Strona:Martwe dusze.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zapewne, sam jeden chodził na niedźwiedzie, odpowiedział Sobakiewicz.
— Mnie się zdaje, rzekł prezes, że i wy, gdybyście zechcieli, tobyście niedźwiedzia powalili.
— Nie powaliłbym, odpowiedział Sobakiewicz: — nieboszczyk był silniejszy odemnie. I westchnąwszy mówił daléj: — Nie, teraz już nie ci ludzie: choćby i moje życie... co to za życie? tak sobie tylko...
— Czemuż wasze życie nie piękne? rzekł prezes.
— Nie dobrze, nie dobrze, mówił Sobakiewicz kiwając głową. — Sami osądźcie Iwanie Gregoriewiczu, na piąty krzyżyk już mi idzie, a ani razu nie byłem chory, żeby choć gardło zabolało, albo wrzód, albo wreszcie chociażby brodawka wyskoczyła... Nie, to nie dobrze! trzeba to będzie kiedy przypłacić. Tu Sobakiewicz pogrążył się w melancholią.
„Eh, he!“ pomyśleli razem Cziczikow i prezes: — „ot wymyślił, na co się skarżyć!“
— Mam list do was, rzekł Cziczikow, podając prezesowi list Pliuszkina.
— Od kogo? rzekł prezes, a rozpieczętowawszy, zawołał: — A, od Pliuszkina! Więc on jeszcze do téj pory ziębi się na świecie? Oto los! aki to był rozumny, szacowny człowiek! a teraz...