Strona:Martwe dusze.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

widać było cztery poły, z których wyglądała nie wata ale pakuły. Szyję miał téż obwiązaną czemś, czego nie można było rozpoznać, czy to była pończocha, czy bandaż, czy nabrzusznik, ale w każdym razie nie halsztuk. Słowem, gdyby Cziczików spotkał go, dajmy na to przy bramie cerkwi, to dał by mu grosz, bo dla honoru naszego bohatera trzeba powiedzieć, że miał serce litościwe, i nie mógł się wstrzymać od tego, żeby biednemu nie podać jałmużny. Ale w obecnéj chwili nie stał przed nim żebrak, ale szlachcic obywatel. Ten obywatel posiadał przeszło tysiąc dusz, i niech by kto spróbował znaleźć u drugiego tyle zboża w ziarnie i snopie, u któregoby magazyny i składy tak były przepełnione płótnem, suknem, skórami wyrobionemi i surowemi, suszoną rybą i różnemi płodami. Niech no by kto zajrzał na jego podwórze, co tam było przygotowanego drzewa i rozmaitych statków drewnianych nigdy nie używanych — zdawałoby się widzowi: nie dostałże się jakim sposobem do Moskwy na szczepny dwór, gdzie codzień udają się roztropne macochy i świekry z kucharką za sobą dla zakupienia gospodarskich zapasów, i gdzie jak góry, błyszczą rozmaite naczynia, szyte, toczone, strugane i plecione, beczki, sąsieki, cebry, kadzie, konewki, dwojaki, przetaki,