Strona:Martwe dusze.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tyle uczuł szacunku dla tego miejsca, że doszedłszy do drzwi ukłonił się i czémprędzéj odszedł. Wszedłszy do sali, zobaczyli, że prezes nie był sam, ale siedział obok niego Sobakiewicz, którego z początku zakrywał stos książek. Przyjście gości sprawiło niewypowiedzianą radość, fotele zaraz zostały odsunięte z hałasem. Nawet Sobakiewicz wstał i cała jego postać została widzialną. Prezes uścisnął w swoich objęciach Cziczikowa i głośne pocałunki rozległy się po sali; spytali wzajemnie o zdrowie i pokazało się, że u obydwóch zarówno bolą krzyże. Prezes, jak widać, wiedział już o kupnie, widać uprzedzony był przez Sobakiewicza, bo winszował Cziczikowowi, co z początku zmięszało trochę naszego bohatéra, szczególniéj, gdy zobaczył naprzeciwko siebie stojących Sobakiewicza i Maniłowa, z którymi interes prowadził osobno. Jednak podziękował prezesowi i obracając się do Sobakiewicza zapytał:
— A jak wasze zdrowie?
— Dzięki Bogu, nie mogę się skarżyć, rzekł Sobakiewicz. I w rzeczy saméj nie było na co się skarżyć; prędzéj żelazo mogłoby się zaziębić i kaszleć, jak ten, na urząd zbudowany obywatel.
— Wy zawsze słynęliście dobrém zdrowiem, rzekł prezes, — nieboszczyk wasz ojciec był także zdrów.