Strona:Martwe dusze.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyjadę, to i konopie zabiorę. Tak cóż? Nastasija Piotrówna?
— Jak Boga kocham, tak towar osobliwszy, niezwykły!
Cziczików tracił już wszelką cierpliwość — złapał z złości za krzesełko, silnie uderzył niém w podłogę, a babę posłał do djabła.
Djabła obywatelka zlękła się niezmiernie.
— O, nie wspominaj go, Bóg z nim! zawołała blada od strachu staruszka. — Jeszcze trzy dni temu całą noc śnił mi się przeklęty. Po pacierzach przyszła mi ochota kłaść kabałę, widać, że za karę Pan Bóg mi go przysłał. A taki szkaradny mi się przedstawił, rogi miał jak u byka.
— Dziwi mnie to, dla czego oni wam się dziesiątkami nie śnią. Miłość bratnia chrześciańska mnie do tego pobudziła; widzę — biedna wdowa, zabija się pracą, cierpi niedostatek..... Przepadnij! zdechnij razem z całą twoją wioską.
— Ah, jak wy klniecie nieładnie! — rzekła stara, patrząc się na niego ze strachem.
— Bo już nie wiem, jak mam z wami mówić! Wy, to uczciwszy uszy, jak suka, która leży na sianie: sama nie je siana, ale i drugim go nie daje. Chciałem u was zakupić rozmaite produkta gospodarskie, bo zajmuję się dostawami rządowemi..... Tu zełgał trochę, chociaż przypad-