Strona:Martwe dusze.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak Boga kocham, Pawle Iwanowiczu, on tylko na oko pokaźny, a na prawdę nic nie wart; takiego konia....
— Durniu ty jeden, jak zechcę to sprzedam; rady jeszcze będzie mi dawał! Zobaczę ja, jak ty mi zaraz nie przyprowadzisz kowala i za dwie godziny nie będzie wszystko gotowe, to ci takie sprawię cięgi, że sam siebie nie poznasz! Paszoł!
Selifan wyszedł.
Cziczików zupełnie stracił humor, rzucił nawet na podłogę pałasz, który zawsze jeździł z nim dla wpojenia większego uszanowania i strachu, komu należy. Więcéj jak kwadrans stracił na targowaniu się z kowalami, aż się nareszcie z nimi ugodził, gdyż kowale, jak zwykle, byli wielkie szelmy i przeczuwając, że robota spieszna, nie cierpiąca zwłoki, zażądali sześć razy tyle jak była warta. Jak on ich nie namawiał, gniewał się, nazywał rozbójnikami, łotrami, wspomniał coś nawet o sądzie ostatecznym, lecz nic ich wzruszyć nie mogło, nie tylko, że ani grosza nie ustąpili, ale jeszcze zamiast dwóch godzin, całe pół czwartéj godziny zmitrężyli przy robocie. Przez cały ten czas, Cziczików miał przyjemność doświadczać tych miłych chwil, znajomych każdemu podróżnemu, gdy już wszystko jest zapakowane a na podłodze leżą tylko kawałki sznurków, papierki i ró-