Strona:Martwe dusze.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mogę, Michale Siemionowiczu, wierzcie memu sumieniu, nie mogę: czego nie można zrobić, to nie można, mówił Cziczików, jednak po pół rubla jeszcze dodał.
— Czego wy się tak skąpicie? rzekł Sobakiewicz; — prawdziwie nie drogo! Inny jaki łotr oszuka was, sprzeda wam gałgaństwo, a nie dusze; a u mnie wszystko jędrne jak orzechy, wszystkie jak na dobór: jeźli nie majster jaki, to w każdym razie chłop zdrowy. Osądźcie sami: oto naprzykład, stelmach Michniew! innych żadnych bryczek nie robił jak na resorach. I to nie moskiewska robota, co tylko na jeden raz: ale co to za siła tam była, sam obije, a nawet i wymaluje.
Cziczików otworzył usta, żeby zwrócić uwagę, że Michniew jednak już dawno nie na tym świecie; ale Sobakiewicz był w zapale, nie wiadomo nawet, zkąd mu się wziął taki dar słowa.
— Ale Probka Stepan, cieśla! głowę daję, jeżeli wy podobnego chłopa gdzie znajdziecie. Co to za siłacz był! Gdyby on w gwardyi służył, to by mu, Bóg wie co dali: miał pół czwarta łokcia wysokości!
Cziczików znowu chciał zwrócić uwagę, że i Probki nie ma na świecie; ale Sobakiewicz w takim był zapale, że nie dał sobie przerwać.