Strona:Martwe dusze.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i nic więcéj. Nawet gniademu i ławnikowi przykro było nie słyszeć ani razu „kochane“ albo „dobre.“ Deresz strzygł uszami za każdém uderzeniem i myślał sobie: Patrz, jak mu djabli szepcą, wie gdzie uderzyć! Nie chlaśnie prosto po grzbiecie, tylko wybiera najdotkliwsze miejsca, i albo uszów dostanie, albo pod brzuch sięgnie.
— Czy na prawo? sucho spytał się obok niego siedzącéj dziewczynki.
— Nie, nie, już ja wam pokażę, odpowiedziała.
— Gdzież tedy? zapytał Selifan, gdy bliżéj wyjechali.
— Oto tam, odpowiedziała, wskazując ręką.
— Oj ty głupia! rzekł Selifan. — Toć to przecie jest na prawo. Nie wie, gdzie prawa strona a gdzie lewa.
Chociaż pogoda świeciła, ale droga była ciężka, to téż dopiero koło południa dostali się na gościniec, i tego by byli nie dokonali bez dzieweczki, bo drogi tak się na wszystkie strony rozchodziły jak raki, gdy się je z worka wysypie. Dziewczynka pokazała ręką, na ciemny budynek i powiedziała:
— Oto i gościniec!
— A co to za budynek? zapytał Selifan.
— Zajazd.