Strona:Martwe dusze.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Cziczikow popatrzał z boku na Sobakiewicza, wydał mu się na ten raz podobnym do średniéj wielkości niedźwiedzia. Dla dopełnienia podobieństwa, frak Sobakiewicza był jakiegoś koloru niedźwiedziego, rękawy długie, spodnie téż długie. Przestępował on téż ciągle z nogi na nogę i często deptał po nogach drugich. Twarz miał śniadą ogorzałą, jaką się widuje na miedzianéj monecie. Wiadomo, że na świecie jest wiele takich twarzy, nad któremi natura nie wiele sobie zadawała pracy, nie używała żadnych drobnych instrumentów, jak: pilników, drobnych dłutek i innych, ale po prostu rąbała z całego zamachu; uderzyła siekierą raz, zrobił się nos; uderzyła drugi, zrobiły się usta, grubym świdrem wydrążyła oczy i nie obciosawszy wypuściła na świat, rzekłszy: „Żyj!“ Taki gruby i nieokrzesany był Sobakiewicz. Głowę zwykle miał spuszczoną, szyi nigdy nie pokręcił, w skutek tego nie patrzał na człowieka, do którego mówił, ale najczęściéj albo na róg pieca, albo téż na drzwi. Cziczikow jeszcze raz zerknął na niego, gdy przechodzili przez pokój jadalny: niedźwiedź! prawdziwy niedźwiedź! Trzeba téż i trafu szczególnego, że go zwali Michałem Siemionowiczem.[1] Cziczikow znając jego

  1. Zwykle niedźwiedziom, których kacapy prowadzą, dają nazwę Miszka Siemionowicz. Miszka, zdrobniale Michał (p. t.).