Strona:Martwe dusze.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiwszy im tę satysfakcyą, znów zwrócił się do tarantowatego: „Ty myślisz, że się ukryjesz? Nie, ty lepiéj żyj prawdą, jeżeli chcesz, żeby cię mieli za coś. U obywatela, u któregośmy byli, poczciwi ludzie; ja z chęcią rozmówię się z dobrym człowiekiem, z dobrym człowiekiem zaraz się przyjaźń zawięzuje; herbaty się napić, albo zakąsić — z ochotą, jeżeli dobry człowiek. Dobremu człowiekowi każdy się ukłoni. Pana naszego naprzykład, każdy uszanuje, dla tego, że on, słyszysz ty, służył cesarzowi; on radzca kolonialny...“
Tak sobie rozprawiał Selifan. Gdyby Cziczików był słuchał téj mowy, byłby się dowiedział nie jednego szczegółu o samym sobie; ale tak był zajęty własnemi myślami, że dopiero silne uderzenie piorunu zbudziło go. Obejrzał się wokoło, całe niebo pokryte było gęstemi chmurami, a rzadkie duże krople deszczu padać zaczynały. Zagrzmiało drugi raz, jeszcze silniéj, i deszcz jął lać jak z wiadra. Z początku trzepał tylko z jednéj strony budę, późniéj zaczął trzepać i z drugiéj, następnie zmienił kierunek i bił prosto w oczy. Cziczikow spuścił firankę z dwoma okienkami i kazał prędzéj jechać. Selifan musiał przerwać swoje uwagi, i sam zmiarkował, że nie było czego czekać, wyciągnął z pod kozła jakiś