Strona:Martwe dusze.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rajsza wódka jeszcze ci zupełnie z głowy nie wywietrzała.
Selifan nic na to nie odpowiedział.
— Bądźcie zdrowi, matko, a gdzież jest wasza dziewczyna?
— Pelagia! zawołała Koroboczka do stojącéj blisko ganku jedynastoletniéj dziewczynki z bosemi nogami, które z daleka można było mieć za opatrzone w trzewiki, tak były oblepione świeżém błotem. — Pokażesz panu drogę.
Selifan pomógł dziewczynce wgramolić się na kozioł, następnie Cziczikow postawił nogę na stopniu, aż się cała bryczka na prawo przechyliła, a gdy się dobrze usadowił, pożegnał gospodynią — i konie ruszyły.
Selifan przez całą drogę był milczący i przytém bardzo uważny, co zawsze mu się zdarzało, ilekroć w wilją co przeskrobał, albo się upił. Konie mianowicie były doskonale wyczyszczone; jedno z chomąt, oddawna poszarpane, dziś uderzało staranném sporządzeniem. Już koniom przestróg pouczających nie udzielał, i tylko smagał knutem od czasu do czasu, chociaż deresz pragnął usłyszeć jakąś nauczkę, bo wtedy Selifan zwykle opuszczał lejce i knutem wywijał jedynie dla pozoru. Ale posępny jemszczyk (woźnica) tym razem powtarzał tylko te słowa: „No, no gawrony!“