Strona:Martwe dusze.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A cóż? dla czego opierać się nogami i rękami, rzekł uśmiechając się Cziczików, — ożenienie wszak nie jest rzeczą tak straszną... żeby tylko panna była.
— Będzie i panna! Jak nie ma być? wszystko będzie czego tylko zachcecie!......
— Zatém kiedy będzie......
— Brawo, zostaje się! zawołali wszyscy: — wiwat! hura, Paweł Iwanowicz! hura! I wszyscy podchodzili do niego trącić się kieliszkiem szampana. „Nie jeszcze, nie dość,“ mówili serdeczniejsi i jeszcze raz się trącali kieliszkami, nareszcie trącili się i po raz trzeci. W krótkim czasie wszyscy byli niezwykle weseli. Prezes, który był nadzwyczaj miłym człowiekiem, gdy rozweselił się, ściskał kilkakrotnie Cziczikowa, mówiąc z największą szczerością: „Dusza ty moja, serce moje!“ i nawet klaskając w palce, zaczął koło niego tańcować kozaczka, przyśpiewując znaną pieśń: „Ach ty taki i owaki, komacyński chłopek!“ Po szampańskim, podali węgierskie, które jeszcze więcéj dodało ducha i rozweseliło towarzystwo. O wiście zupełnie wszyscy zapomnieli; krzyczeli, rozmawiali o wszystkiem — o polityce, o sprawach wojennych dość liberalnie, tak że innym razem za takie twierdzenia byliby rózgą dali swoim dzieciom. I to zaraz na miejscu rozwiązywali najtrudniejsze polityczne kwestye.