Strona:Martwe dusze.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

licmajster. Charakter jego taki prosty, otwarty; w twarzy jego widać szczerość.
— Szachraj, rzekł Sobakiewicz, — sprzeda, oszuka, a w dodatku i obiadek od was wykpi! Znam ja ich wszystkich, wszyscy szachraje; całe miasto tam takie; szachraj na szachraju siedzi i szachrajem pogania. Wszyscy oni Judasze. Jeden tylko prokurator porządny człowiek, i to prawdę powiedziawszy, wielka świnia.
Po takiéj pochwalnéj, chociaż krótkiéj biografii, Cziczikow zmiarkował, że o innych urzędnikach, nie ma co wspominać, że Sobakiewicz nie lubił dobrze mówić o nikim.
— Cóż duszko? chodźmy na obiad, rzekła do Sobakiewicza żona.
— Bardzo proszę, rzekł Sobakiewicz.
Zatém podeszli do stołu, na którym stała zakąska, gość i gospodarz wypili, jak należy, po kieliszku wódki, zakąsili, jak nakazuje cała szeroka Rosya, po miastach i wioskach, t. j. czémkolwiek słonem, i innemi rzeczami wzbudzającemi apetyt — i udali się do pokoju jadalnego; poprzedziła ich, jak gdyby gęś płynąca, gospodyni. Nie wielki stół nakryty był na cztery osoby. Na czwarte miejsce zjawiła się zaraz — trudno powiedzieć zrazu kto taki, czy mężatka czy panna, krewna lub zarządzająca domem, czy nareszcie rezydentka,