Strona:Martwe dusze.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liśmy, razem po płotach łaziliśmy? Jak to nie mam? I jaki jeszcze znajomy! Może do niego napisać?
— Naturalnie, że do niego.
— Taki dobry znajomy! w szkołach byliśmy przyjaciółmi.
I na téj drewnianéj twarzy raptem błysnął ciepły płomień, wyraziło się, nie uczucie, ale jakieś blade odbicie uczucia: zjawienie, podobne nieoczekiwanemu pokazaniu się topielca na powierzchni wody, które wywołuje radość w tłumie stojącym na brzegu. Ale napróżno cieszyli się bracia i siostry, zarzucają sznury i czekają, czy nie błyśnie znów głowa, albo zmęczona walką ręka: zjawienie to było ostatniém. Głucho i pusto i jeszcze straszniejszą staje się po tém zasypiająca powierzchnia niemego wód kryształu. Tak samo i twarz Pliuszkina, po błysku chwilowém uczucia, stała się jeszcze więcéj nieczułą i zimną.
— Leżała na stole ćwiarteczka czystego papieru, rzekł, — nie wiem gdzie się podziała, ludzie moi tacy niegodziwcy! Zaczął zaglądać i pod stół i na stole wszystko przewracał, nakoniec zawołał: „Marta! he! Marta!“ Na wołanie, zjawiła się kobieta z talerzem w ręku, na którym leżały znajome już czytelnikowi sucharki: taka była między niemi rozmowa: