Strona:Martwe dusze.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzieś podziała złodziejko papier?
— Jak Boga kocham, nie widziałam, proszę pana, oprócz małego świsteczka, którym pan nakrył kieliszek.
— Już ja z oczów twoich widzę, żeś ukradła.
— Po co miałam kraść? Cóż bym miała z tego za pożytek: czytać nie umiem.
— Łżesz, wyniosłaś pewnie do dyaczka, on umie trochę sylabizować, zatém do niego zaniosłaś.
— Jeżeli by dyaczek potrzebował papieru, to dostanie, i obejdzie się bez naszego świstka.
— Poczekaj tylko: na strasznym sądzie djabli przypieką cię za to swemi widłami, zobaczysz jak przypieką!
— Ale za co będą piekli, kiedy w rękach nawet ćwiarteczki nie miałam? Mam może inne jakie babskie przywary, ale nikt nie może posądzać mnie o złodziejstwo.
— A jednak djabli będą cię smażyć! powiedzą: „Widzisz szelmo, co to żeś swego pana oszukiwała,“ i będą ciebie piec i smażyć!
— Ja im na to odpowiem: „Nie słusznie, jak Boga kocham nie słusznie: ja nic nie wzięłam...“ Ale oto ona leży na stole. Zawsze napróżne podejrzenie!