Strona:Martwe dusze.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na podłogę i bilecik z dwuwierszem i Bonończyka, który przeraźliwie zaskowyczał. Słowem Cziczikow wywołał u wszystkich radość i wesołość niesłychaną. Nie było twarzy, na któréjby się nie odbijało zadowolenie. Bohater nasz odpowiadał wszystkim i każdemu z osobna, czuł on w sobie jakieś niewypowiedzianie miłe usposobienie: kłaniał się na prawo i na lewo, swoim zwyczajem trochę krzywo, ale swobodnie, tak, że oczarował wszystkich. Damy zaraz go okrążyły, jak gdyby jakim świetnym wieńcem, przynosząc wraz z sobą całe obłoki różnych upajających woni: jedna pachniała jak róża, od drugiéj czuć było wiosnę i fijołki, trzecia wydawała z siebie najmilszy zapach rezedy; Cziczikow podnosząc nos do góry, tylko wąchał. W toaletach gustu było bezdno: muśliny, atłase, jedwabie były tak bladych, modnych kolorów, że nawet nazwania tym kolorom wyszukać nie można było — do takiego to stopnia doszła delikatność smaku; koronki, kwiaty, wstążki rozrzucone po sukni niby w bezładzie, jednak artystyczną ręką poprzyczepiane, stanowiły rozkoszną harmonią; lekki ubiór głowy, ledwie jéj dotykający, zdawał się mówić: „Ulecę w powietrze, żal tylko, że nie będę mógł z sobą zabrać cudnéj postaci, którą zdobię!“ Kibici miały najpowabniejsze i najmilsze dla oka formy (trzeba zwrócić uwagę, że wogóle wszystkie