Strona:Martwe dusze.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, dla przesiedlenia.
— To co innego; a w jakie strony?
— W jakie strony?... Do Chersońskiéj gubernii.
— O, tam ziemia doskonała, rzekł prezes.
— Bardzo dobra, odpowiedział Cziczików.
— A czy macie ziemi w dostatecznéj ilości?
— O, w dostatecznéj, tyle ile potrzeba dla kupionych chłopów.
— Czy obok rzeki, czy téż są stawy?
— Rzeka; zresztą są i stawy. To powiedziawszy, Cziczików spojrzał ukradkiem na Sobakiewicza, i chociaż Sobakiewicz był jak przedtém nieruchomy, lecz jemu się zdawało, jak gdyby na jego czole było napisane: „Oj, łżesz ty bratku, łżesz! Wątpię, czy tam jest rzeka i stawy, czy nawet jest ziemia?“
Podczas, gdy tak rozmawiali, zeszli się świadkowie, niektórzy, jak prokurator, już znajomi naszym czytelnikom, inni nieznajomi; przyszedł nie tylko syn protopopa ojca Kiryły, ale nawet sam ojciec Kiryło. Iwan Antonowicz sprawił się chwacko, akta były wpisane do ksiąg i tam gdzie należy. Cziczików coś zapłacił do skarbu, ale bardzo mało, bo prezes kazał wziąść od niego tylko połowę tego, co się należało, a drugą połowę miał zapłacić