Przejdź do zawartości

Strona:Martwe dusze.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aktu sprzedaży, objawił, że chce mu towarzyszyć. Przyjaciele wzięli się pod ręce i tak wyszli na plac, na którym stał dom piętrowy, duży budynek, w którym znajdowały się bióra. Budynek ten cały był stósownie wybielony, jak gdyby miał świadczyć, że i sumienia urzędników w nim zasiadujących, są równie białe. Przyjaciele wbiegli prędko na wschody, przeszli ciemny kurytarz i weszli do jednego z pokoi; ale ani w korytarzach, ani w pokojach wzrok ich nie był porażony czystością. Wtedy nie dbali jeszcze o nią, i to co było brudne, pozostało brudném, nie przybierając przyjemnéj powierzchowności. Wypadałoby opisać kancelaryjskie pokoje, ale autor czuje odrazę do wszystkich biór, chociaż zdarzało mu się przez nie przechodzić, wtedy nawet, gdy były w najświetniejszym stanie i miały woskowane podłogi on starał się przebiedz jak najprędzéj skromnie spuściwszy oczy, to téż nie wie, jak tam wszystko wygląda. Bohaterowie nasi widzieli dużo papieru, białego i czarnego, spuszczone włosy, szerokie plecy, fraki, surduty gubernialnego kroju, a nawet jakąś szarą kurtkę jaskrawo odbijającą, która nachyliwszy głowy ostro i zamaszyście coś pisała. Słychać było także używane słowa: „Pozwólcie Fedosiej Fedosiewicz, akta za Nr. 368!“ — „Wy wiecznie musicie gdzieś zadziać korek od skarbo-