Strona:Martwe dusze.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łachman z szarego sukna nałożył go na rękawy, ściągnął lejce i krzyknął na swoją trójkę, która ledwie nogi stawiała. Ale Selifan nie mógł żadnym sposobem przypomnieć sobie, czy dwie czy trzy drogi już przejechał. Rozważywszy dobrze, zmiarkował, że wiele było dróg, które on przepuścił. Ale, że Rosyanin nigdy się długo nie zastanawia, skręcił w prawo na pierwszą napotkaną drogę, puścił konie galopem, mało się troszcząc o to, gdzie ich ta droga doprowadzi.
Deszcz jednak zawziął się i rozpadało się. Kurz zmienił się prędko w błoto i koniom szło coraz ciężéj. Cziczikow zaczął się niepokoić, nie widząc tak długo wioski Sobakiewicza. Podług jego obrachunku już dawno można było do niéj dojechać. Patrzał na wszystkie strony, ale tak było ciemno — że choć oko wykol.
— Selifan! zawołał wreszcie, wysuwając się z głębi bryczki.
— Co, panie? odpowiedział Selifan.
— Popatrzno, czy wsi nie widać?
— Nie panie, nigdzie nie widać.
Poczém Selifan świsnął knutem i zaśpiewa pieśń czy nie pieśń, ale coś tak długiego, że końca nie można się było doczekać. Tam wszystko się mieściło, i to co pochwalne, i to, co pobudzić mogło do szybszego biegu, i czém w całéj