Strona:Martwe dusze.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

algierkę. W dali widać było kolaskę, ciągnioną czterema lichemi szkapami, zaprzężonymi w porozrywane chomąta ze sznurkowemi lejcami. Blondyn zaraz wszedł na wschody, prowadzące do sieni, a brunet jeszcze się został, macał coś w bryczce, rozmawiał ze służącym i kiwał na jadącą z tyłu kolaskę. Głos jego wydał się Cziczikowi, jakoby znajomy. Podczas gdy mu się przysłuchiwał, blondyn już wszedł do izby. Był to wysoki mężczyzna z twarzą bladą, albo raczéj wyniszczoną z małemi rudemi wąsikami. Z ogorzałych jego rysów można było wnioskować, że wiedział co to dym, jeżeli nie prochu, to przymajmniéj fajki. Grzecznie ukłonił się Cziczikowi, który tak samo mu odpłacił.
Oni by się niewątpliwie w przeciągu kilka minut byli bliżéj zaznajomili, bo zaczęli dobrze, oba zgodzili się na to, że deszcz wczorajszy oswobodził ich od kurzu, i że teraz przyjemnie jechać, bo chłodno; ale wszedł brunet, rzucił czapkę na stół, i chwacko zapuścił palce we włosy. Wzrostu był średniego, pięknych kształtów, z rumieńcem na twarzy, białemi jak śnieg zębami, i czarnemi jak smoła faworytami. Był świeży jak krew z mlekiem, a zdrowie tryskało z jego oblicza.
— Ba, ba, ba! Zawołał wyciągając obie ręce do Cziczikowa. — Jakim że to szczęśliwym trafem?