Strona:Martwe dusze.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzem, niosącym owies dla koni, wędrowiec w dziurawych łapciach wlekący się o jakie tysiąc wiorst; miasteczka, pola nieurodzajne, dwory obywatelskie, żołnierz na koniu wiozący zieloną powózkę z ołowianym grochem z napisem: takiéj to artyleryjskiéj bateryi; różnokolorowe łany pól uprawnych, pieśń jaka w oddali zanucona, sosnowe wierzchołki, dźwięk dzwonka pocztowego, wrony jak muchy i horyzont bez końca.
Jakie osobliwsze, mamiące, przyciskające i cudowne słowo podróż! i jak czarowna ona sama, ta podróż! Dzień pogodny, jesienne liście, powietrze chłodne.... Otulaj się lepiéj w swój płaszcz podróżny, czapkę na uszy, przyciśnij się lepiéj do kąta! Już ostatni raz dreszcz członki przeleciał, zastąpiło go przyjemne ciepło. Konie pędzą.... jak ponętnie zagląda sen i klei oczy, i już przez sen tylko słyszysz sapanie koni, turkot kół, aż usnąłeś nareszcie. Ocknąłeś się — już pięć stacyi z tyłu zostało; księżyc, nieznane miasto, cerkwie ze staremi drewnianemi dzwonnicami i wysokiemi strzałami; ciemne drewniane, i białe murowane domy; wszystko śpi. Jedyne jedno chyba pokaże się światełko w jakiem oknie: czy tam rzemieślnik jaki kończy swoją robotę, czy piekarz uwija się koło pieca — co nam do nich? A noc..... jakaż noc tworzy się na wysokości! A powietrze i niebo