Strona:Martwe dusze.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz sami już trafimy, rzekł Selifan, wracaj do domu.
Pomógł jéj zleźć i przecedził przez zęby: „Eh ty czarno noga!“
Cziczikow dał jéj grosz i dziewczynka pobiegła zadowolona już dostatecznie z tego, że się na koźle przejechała.


Rozdział IV.

Gdy przybyli przed zajazd, Cziczikow kazał się zatrzymać dla dwóch przyczyn: najprzód, żeby dać wytchnąć koniom; następnie, żeby samemu się posilić. Autor, prawdę powiedziawszy, zazdrości podobnym ludziom ich apetytu i żołądka. Dla niego zupełnie są obojętnymi ci wielcy panowie mieszkający w Moskwie albo Petersburgu, tracący czas na wymyślaniu, coby to zjeść jutro, lub jaki obiad zadysponować na pojutrze, a siadają do tego obiadu nie inaczéj jak po zażyciu pigułki, połykający ostrygi, morskie pająki lub inne jakie potwory, następnie udających się do Karlsbad, albo na Kaukaz. Tacy nigdy nie wzbudzili we mnie zazdrości. Ale ci ludzie średniéj zamożności, którzy na jednym popasie każą sobie podać szynki, na drugim prosiaka, na trzecim kawał jesiotra, albo wędzonéj kiełbasy z czosnkiem, a następnie jak gdyby nic, siadają do obiadu o jakiéj