Strona:Martwe dusze.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

telu, bijąc się z myślami i bezsennością, serdecznie częstując Nozdrewa i jego rodzinę, gdy przed nim paliła się łojowa świeca a grzyb już dawno zrobił się na knocie, gdy ślepa noc, przewidując nadejście rozświtu, jeszcze ciemniéj zaglądała w jego okna, gdy odzywały się jeden do drugiego koguty, gdy całe miasto w śnie było pogrążone, — w drugiéj jego stronie zaszło zdarzenie, które miało powiększyć jeszcze troski naszego bohatera.
W oddalonym końcu miasta, wlókł się osobliwszy ekwipaż, niewiadomo, jaką by mu można nadać nazwę, nie była to bryczka, ani tarantas, ani powóz, ale jak gdyby arbuza kto wsadził na cztery koła. Drzwiczki, w których poodrywane były zasówki i klamki poprzywiązywano sznurkami; arbuz zapchany był rozmaitego kształtu poduszkami w różnokolorowych perkalikowych powłoczkach, oraz woreczkami i koszykami z gastronomicznemi zapasami. Z tyłu siedział chłop lokajskiego pochodzenia z siwiejącą już, nie goloną brodą, w domowéj roboty kraciastéj kurtce, — osobistość znana pod nazwą małego.
Turkot i skrzyp żelaznych osi i zardzewiałych gwintów, rozbudził, na drugim końcu miasta stojącego budnika, który porwawszy za halabardę wrzasnął ile było w jego mocy: „Kto idzie?“ Lecz zobaczywszy, że nie ma nikogo,