony, jak mops taki sobie.
Mój Kopiejkin dostał się nareszcie, jakimś tam sposobem, na swojém szczudle do sali audyencyonalnéj, zalazł sobie w kącik, żeby nie potrącić łokciem, możecie sobie przedstawić, jakiéj tam Ameryki, albo Indyi — kapiącéj od złota, tak powiedziawszy, jakiéj wazy porcelanowéj. Rozumie się, że naczekał się tam do syta, bo przyszedł jeszcze w taką porę, gdy naczelnik, tak powiedziawszy, ledwie wylazł z łóżka, i kamerdyner podał mu, w pewnym rodzaju, srebrną miednicę, dla różnego, rozumiecie, umywania. Czeka mój Kopiejkin godzin cztery, aż wchodzi dyżurny urzędnik i powiada, że naczelnik zaraz przyjdzie. A w sali już nabrało się i szlif i akselbantów, ludu jak bobu na talerzu. Nakoniec, panie ty mój, wchodzi naczelnik. No... możecie sobie przedstawić — naczelnik! w twarzy, tak powiedziawszy.... odpowiednio do rangi, rozumiecie.... do godności.... takie wyrażenie, rozumiecie. Naczelnik całéj stolicy! Podchodzi do jednego do drugiego: „Czego wy potrzebujecie, jaki wy macie interes?“ Nakoniec panie ty mój, do Kopiejkina. Kopiejkin: „Tak i tak“, powiada, „przelewałem krew, pozbawiony byłem, w pewnym rodzaju, ręki i nogi, pracować nie mogę, ośmielam się prosić, czy nie będzie jakiego wspomożenia, takich, jakich nie bądź rozporządzeń, tyczących się, tak powiedziawszy, wynagrodzenia, albo pensyi“. Rozumiecie? Naczelnik widzi człowieka o szczudle, prawy rękaw mundura pusty i przypięty tylko do guzika, powiada: „Dobrze, zgłoście się za parę dni.“ Kopiejkin mój w uniesieniu: „No, myśli sobie, sprawa załatwiona.“ W złotym humorze, możecie sobie przedstawić, podskakuje tylko po trotoarze; wszedł do Pałkińskiéj restauracji, wypił kieliszek wódki, potém poszedł na objad do Londynu, możecie sobie przedstawić, kazał sobie podać kotlet z kaparami, pulardę z rozmaitemi przyprawkami, butelkę wina, a wieczorem poszedł do teatru — słowem hulał, tak powiedziawszy, na przepadłe. Na ulicy widzi — idzie jakaś wystrojona Angielka, jak łabędź, możecie sobie przedstawić, jaka. Mój Kopiejkin — krew, rozumiecie, zakipiała — pobiegł za nią na swojém szczudle, ale nie, pomyślał sobie: „zostawmy to na późniéj, jak pensyą odbiorę; zanadto sobie jakoś na teraz pozwalam“. A stracił on tego dnia, proszę zauważyć, prawie połowę swoich pieniędzy!
Przeczekawszy dni cztery, zjawia się on znowu, panie ty mój, w komisyi. „Przyszedłem, powiada, dowiedzieć się: tak i tak, z powodu otrzymanych chorób i za rany... przelewałem w pewnym rodzaju krew.“ — „A co? rzekł naczelnik, „muszę was najprzód zawiadomić, że w waszéj sprawie bez rezolucyi ministra nie mogę nic zrobić. Sami widzicie, jakie teraz czasy. Działania wojenne, tak powiedziawszy, jeszcze niezupełnie ukończone. Poczekajcie na przyjazd ministra i bądźcie cierpliwi; wtedy bądźcie pewni, że o was nie zapomnę. Tymczasem, jeżeli nie macie z czego żyć, to co mam, mogę dać od siebie.“ — Rozumie się, dał mu niewiele, ale przy oszczędności można było tém wystarczyć aż do dalszéj rezolucyi. Ale mój Kopiejkin nie tego pragnął; jemu się zdawało, że zaraz sypną mu tysięczny kusz. „Masz biedaku, pij i hulaj;“ a zamiast tego — czekaj. A w jego głowie, rozumiecie, już Angielka, już kolacyjka, już kotlety różne. Gdy wyszedł, to miał minę pudla, którego kucharz wodą obleje a on ogon wrazi między nogi i uszy zwiesi. Życie petersburgskie już go nęciło; cokolwiek go nawet popróbował. A tu raptem żyj djabli wiedzą jak — słodyczy, rozumiecie, żadnych. Przytém człowiek młody, żywy, apetyt wilczy. — Przechodzi koło takiéj jakiéj niebądź restauracyi: kucharz w niéj, możecie sobie przedstawić, cudzoziemiec, Francuz z otwartą twarzą, bielizna na nim holenderska, fartuch białości tak powiedziawszy śniegu przyrządza jaki finzerl, albo kotletki z truflami, słowem superdelikatesy takie, że doprawdy połknąłby je człowiek z apetytu. Albo téż przejdzie koło miliutyńskich sklepów; tam wygląda z okna, w pewnym rodzaju siomga, wisienki po pięć rubli sztuka, arbuz-olbrzym, dyliżans taki wysunął się z okna, i tak powiedziawszy, szuka durnia, któryby za niego zapłacił sto rubli; słowem, na każdym kroku pokusy, tak powiedziawszy, aż ślina ciecze, a on — czekaj. Więc przedstawcie sobie jego położenie: z jednéj strony, tak powiedziawszy, siomga i arbuz, a z drugiéj strony podają mu gorżki półmisek pod nazwiskiem jutro. „No już, pomyślał sobie, jak oni tam sobie chcą, a ja pójdę, poruszę całą komisyą, wszystkich naczelników, powiem: jak sobie chcecie!“ I w saméj rzeczy, człowiek zuchwały, próżny, a w głowie, rozumiecie, pustki, przytém bezczelny, przychodzi do komisyi: „Co tam? powiadają, czego jeszcze, wszak wam już powiedziano!“ — „Tak i cóż z tego? odpowiada, ja nie mogę żyć taką odrobiną. Mnie potrzeba i pulardy, i butelkę wina francuskiego, i teatru, rozumiecie.“ — „Już wybaczcie, mówi naczelnik, wybaczcie. Co do tego, to trzeba mieć, w pewnym rodzaju, cierpliwość. Dano wam tymczasem środki dla utrzymania, póki nie wyjdzie rezolucya, i bez żadnego wątpienia będziecie wynagrodzeni jak się należy, bo nie było jeszcze przykładu u nas w Rosyi, żeby człowiek, który oddał, tak powiedziawszy, usługi ojczyźnie, był zostawiony bez wsparcia. Ale jeżeli wy zaraz chcecie zajadać pulardki i bywać w teatrze, rozumiecie, tak już wybaczcie. W takim razie szukajcie sobie sami środków, starajcie się sami sobie pomagać.“ Ale mój Kopiejkin, możecie sobie przedstawić, nic sobie z tego nie robi, słowa naczelnika wywierają na nim ten sam skutek, co groch na ścianę. Hałas zrobił się straszny, wszystkich zaczął mój Kopiejkin łajać, wszystkim tym, tak powiedziawszy, sekretarzom, zaczął grozić: „Ah wy, wołał, to! ah wy, tamto! wy nie znacie waszych obowiązków! wy zaprzedajecie prawo!“ Co każecie z takim djabłem robić? Naczelnik widzi: trzeba użyć, tak powiedziawszy, srogości. „Dobrze, powiada, jeżeli nie chcecie się zadowolnić tém, co wam dają, i czekać spokojnie tu w stolicy, w pewnym rodzaju, postanowienia, to ja was odprawię na miejsce waszego urodzenia. Zawołać feld-jegra, wysłać go zkąd jest rodem!“ A feld-jeger, rozumiecie, już tam stoi za drzwiami: taki sobie chłop wzrostem ze trzy arszyny, ręce jego, możecie sobie wyobrazić, sama natura się wysiliła, żeby takie ogromne stworzyć, — słowem, dentysta taki... Otóż jego, biedne stworzenie Boże, z feld-jegrem do kibitki. „No, pomyślał sobie Kopiejkin, przynajmniéj nie trzeba poczty płacić, Bóg zapłać i za to.“ Jedzie on, panie ty mój, na feld-jegrze, a jadąc na feld-jegrze, w pewnym rodzaju, tak powiedziawszy, myślał sobie: „Dobrze, ty chcesz, żebym sam sobie poszukał środków do życia, dobrze, ja znajdę sobie sposób!“
Ale jak go tam dostawili na miejsce, i gdzie mianowicie go przywieźli, tego niewiadomo. Więc, rozumiecie, wszelkie wieści nawet o moim Kopiejkinie przepadły, kapnął w rzekę zapomnienia, w jaki tam Styx. Ale pozwólcie, panowie, oto tu zaczyna się dopiero, tak powiedziawszy, nić zawiązki romansu. I tak: gdzie podział się Kopiejkin, niewiadomo; ale nie przeszło i dwóch miesięcy, jak ukazała się w riazańskich lasach banda zbójców, a hersztem téj bandy był, panie ty mój nie kto inny!...
— Ale pozwól tylko, Iwanie Andreewiczu rzekł raptem, przerywając jego opowiadanie, policmajster: — wszak kapitan Kopiejkin, jak sam powiedziałeś, nie miał ręki ani nogi, a Cziczików...
Tu pocztmajster wrzasnął, uderzył się z całej siły ręką w czoło i publicznie, przy wszystkich, nazwał się cielęciną. Nie mógł pojąć, jakim sposobem taka okoliczność nie przyszła mu na myśl przy zaczęciu opowiadania. Ale nie tracąc miny, po chwilowym namyśle dodał, że w Anglii udoskonaloną jest mechanika, i że z gazet dowiedział się, jako ktoś wynalazł drewniane nogi, tak że dotykając tylko ukrytéj sprężynki, te nogi niosły człowieka Bóg wie jak daleko, że go nawet odszukać było niepodobna.
Wszyscy jednak powątpiewali, żeby Cziczikow był kapitanem Kopiejkinem, zgodzili się na to, że pocztmajster sięgnął za daleko. Zresztą oni sami, kierowani dowcipnym wynalazkiem pocztmajstra, ledwie, że daléj jeszcze nie zaszli. Z liczby wielu przypuszczeń było jedno — wstyd nawet je wypowiedzieć — czy téż przypadkiem Cziczikow nie jest przebranym Napoleonem, bo Anglik dawno już zazdrości Rosyi jéj wielkości, że pojawiały się nawet karykatury, w których przedstawiony jest Rosyanin rozmawiający z Anglikiem. Anglik stoi i trzyma z tyłu psa na powrozie, a tym psem jest Napoleon. „Patrz“, powiada Anglik, „jeżeli ty tylko cokolwiek nie tak, to zaraz psa na ciebie puszczę!“ I oto może teraz wypuścili go z wyspy Heleny, i oto wybiera się teraz do Rosyi, jak gdyby Cziczikow, a w saméj rzeczy nie Cziczikow.
Naturalnie, uwierzyć, urzędnicy temu nie uwierzyli, głęboko się jednak zamyślili, a rozpatrując sprawę, znaleźli, że twarz Cziczikowa, jeśli się obróci i stanie bokiem, bardzo przypomina portret Napoleona. Policmajster, który służył w dwunastym roku i osobiście widział Napoleona, nie mógł także nie przyznać, że wzrostu on nie był słuszniejszego od Cziczikowa, i że całém złożeniem ciała i postawą Napoleon także, nie można powiedzieć, żeby był bardzo tłusty, ale téż i nie szczupły.
Może być, że niektórzy czytelnicy znajdą to nieprawdopodobném, autor zaś dla zgody z nimi gotówby także powiedzieć, że to nieprawdopodobne; ale, jak na nieszczęście, wszystko zaszło tak, jak jest opowiedzianém. Zresztą trzeba mieć to na uwadze, że wszystkie te zdarzenia zaszły wkrótce po kampanii 12 roku.
Rozmyślali, rozmyślali; radzili, radzili, aż nareszcie postanowili, że nie źleby było wypytać się szczegółowo Nozdrewa. Ponieważ on pierwszy rozpuścił wieść o martwych duszach i był w bliskich stósunkach z Cziczikowem, musi przeto znać niektóre szczegóły z jego życia, trzeba się więc dowiedzieć, co powie Nozdrew.
Dziwni ludzie, ci panowie urzędnicy, a za nimi wszyscy inni: wszak doskonale wiedzieli, że Nozdrew łgarz, że nie można mu wierzyć w niczém, a jednak do niego się udają! Zgódźże się tu z człowiekiem! nie wierzy w Boga, ale jeżeli go nos zaswędzi, to wierzy w to, że umrze; bez uwagi porzuci utwór poety, jasny jak dzień, przeniknięty zgodą i wielką mądrością prostoty, a rzuci się właśnie na to, gdzie jaki niebądź chwat, zagmatwał, poplątał, przewrócił przyrodę, to mu się będzie podobało i w niebogłosy będzie krzyczał: „Oto, oto prawdziwa znajomość tajników serca!“ Przez całe życie za nic nie będzie miał doktorów, aż nakoniec odda się w ręce staréj babie, czarownicy, która go będzie leczyć jakiemiś tam szeptami i zaklęciami. Trzeba jednak wybaczyć cokolwiek panom urzędnikom z powodu rzeczywiście trudnego ich położenia. Tonący, powiadają, chwyta za najmniejsze źdźbło, on nie ma wtenczas przytomności pomyśleć, że na tém źdźble ledwieby mucha mogła się utrzymać, a on sam waży 180 jeżeli nie 200 funtów, ale on o tém wtedy nie myśli i chwyta za źdźbło. Tak samo i panowie nasi, chwycili się nakoniec za Nozdrewa. Policmajster napisał zaraz do niego liścik zapraszający na wieczór, a komisarz w botfortach z pospiechem go odniósł.
Niebawem zjawił się Nozdrew, ale jego przypuszczenia i świadectwa tak były sprzeczne z domniemywaniami panów urzędników, że to im zadało cios ostatni. Nozdrew był jedyny człowiek, dla którego żadne wątpliwości nie istniały, i o ile u nich okazywało się niedeterminacyi i niepewności w hipotezach, o tyle u niego było stanowczości i przekonania. On odpowiadał na wszystkie punkta bez zająknienia się nawet i tak: mówił, że Cziczików nakupił martwych dusz za kilkanaście tysięcy rubli i że on mu sam nawet sprzedał, bo nie widział przyczyny, dla któréjby nie miał sprzedać. Na zapytanie: czy on nie szpieg i czy nie starał się wywiedzieć się czego? Nozdrew odpowiedział, że szpieg; że jeszcze w szkole, gdzie się razem uczyli, nazywano go szpiegem, i że za to jego towarzysze i on tak go raz zbili, że musiano Cziczikowowi postawić na skroniach 240 pijawek, to jest on chciał powiedzieć 40, ale 200 samo się jakoś wymówiło. Na zapytanie: czy on nie fałszuje pieniędzy? odpowiedział, że fałszuje i przy téj okoliczności opowiedział anegdotkę o niesłychanéj zręczności Cziczikowa: gdy dowiedziano się, że w jego domu znajdowało się na dwa miliony fałszywych asygnacyi, opieczętowano dom i postawiono wartę, po dwóch żołnierzy przy każdych drzwiach. Ale Cziczików jednéj nocy przemienił wszystkie papierki, i gdy mu na drugi dzień rano zdjęto pieczęcie, pokazało się, że wszystkie asygnacye były prawdziwe. Na zapytanie: czy to prawda, że Cziczików miał zamiar porwać córkę gubernatora, że i on sam, Nozdrew, miał mu w tém dopomagać? Nozdrew odpowiedział, że prawda, i żeby nie on toby się nie było udało. On to zmiarkował, że zełgał niepotrzebnie i że mógł przez to samemu sobie zaszkodzić, ale już nie mógł wstrzymać swego języka. Zresztą i trudno było, bo takie nawijały się na myśl interesujące szczegóły, że nie można było im się oprzeć: powiedział nawet imię wsi, w któréj miał być ślub dany, mianowicie: Truchmaczewka, a pop ojciec Sidor miał za to dostać 75 rubli; aleby się był nigdy na tak małą sumę nie zgodził, gdyby go Nozdrew nie nastraszył, obiecując donieść, że dawał kiedyś ślub Michajłowu z jego kumą; że on, Nozdrew, pożyczał swego powozu i przygotował na wszystkich stacyach rozstawne konie. Szczegóły doszły do tego, że wymieniał nawet nazwiska jemszczyków (woźniców). Spróbowali napomknąć coś o Napoleonie, ale sami nie byli radzi z tego, bo Nozdrew takie niestworzone zaczął pleść baśnie, że splunąwszy, wszyscy od niego odstąpili — i wszyscy się zgodzili na to przysłowie: „rób ty co chcesz, a byk mleka nie da.“ Otóż pozostali urzędnicy jeszcze w gorszém położeniu, jak przedtém, i sprawa tém się skończyła, że żadnym sposobem nie mogli się dowiedzieć, co to za jeden był Cziczików. Z tego jasno się pokazuje, jakiego rodzaju stworzeniem jest człowiek: bywa on mądry, rozważny, przedsiębiorczy, gdy rzecz chodzi o innych, a nie o siebie. Jakich on stanowczych i wstępnych rad udziela w trudnych przypadkach życia! „Ach, jaka tęga głowa!“ woła tłum, „jaki prawy charakter!“ A niechno spadnie na tę tęgą głowę jakiebądź nieszczęście i niech on sam będzie postawiony w trudnych przypadkach życia, — gdzie podział się charakter? gdzie podziała się stanowczość? — oto pozostało z niego tylko trwożliwe, marne, słabe dziecię, albo po prostu niezdara, jak nazywał Nozdrew.
Wszystkie te bajki i słuchy, nie wiadomo dla jakiéj przyczyny, najsilniéj podziałały na prokuratora a podziałały na niego do tego stopnia, że przyszedłszy raz do domu, zaczął myśleć, myśleć, i raptem niewiedzieć z czego, umarł. Czy paraliżem został tknięty, czy czém inném, dość, że padł na wznak siedząc w fotelu. Krzyknął, jak zwykle się robi w takich razach: „O Boże mój!“ załamał ręce i koniec. Posłali zaraz po doktora, ale nic nie pomogło — prokurator był już bezduszném ciałem. Ten, który jeszcze tak niedawno chodził, ruszał się, grał w wista, podpisywał różne akta i któren tak często był widywany między urzędnikami, ze swemi gęstemi brwiami i mrugającém lewém okiem — leżał teraz na stole, lewe oko było nieruchome, ale jedna brew zawsze była cokolwiek podniesioną i podobną do znaku zapytania. O co nieboszczyk się zapytywał, dla czego umarł, albo dla czego żył — o tém Bóg jeden wie.
Cziczików o niczém, co zaszło, nie wiedział. Jakby naumyślnie trochę się przeziębił, i żeby — czego Boże broń, — nie zejść z tego świata bez potomków, postanowił kilka dni nie wychodzić. — Bardzo go jednak dziwiło, że żaden z panów urzędników nie przyszedł go odwiedzić i zapytać się o zdrowie. — Po kilku dniach jednak, czując się zdrowszym, postanowił wyjść, a ubrawszy się starannie, ogoliwszy brodę, która przez ten czas znacznie urosła, wesół poszedł najprzód odwiedzić gubernatora. Już zaczął w sieni zdejmować płaszcz, gdy nagle przerażony został nieoczekiwanemi słowami szwajcara:
— Zakazano przyjmować!
— Jakto! ty? tyś pewnie mnie nie poznał? Przypatrz się dobrze mojéj twarzy! — mówił Cziczików.
— Gdzież miałem was nie poznać, wszak nie pierwszy raz was widzę, rzekł Szwajcar, — was to tylko właśnie nie pozwolono wpuszczać, wszystkich innych można.
— Otóż masz! Dla czego? z jakiéj to przyczyny?
— Taki rozkaz, widać, tak się należy, rzekł szwajcar, i zaczął swobodnie przechadzać się z miną, która zdawała się mówić: „Eh, he, już kiedy ciebie państwo gonią z sieni, — to ty musisz być wielkie jakieś ladaco.
„Niepojęte!“ pomyślał w duchu Cziczikow i udał się prosto do prezesa. Ale prezes tak się zmięszał, zobaczywszy go, że nie mógł dwóch słów rozsądnych powiedzieć. Wychodząc od niego Cziczikow, chciał sobie wytłómaczyć jego postępowanie, ale nic nie mógł zrozumieć. Poszedł do innych: do policmajstra, do wicegubernatora, do pocztmajstra, ale wszyscy albo go nie przyjęli, albo téż przyjęli tak osobliwie, tak przymuszoną wiedli rozmowę, że Czczikow, przerażony, poszedł jeszcze do niektórych osób, aby się dowiedzieć, co jest za przyczyna takiego się z nim obchodzenia, ale nic nie wskórał. Późno już wrócił do siebie do hotelu, z którego rano w tak dobrém wyszedł usposobieniu, i kazał sobie z nudów podać herbatę, a gdy brał się już do nalewania, raptem drzwi się z trzaskiem otworzyły i zjawił się wcale nieoczekiwany gość — Nozdrew.
— Ot prawdę mówi przysłowie, że dla przyjaciela nie ma odległości, rzekł, zdejmując czapkę: przechodzę, widzę światło w oknach. „Dawaj, wejdę, pewno nie śpi“, pomyślałem sobie. Dobrze téż, że herbata na stole, wypiję z przyjemnością filiżankę, objadłem się, diabli wiedzą czego, na obiedzie i czuję w brzuchu rewolucyą. Każ no mi podać fajkę! gdzie twoja fajka?
— Ale ja nie palę fajki, powiedział Cziczikow.
— Głupstwo, jak gdybym ja nie wiedział, że palisz. Ej! a jak się wabi twój człowiek? Ej, Bartłomiéj, te!
— Ależ nie Bartłomiéj jedno Piotrek!
— Jeszcze czego? przecież dawniéj był u ciebie Bartłomiéj?
— Nigdy nie miałem żadnego Bartłomieja.
— Prawda, prawda, to u Dierebina Bartłomiéj. Wystaw sobie, jakie ten Dierebin ma szczęście: ciotka jego pokłóciła się ze swoim synem za to, że się ożenił ze swoją poddaną i jemu zapisała cały majątek. Ale co ty, bracie, usunąłeś się od wszystkich, nigdzie ciebie nie widać? Zapewne, ja wiem, że ty lubisz zajmować się uczonemi przedmiotami, lubisz czytać. Ale bracie Cziczikow! gdybyś ty był widział... oto był materyał dla twego satyrycznego rozumu... Przyznaj się jednak, wszak ty naprawdę podle sobie postąpiłeś ze mną, wtedy, pamiętasz, gdyśmy grali w warcaby? Wszak ja wygrałem. Ty naprawdę, bracie, okpiłeś mnie wtenczas. Ale diabli mnie wiedzą, nie mogę żadnym sposobem długo się gniewać. W tych dniach z prezesem... Ah, prawda, muszę ci powiedzieć, że w mieście wszyscy są przeciwko tobie. Jedni mówią, że ty robisz fałszywe pieniądze, do mnie się udali, ale ja, jak skała, stanąłem w twojéj obronie, powiedziałem, żeśmy razem się uczyli i że ojca twojego znałem; no już nie ma co powiedzieć nalałem im kul porządnych.
— Co? ja robię fałszywe pieniądze? zawołał Cziczikow, podnosząc się z krzesełka.
— Dla czegoby? jednakżeś ich nastraszył, ciągnął daléj Nozdrew. — Oni, diabli wiedzą co, powaryowali ze strachu: mają ciebie za herszta rozbójników i za szpiega... A prokurator tak się przeląkł, że aż umarł; jutro będzie pogrzeb. A ty nie będziesz na pogrzebie? Prawdę mówiąc, oni boją się nowego jenerał-gubernatora... Jednakże ty, Cziczikow, ryzykowną sprawę przedsięwziąłeś.
— Jaką ryzykowną sprawę? zapytał niespokojnie Cziczikow.
— Porwanie córki gubernatora. Ja, przyznam ci się, oczekiwałem tego po tobie, jak Boga kocham, oczekiwałem! Pierwszy raz, jak tylko was razem widziałem na balu: „No już“, myślę sobie, „Cziczikow pewnie nie darmo“... Zresztą napróżno zrobiłeś taki wybór: ja nic w niéj nie znajduję tak szczególnego. A jest jedna, krewna Bikusowa, córka jego siostry, tak! ona to panienka! można powiedzieć — cudo dziewczyna!
— Ale co ty, co ty gadasz? porwać córkę gubernatora! czyś ty oszalał! wołał Cziczikow, wyłupiwszy oczy.
— Ależ daj pokój, bracie: eh, jaki skryty człowiek! Przyznam ci się, że z tém do ciebie przyszedłem: i owszém, ja gotów ci pomagać. Niech i tak będzie: będę twoim drużbą, powóz i rozstawne konie będą moje, tylko pod warunkiem — pożyczysz mi koniecznie trzy tysiące rubli. Tak mi są potrzebne, że choć zarznij!
Przez cały czas paplaniny Nozdrewa, Cziczikow kilka razy przecierał sobie oczy, żeby być pewnym, że nie jest we śnie, a że na jawie wszystko słyszy. Fałszywe pieniądze, herszt zbójców, szpieg, porwanie córki gubernatora, śmierć prokuratora, wszystko przeraziło go niesłychanie: „No, kiedy już tak zaczynają gadać“, pomyślał on sobie, „to nie ma tu co dłużéj popasać, trzeba się wynosić co prędzéj.“
Cziczikow postarał się jak najprędzéj pozbyć się Nozdrewa, zaraz zawołał do siebie Selifana i kazał mu być gotowym skoro świt, żeby nazajutrz mógł koło szóstéj rano wyjechać z miasta, żeby wszystko było należycie opatrzone, bryczka nasmarowana itp. itp. Selifan rzekł: „Dobrze, Pawle Iwanowiczu“, zatrzymał się jednak jakiś czas przy drzwiach, nie ruszając się z miejsca. Następnie Cziczikow kazał zaraz Piotrkowi wyciągnąć tłumok z pod łóżka i bez wielkiego porządku zaczął zaraz z nim rzeczy pakować: szkarpetki, koszule, rękawiczki, bieliznę praną i niepraną, prawidła do butów, kalendarz... wszystko to kładło się, jak popadło; chciał koniecznie być jeszcze wieczorem gotów, żeby nic go rano nie zatrzymywało. Selifan, postawszy kilka minut przy drzwiach, wolno, bardzo wolno wyszedł. Jeszcze wolniéj prawie schodził ze schodów i długo drapał się w głowę. Co miało oznaczać to drapanie? i co to w ogólności znaczy? Czy zmartwienie, że nie uda się projektowane spotkanie z jakim kolegą w szynku; albo téż zawiązał się, w nowém miejscu, jaki związek serdeczny i przyjdzie się porzucić wieczorne wyczekiwania u wrót i polityczne trzymanie białéj ręki w swoich, gdy zmierzch zaczyna padać na miasto, chłopak w czerwonéj koszuli brzdąka na bałałajce[13] i rozwesela czeladź, zebraną po dziennéj pracy, albo téż żal porzucać zagrzane już miejsce przy piecu, i barszcz miejski z miękkiemi pirogami, żeby znów puścić się na deszcz, błoto i podróżną niewygodę? Bóg wie — nie zgadnąć. Wiele różnych rzeczy znaczy u rosyjskiego ludu drapanie się w głowę.


Rozdział XI.

Jednakże nic nie spełniło się tak, jak przewidywał Cziczikow. Najprzód obudził się znacznie późniéj, niż sądził — to była pierwsza nieprzyjemność. Jak tylko wstał, posłał zaraz dowiedzieć się, czy bryczka zaprzężona i czy wszystko gotowe; ale donieśli mu, że bryczka nie była zaprzężona i że nic nie było gotowe. Rozgniewał się, zbierał się nawet sprawić frycówkę naszemu przyjacielowi Selifanowi i czekał tylko z niecierpliwością, jak się on ze swojéj strony usprawiedliwi. Gdy Selifan przyszedł, pan jego miał przyjemność usłyszeć tę samą gadaninę, jaką każdy pan słyszy od sług, gdy spiesznie musi wyjeżdżać:
— Ale Pawle Iwanowiczu, trzeba będzie konie podkuć.
— Ah ty łotrze! a przedtém dla czegoś tego nie mówił? Czy czasu nie było?
— Czas bo był... Ale i koło także, Pawle Iwanowiczu, trzeba będzie obręcz przyciągnąć, bo teraz droga to taka... wszędzie wyboje... Przytém, jeżeli pozwolicie powiedzieć: przodek u bryczki cały się rozchlebotał, tak że i dwóch stacyi by nie przeszła.
— Szelmo ty, zawołał Cziczikow, podchodząc tak blisko do Selifana, że ten, bojąc się oberwać jakiego podarunku, cofnął się nazad. — Czyś ty zabić mnie chciał — co? zarznąć mnie — co? na gościńcu obedrzeć mnie — co? Szelmo ty jeden, potworze morski! Trzy tygodnie siedziałeś najedném miejscu — co? Choćbyś słówko bąknął, a teraz dopiero w ostatnim momencie wszystko się wali na człowieka, gdy trzeba było tylko siąść i jechać! Wszak ty o tém wszystkiém wiedziałeś — co? powiedz, wiedziałeś? odpowiadajże, wiedziałeś — co?
— Wiedziałem, odpowiedział Selifan, spuszczając głowę.
— Więc dla czegóż wcześniéj nie mówiłeś — co?
Na to pytanie Selifan nic nie odpowiedział, a zwiesiwszy głowę, zdawał się sam do siebie mówić: „Jak to jednak trafnie się zdarzyło: wszak prawda, wiedziałem, a nic nie mówiłem!“
— A teraz ruszaj czémprędzéj, zawołaj kowala i żeby wszystko było gotowe we dwie godziny, a jakby nie było, to ja tobie, Selifan, sprawię... zegnę jak trzcinę i na węzeł zwiążę!
Bohater nasz bardzo był rozgniewany.
Selifan był się już obrócił, żeby pójść wypełnić rozkaz, ale wrócił się jeszcze i rzekł:
— Jeszcze jedno, proszę pana, konia tarantowatego, doprawdy, chociażby sprzedać, to prawdziwy gałgan, on taki koń, że nie daj Boże, tylko przeszkadza.
— Tak, teraz pójdę, polecę na targ sprzedawać go!
— Jak Boga kocham, Pawle Iwanowiczu, on tylko na oko pokaźny, a na prawdę nic nie wart; takiego konia....
— Durniu ty jeden, jak zechcę to sprzedam; rady jeszcze będzie mi dawał! Zobaczę ja, jak ty mi zaraz nie przyprowadzisz kowala i za dwie godziny nie będzie wszystko gotowe, to ci takie sprawię cięgi, że sam siebie nie poznasz! Paszoł!
Selifan wyszedł.
Cziczików zupełnie stracił humor, rzucił nawet na podłogę pałasz, który zawsze jeździł z nim dla wpojenia większego uszanowania i strachu, komu należy. Więcéj jak kwadrans stracił na targowaniu się z kowalami, aż się nareszcie z nimi ugodził, gdyż kowale, jak zwykle, byli wielkie szelmy i przeczuwając, że robota spieszna, nie cierpiąca zwłoki, zażądali sześć razy tyle jak była warta. Jak on ich nie namawiał, gniewał się, nazywał rozbójnikami, łotrami, wspomniał coś nawet o sądzie ostatecznym, lecz nic ich wzruszyć nie mogło, nie tylko, że ani grosza nie ustąpili, ale jeszcze zamiast dwóch godzin, całe pół czwartéj godziny zmitrężyli przy robocie. Przez cały ten czas, Cziczików miał przyjemność doświadczać tych miłych chwil, znajomych każdemu podróżnemu, gdy już wszystko jest zapakowane a na podłodze leżą tylko kawałki sznurków, papierki i różnego rodzaju śmiecie, gdy człowiek nie jest ani w podróży, ani téż zostaje na miejscu. Ale wszystko miewa koniec; chwila upragniona nadeszła; Cziczików siadł do swego ekwipażu — i bryczka, którą zwykle jeżdżą kawalerowie, która tak długo została w mieście i która może znudziła czytelnika, wyjechała nareszcie z wrót zajazdu.
„Chwała Tobie Panie“, pomyślał Cziczikow i przeżegnał się. Selifan świsnął knutem, obok niego siadł Piotrek i bohater nasz, usadowiwszy się wygodniéj na kaukazkiéj derze, założył sobie za plecy safianową poduszkę i bryczka znowu ruszyła w dalszą podróż, trzęsąc niemiłosiernie po znanym już czytelnikowi niegodziwym bruku. Z jakimsiś niepochwyconém uczuciem patrzał Cziczikow na domy, na parkany i ulice, które także jak gdyby podskakując, zostawały się w tyle i które, Bóg tylko jeden wie, czy zobaczy jeszcze kiedy w swojém życiu. Przy skręcie na jednę z ulic bryczka musiała się zatrzymać, gdyż przechodził nią pogrzeb. Cziczikow kazał Piotrkowi zapytać się, kogo chowają i dowiedział się, że prokuratora, zaraz téż schował się w sam kątek i zasunął skórzanne firanki, a Piotrek i Selifan zdjęli pobożnie czapki i przypatrywali się orszakowi. Za trumną postępowali urzędnicy z odkrytemi głowami. Cziczikow z początku zaczął się lękać, żeby nie poznali jego bryczki i koni; ale im nie to teraz było w głowie. Oni nawet nie rozmawiali swobodnie i wesoło między sobą, jak to zwykle bywa na pogrzebach, wszystkie ich myśli były zwrócone na to: jak ich przyjmie nowy jenerał-gubernator, jak się weźmie do dzieła? Za urzędnikami szły karety z damami w żałobie, następnie doróżki, nakoniec już pusto się zrobiło i nasz bohater mógł jechać daléj. Odsunął skórzanne firanki, westchnął głęboko i pomyślał sobie: „Oto i prokurator! żył, żył a potém i umarł! a w gazetach wydrukują, że zgasł w Bogu z żalem swoich podwładnych i wszystkich urzędników, szanowny obywatel, rzadki ojciec, przykładny mąż i wiele jeszcze napiszą różności, dodadzą nawet, że mu towarzyszył do mogiły płacz wdów i sierot; a jednak, jeżeliby dobrze rozpatrzeć się w twojém życiu, toby niczego więcéj człowiek nie widział prócz twoich gęstych brwi. — Jednak dobrze, żem spotkał nieboszczyka: powiadają, że to szczęście przynosi.“
A bryczka toczyła się daléj; już i bruk się skończył i rogatkę przejechano, i znowu w podróży, i znowu po obydwóch stronach szerokiego gościńca stoją słupy wiorstowe i karczmy, studnie, długie tabory, szare wioski, domy zajezdne z samowarami, babami, bystrym brodatym gospodarzem, niosącym owies dla koni, wędrowiec w dziurawych łapciach wlekący się o jakie tysiąc wiorst; miasteczka, pola nieurodzajne, dwory obywatelskie, żołnierz na koniu wiozący zieloną powózkę z ołowianym grochem z napisem: takiéj to artyleryjskiéj bateryi; różnokolorowe łany pól uprawnych, pieśń jaka w oddali zanucona, sosnowe wierzchołki, dźwięk dzwonka pocztowego, wrony jak muchy i horyzont bez końca.
Jakie osobliwsze, mamiące, przyciskające i cudowne słowo podróż! i jak czarowna ona sama, ta podróż! Dzień pogodny, jesienne liście, powietrze chłodne.... Otulaj się lepiéj w swój płaszcz podróżny, czapkę na uszy, przyciśnij się lepiéj do kąta! Już ostatni raz dreszcz członki przeleciał, zastąpiło go przyjemne ciepło. Konie pędzą.... jak ponętnie zagląda sen i klei oczy, i już przez sen tylko słyszysz sapanie koni, turkot kół, aż usnąłeś nareszcie. Ocknąłeś się — już pięć stacyi z tyłu zostało; księżyc, nieznane miasto, cerkwie ze staremi drewnianemi dzwonnicami i wysokiemi strzałami; ciemne drewniane, i białe murowane domy; wszystko śpi. Jedyne jedno chyba pokaże się światełko w jakiem oknie: czy tam rzemieślnik jaki kończy swoją robotę, czy piekarz uwija się koło pieca — co nam do nich? A noc..... jakaż noc tworzy się na wysokości! A powietrze i niebo daleko; wysoko, tam, w niedostępnéj swojéj głębi, tak nieujęte, dźwięczne i jasno rozpostarte!....
Ale wiatr prosto w oczy oddech swój posyła, otulasz się lepiéj w twój płaszcz podróżny, i znowu zasypiasz. Ocknąłeś się i znowu przed tobą pola i stepy, wszędzie pusto i odkryto; na pobladłym horyzoncie widać jasną złocistą pręgę; powstaje ranek, wiatr staje się chłodniejszym, otulasz się lepiéj, i znowu sklejają się powieki, ale szturchnięcie bryczki cię przebudziło, spuszcza się ona z górki; na dole most przez rzeczułkę na spadzistości wioska i jak gwiazda, błyszczy od słońca krzyż cerkiewny; i apetyt niezwykły czuć się daje.... Boże mój, jak to przyjemna czasem daleka droga! Ileż razy, jak tonący, chwytałem się ciebie, i każdy raz tyś mnie wyratowała! A ileż to cudnych myśli wtedy się rodziło, ileż było poetycznych natchnień, ileż odczuwało się dziwnych wrażeń.
Nasz bohater także z początku zajęty różnemi myślami oglądał się na wszystkie strony, aż powoli droga mu się sprzykrzyła, powoli oczy do snu kleić się zaczęły, aż nareszcie głowę przytulił do poduszki i zasnął.
Autor musi się przyznać, że kontent z tego snu, bo tym sposobem może pomówić o swoim bohaterze, gdyż do téj pory, jak sam czytelnik widział, ciągle mu coś stawało na przeszkodzie; to Nozdrew, to bale, to damy, to miejskie plotki, to nakoniec tysiące tych drobnostek, które zdają się być drobnostkami tylko wtedy, gdy są zawarte w książce, a jednak są bardzo ważnemi zdarzeniami, gdy je w potoczném życiu napotykamy. Ale obecnie wszystko musi ustąpić i seryo weźmiemy się do dzieła.
Ciemne i skromne było pochodzenie naszego bohatera. Rodzice jego byli szlachtą, nie wiadomo jednak czy rodową, czy téż dosłużyli się szlachectwa. Matkę utracił przychodząc na świat, a ojciec, starzec chodzący zawsze w pantoflach i wytartym szlafroku podszytym zającami, odwiózł go w ósmym roku życia do miasta, do swojéj krewnéj, aby tam chodził do szkół. Przy wyjeździe ojciec dał synowi na wydatki i łakocie 25 groszy i rzekł: „Pamiętajże Pawełku, ucz się, nie szaléj i nie łobuzuj się, szczególniéj dogadzaj nauczycielom i zwierzchnikom. Jak będziesz ich słuchał, to chociaż w nauce nie będziesz pierwszym, jednak wyprzedzisz innych. Z towarzyszami się nie wdawaj, oni cię nic dobrego nie nauczą, a jeżeli już musisz z nimi przestawać, to wybieraj bogatszych, żeby mogli ci się przydać przy zdarzeniu. Nie częstuj nigdy nikogo, a zachowuj się raczéj tak, żeby ciebie częstowano; grosz zbieraj do grosza na czarny dzień; pieniądz cię nigdy nie zawiedzie. Towarzysz albo przyjaciel pierwszy cię oszuka i w biedę wprowadzi, a grosz zawsze ci wiernym pozostanie. Wszystko zrobisz i wszystko na świecie przemożesz groszem.“ To było ostatnie pożegnanie ojca z synem, już więcéj nigdy się nie widzieli; ale te słowa i nauka głęboko utkwiły w duszy młodego Pawełka.
Na drugi dzień poszedł już chłopak do klasy. Szczególne zdolności się w nim nie okazały, odznaczał się jednak pilnością, i ochędóstwem; ale za to ze strony praktycznéj okazał rozum niesłychany. On od razu zmiarkował i pojął sprawę i tak się postawił względem kolegów, że nietylko że oni go częstowali, a on ich nigdy, ale nawet chował najlepsze kawałki i tym samym co go częstowali, te kawałki sprzedawał. Będąc jeszcze dzieckiem, musiał sobie wszystkiego odmówić. Z zostawionych przez ojca 25 groszy nietylko że nic nie stracił, ale owszém przysporzył jeszcze w ciągu roku tego kapitału, okazując obrotność zadziwiającą. Zlepił z wosku gila, wymalował go i sprzedał bardzo korzystnie. Następnie puścił się na inne spekulacye: nakupił różnych łakoci, chował je starannie, a gdy zmiarkował, że któremu z kolegów jeść się zachciało, niby przypadkiem odkrywał róg bułki albo piernika i brał pieniądze odpowiednio do apetytu. Dwa miesiące trudził się w domu nad wyuczeniem myszy służyć, kłaść się i wstawać na komendę, następnie także korzystnie ją sprzedał. Gdy temi sposobami zebrał sobie pięć rubli, zaszył je w woreczek i zaczął zbierać znowu, ale już w drugi.
W szkole do któréj chodził Cziczikow, był inspektorem człowiek nienawidzący hałasu i niespokojnych uczni, to téż Cziczikow chociaż nie odznaczał się w naukach, po skończeniu szkoły dostał najlepszy patent i książkę z złoconemi brzegami, na któréj było napisane: za wzorową pilność i przykładne prowadzenie się.
Wyszedłszy ze szkół, Pawełek był już dorosłym chłopakiem, broda już mu się puszczała i był wcale przystojnym. W tym to czasie umarł mu ojciec, ale jak widać, był tylko dobry do rady, bo sam nic prawie nie zostawił, oprócz kawałka ziemi, który Pawełek zaraz sprzedał i wziął za niego około tysiąc rubli. „Zbieraj grosz do grosza“ przeszło u Pawełka w przysłowie, nie dla tego żeby on lubił pieniądze dla pieniędzy, on z natury wcale nie był skąpy, ale marzył w przyszłości o ekwipażach, o dobrych obiadach, o dostatnio urządzonym domie, — otóż żeby pokosztować tych roskoszy kiedyś, on teraz oszczędzał każdego grosza.
Wyszedłszy ze szkoły, nie chciał ani chwili odpocząć, ale zaraz starał się o miejsce i otrzymał je w izbie skarbowéj z marną płacą trzydziestu czy czterdziestu rubli rocznie. Postanowił jednak gorliwie przejąć się służbą i wszystko pokonać. I w saméj rzeczy wyparcie się siebie samego, cierpliwość i ograniczenie się w potrzebach koniecznych życia okazał niesłychane. Od rana do nocy zajęty był swoją pracą, nie chodził nawet spać do domu, a kładł się w kancelaryi na stole, żywił się jednym chlebem, umiał jednak przy tém wszystkiém zachować czystość w odzieniu i nadać przyjemny wyraz swojéj twarzy. Trzeba nadmienić, że niżsi urzędnicy izby skarbowéj byli prawie wszyscy strasznymi pijakami i czasem przepiwszy bóty, boso lub w łapciach do bióra przychodzili. To téż dzięki téj schludności i wzorowemu prowadzeniu się Cziczikow w parę lat postąpił na pisarza i otrzymał rangę.
Wtedy to naznaczona została komisya dla wybudowania jakiegoś znacznego gmachu rządowego, Cziczikow wkręcił się do niéj. Sześć lat pracowali nad tym budynkiem, jednak nie wiadomo czy to wskutek klimatu, czy téż przyczyną tego był materyał, ale wyżéj od fundamentu roboty się nie posuwały. Tymczasem w innych częściach miasta członkowie komisyi stawiali domy bardzo ładne, prawda nie rządowe. Cziczikow także zwolnił długo cierpiany post: przyjął kucharza, sprawił sobie z holenderskiego płótna koszule, najmodniejsze ubranie, wreszcie kupił parę koni, któremi, gdy wyjeżdżał, sam powoził. Ale raptem przysłany został na prezesa téj komisyi jakiś jenerał z Petersburga, który wziął się ostro do dzieła, a dopatrzywszy się szachrajstw, wszystkich członków komisyi rozpędził a razem z nimi i Cziczikowa. Jednakże dzięki zabiegom i niepróżnéj kieszeni naszego bohatera, wydano mu najzaszczytniejszy atest.
„No cóż!“ mówił do siebie Cziczikow, — „zaczepiłem, pociągnąłem, urwało się, — płaczem nic nie wskóram, trzeba iść daléj.“ Marzeniem jego było dostać się do straży nadgranicznéj, celnéj. Już nie wiemy jakiemi sposobami, ale nareszcie jego życzenia się ziściły. Przejął się służbą ze szczególną gorliwością, zdawało się że był stworzony na celnika. W kilka tygodni takiéj nabrał wprawy, że żaden podróżny nic zgoła przez komorę przewieść nie mógł. On kontrabandę przewąchał wszędzie, w dyszlu, w chomątach, nawet u koni w uszach, stał się biczem wszystkich okolicznych żydów i kontrabandzistów. Ta jego gorliwość zwróciła na niego uwagę naczelników i powierzono mu posadę zaufania, oddawszy mu pełną władzę. Tego téż Cziczikow wyczekiwał. Zmówiwszy się z drugim urzędnikiem, dla większego bezpieczeństwa, dopuszczali przemycarstwo na ogromną skalę, w kilka lat wzbogacili się każdy z nich do trzech kroć sto tysięcy rubli, ale wskutek błahéj sprzeczki, wspólnik Cziczikowa go denuncyował, sam przepadł, ale i nasz bohater wiele ucierpiał. Odebrano mu wszystkie pieniądze, jednak chytrość jego i przebiegłość i tu górę wzięła, ocalał jego honor, gdyż rząd go uniewinnił, ale z całego majątku nie pozostało mu jak z dziesięć tysięcy rubli, które starannie miał zachowane, kilka tuzinów koszul oraz znajoma nam bryczka, w któréj jeżdżą kawalerowie, trójka, Selifan i Piotrek.
W oczekiwaniu czegoś lepszego, bohater nasz został komisantem, faktorem, en gros. Między różnemi sprawami, które mu powierzono, była jedna tego rodzaju: Młody jeden pan, wielki hulaka, nie miał innego środka ratunku jak zastawić swój majątek,[14] majątek, to jest dusze, czyli poddanych. Cziczików, jako pełnomocnik był do tego użyty. Uzyskawszy najprzód względy wszystkich urzędników, opowiedział im, nie chcąc się narażać, w jakiém położeniu był majątek, że był zadłużony, i że wielu poddanych, wskutek grasujących chorób, wymarło. „Jednak z list rewizyjnych jeszcze nie są wykryśleni?“ zapytał sekretarz. „Nie, nie są“ — „Więc o cóż wam chodzi, jeden umarł, drugi na to miejsce się narodził.“ Bohatera naszego, jak gdyby przeszła iskra elektryczna. „Eh, he,“ pomyślał on sobie, — „szukam czapki, a czapka na głowie.“
Niech ja zakupię tych co powymierali, póki jeszcze nie podano list rewizyjnych, niech ich nabędę naprzykład tysiąc, a bank niech da choć po 200 rubli za sztukę, oto i kapitał się zbierze, 200 tysięcy! A teraz taka pora, niedawno Pan Bóg zesłał epidemią, ludzi wymarło jak much w jesieni. Niejeden darmo mi odda, żeby nie płacić podatku. Zapewne, że to delikatny interes, mozolny, straszny, może wyjść z tego bardzo niemiła historya, ale przecie jest i rozum od tego. Co jednak najlepsze, że przedmiot dziwny, nowy, nikt nie uwierzy i nie pojmie, w czém rzecz. Prawda, że bez ziemi nie biorą w zastaw, ale teraz w Chersońskiéj gubernii dają ziemię darmo byle tylko zaludniać. A wszystko to można zrobić byle zręcznie. Majątek można będzie nazwać Cziczikówka, albo Pawłowo.“ I oto jakim sposobem utworzył się w głowie naszego bohatera ten oryginalny pomysł, za który, nie wiem czy wdzięczni mu będą czytelnicy, jednak autor składa mu dzięki, gdyż bez Cziczikowa nigdyby mu na myśl nie był przyszedł.
— Eh, he! cóż ty? zawołał, budząc się Cziczików. — Ty!
— Co? zapytał Selifan.
— Jak to co? jak ty jedziesz, spisz durniu.
Selifan świsnął knutem; bryczka, którą jeżdżą kawalerowie, bystro się potoczyła i znikła z oczów, a w dali było widać tylko pył wznoszący się do góry.



KONIEC.
Poznań, czcionkami Ludwika Merzbacha.





  1. Włodzimirz, jeden z główniejszych orderów rosyjskich.
  2. Mowa tu o Żukowskim.
  3. Żeby od razu objaśnić czytelników, nie znających stósunków rosyjskich z niektóremi szczegółami, które zaraz na wstępie Martwych dusz byłyby dla nich niezrozumiałemi, musimy powiedzieć, że dawniéj, za czasów poddaństwa w Rosyi, bank cesarski dawał pożyczki albo brał w zastaw dusze męzkie, płacąc za nie po 200 rubli srebrem za każdą. Nazywano duszą każdego poddanego mężczyznę; do kogo należało dwudziestu chłopów np. to mówiono, że posiada dwadzieścia dusz...
    Przypisek tłómacza.
  4. Stopień radzcy kolegialnego w cywilnéj służbie równa się pułkownikowi w wojskowéj. Radzca dworu jest stopniem niżéj. P. T.
  5. Rewizyjne listy w Rosyi wyszczególniają liczbę umarłych lub nowonarodzonych dusz męskich; przedstawiano je rządowi co lat kilkanaście.
  6. Pud = 40 funtów.
  7. Kolezki registrator, nizka ranga w Rosyi (p. t.)
  8. Sofron imie własne, używane w Rosyi dla oznaczenia głupca.
  9. Zwykle niedźwiedziom, których kacapy prowadzą, dają nazwę Miszka Siemionowicz. Miszka, zdrobniale Michał (p. t.).
  10. Rubel asygnacyjny, czwarta część rubla srebrem.
  11. Linejka, ekwipażyk na czterech kolach. Siedzi się w nim jak na koniu. (P. T.)
  12. Najgłówniejsze ulice w Petersburgu (p. t.).
  13. Bałałajka, rodzaj gitary o dwóch strunach. (Przyp. tłóm.)
  14. Bank brał majątki w zastaw, dając połowę wartości dusz. Ziemia się nie liczyła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumacza: Zygmunt Wielhorski.