Strona:Martwe dusze.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cznie późniéj, niż sądził — to była pierwsza nieprzyjemność. Jak tylko wstał, posłał zaraz dowiedzieć się, czy bryczka zaprzężona i czy wszystko gotowe; ale donieśli mu, że bryczka nie była zaprzężona i że nic nie było gotowe. Rozgniewał się, zbierał się nawet sprawić frycówkę naszemu przyjacielowi Selifanowi i czekał tylko z niecierpliwością, jak się on ze swojéj strony usprawiedliwi. Gdy Selifan przyszedł, pan jego miał przyjemność usłyszeć tę samą gadaninę, jaką każdy pan słyszy od sług, gdy spiesznie musi wyjeżdżać:
— Ale Pawle Iwanowiczu, trzeba będzie konie podkuć.
— Ah ty łotrze! a przedtém dla czegoś tego nie mówił? Czy czasu nie było?
— Czas bo był... Ale i koło także, Pawle Iwanowiczu, trzeba będzie obręcz przyciągnąć, bo teraz droga to taka... wszędzie wyboje... Przytém, jeżeli pozwolicie powiedzieć: przodek u bryczki cały się rozchlebotał, tak że i dwóch stacyi by nie przeszła.
— Szelmo ty, zawołał Cziczikow, podchodząc tak blisko do Selifana, że ten, bojąc się oberwać jakiego podarunku, cofnął się nazad. — Czyś ty zabić mnie chciał — co? zarznąć mnie — co? na gościńcu obedrzeć mnie — co? Szelmo ty jeden, potworze morski! Trzy tygodnie siedziałeś naje-