Strona:Martwe dusze.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, to byłoby rajskie życie! rzekł Cziczików, wzdychając. — Żegnam panią, mówił daléj, całując ją w rękę. — Żegnam was, szanowny przyjacielu, nie zapomnijcie o mojéj prośbie.
— Bądźcie spokojni! odpowiedział Maniłow. Rozłączam się z wami nie na dłużéj jak na dwa dni.
Wszyscy wyszli do sali jadalnéj.
— Żegnam was, miłe dzieci! rzekł Cziczików, zobaczywszy Alcybiadesa i Temistokliusza, bawiących się drewnianym huzarem, któremu brakło już ręki i nosa.
— Żegnam was, moje aniołki, przebaczcie mi jeżeli wam nie przywiózłem jakich zabawek, ale przyznam się, że nie wiedziałem nawet, że istniejecie na świecie; ale teraz co innego, jak przyjadę, to niezawodnie przywiozę.
Tobie przywiozę szabelkę. Chcesz szabelkę?
Chcę odpowiedział Temistoklius.
— A tobie bęben. Co, dobrze? rzekł, nachylając się ku Alcybiadesowi.
— Bęben, odpowiedział z cicha Alcybiades i spuścił główkę.
— Już dobrze, tobie przywiozę bęben, — znakomity bęben! będzie ciągle słychać turrrr.... ru... tra-ta-ta, ta-ta-ta... Bądź zdrów chłopaku.