Przejdź do zawartości

Ziemia w malignie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BRUNO WINAWER
ZIEMIA
W
MALIGNIE
RÓJ




SPIS RZECZY
Str.
 5
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 



BRUNO WINAWER
ZIEMIA
W MALIGNIE

Dokładny „spis rzeczy“ zająłby w tej książce kilka stronic druku. Bruno Winawer porusza w swych żywych szkicach naukowych najważniejsze zagadnienia, nurtujące epokę: robot, maszyna, człowiek... co po nas zostanie?... kto „zaczął“ cywilizację?... jak „gruczoły“ wpływają na historię?... Telewizja, telepatia, czarna magia, czarne lądy w kosmosie...
Jest tu jakby szereg ostrych zdjęć migawkowych na taśmie ruchomej. Ów film przypomina chwilami różne „oczy i uszy świata“, znane z ekranów kinowych. Przyznać trzeba, że autor — „operator“ umie trafić na właściwy punkt widzenia, umie na sprawy najzawilsze rzucić snop jasnego światła z reflektorów. „Boczne anteny“ zdobyły już rozgłos i uznanie. „Ziemia w malignie“ zajmie miejsce poczesne w tym zajmującym cyklu.






№ 1239




Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“, Warszawa, Moniuszki 11



Wędrówki zarazka grypy. — Obłąkany „zamiatacz“. — Sprawa feralnej trzynastki. — Znikające osoby, bujający fakir. — Czterysta lat w ciupie. — „Aura“ i fale mózgowe. — Populacja. — „Pandemiczne“ głupstwo.

Grypa, która podobno do nas przedostała się aż z wysp brytyjskich, ma w Anglii następstwa zdumiewające. Ludzie wychodzą z domu, tracą raptem pamięć, jeden z zamożnych obywateli miasta ocknął się nagle między trampami w wagonie towarowym... Rodzaj lunatyzmu w biały dzień, „wandering sickness“, jak w ostatnim filmie Wellsa.
Lekarze angielscy gromadzą próbki krwi, robią doświadczenia na zwierzętach (podobno koty już także zapadają na influenzę), szukają szczepionki. Grypa jest chorobą „pandemiczną“; ogarnia od razu cały glob i trudno w ogóle pojąć, co się dzieje z nieuchwytnym, niewidzialnym, przesączalnym zarazkiem, dlaczego się latami przyczaja, a potem nagle nabiera wigoru, napada na ludzi ze zdwojoną siłą, dlaczego wywołuje raz takie, a raz inne objawy.
W pewnej ciekawej książce o „zwycięzcach chorób“ znaleźć można już na pierwszych stronicach zdanie ważkie, choć niepokojące. Człowiek dopiero od czasu Pasteura i Miecznikowa umie organizować świadomie samoobronę we własnym organizmie, umie alarmować straże „fagocytów“, ale kto wie, czy niewidzialny wróg nie zna się na tych różnych sztuczkach wojennych już od wieków, czy po tamtej stronie, po stronie mikrobów nie odbywają się również masowe i celowe „przystosowania“... Drobnoustroje — powiada Masters — były pewnie ongiś tylko „zamiataczami“, spełniały rolę bardzo pożyteczną w naturze, usuwały ciała martwe, sprowadzając je do pierwiastków, do punktów wyjścia. Ale powoli zmieniły się, przystosowały, zaczęły dla zdobycia pożywienia atakować organizmy żywe, jęły sprzątać i zmiatać to, co się jeszcze najpiękniej rozwija. Powstały nowe „rasy bakteryj“ i sprowadzają — opętane gorliwością — życie do punktów wyjścia. Zupełnie jakby w teatrze powariowali chłopcy od spuszczania kurtyny — nie dają sztuki dograć do końca...
W okresach ciężkich wraca wiara w przeróżne kabałki. Kiedy człowiek z tych czy innych względów stanie nad groźnym „mare tenebrarum“, natychmiast zaczyna w pocie czoła budować z najgłupszych przesądów mosty nad próżnią. Rozsądne miasto nadmorskie Margate postanowiło nagle, że na ulicach nowych dzielnic nie będzie n-ru domu 13 i świetny felietonista londyński p. Lynd, zastanawia się w dłuższym artykule nad tym, co to takiego tkwi w feralnej cyfrze i czy trzynastka doprawdy przynosi nieszczęście? Usiłuje sobie przypomnieć, ile razy siedział jako trzynasty przy stole, ile razy jechał autobusem nr. 13 przez miasto, proponuje nawet rodzaj dochodzenia statystycznego, żąda uwzględnienia liczby 13 w zestawieniach urzędowych, w kronice wypadków. Można przecież chyba sprawę zbadać obiektywnie, naukowo, prawda?
Argumentem naukowym trudno zabić upartą bzdurę i rzecz podziwu godna, ile się tego pleni na łamach dzienników. Niedawno obiegła prasę europejską wiadomość niesamowita o pewnym profesorze włoskim, który tka „czapki-niewidki“ z jakichś promieni nieznanych — kieruje snop światła na — nudniejszą — osobę znajomą i ta osoba znika jak dym. „Człowiek niewidzialny“ z fantastycznej nowelki Wellsa... Kilka miesięcy temu zresztą podobne brechty o znikających dłutkach i śrubokrętach opowiadał w Londynie jakiś Węgier wędrowny. Sensacja się zjawia, skacze po szpaltach gazet i — znika bez pomocy promieni specjalnych. Ale po dwóch kwartałach wraca, nabiera wigoru, szerzy się „pandemicznie“, jak grypa.
I zawsze się w najpoważniejszym dzienniku znajdzie miejsce na krew mrożącą w żyłach historię o duchu z epoki Tudorów. Jest to, jak się dowiadujemy, nie duży człowiek w zabłoconych butach, w bluzie z czasów Elżbiety, ma poderżnięte gardło, ale mówi, kiedy go trochę pociągnąć za język, którego zresztą biedak nie ma. Oskarżono nieszczęśnika o zdradę główną i rebelię, zawleczono na tortury — pamięta tylko, że się ożenił w roku 1536 i że duch jego dozorcy więziennego każe mu straszyć w tym domu licho wie po co, w czterysta lat po tragicznym przejściu. Nie wolno mu uciec, nie dają amnestii.
Z „lewitacjami“ też jest jakoś dziwnie. Można je oglądać nawet na zdjęciach fotograficznych, zamieszczonych najpierw w solidnym tygodniku „London News“, a później w kilku czasopismach nowojorskich. Na fotografiach widać wyraźnie, jak człowiek w turbanie i powłóczystej białej szacie („yogi“) najpierw owija zwykły kij, potem zamyka się w przenośnym namiocie i tężeje, a potem z lekka oparty prawą dłonią na owym owiniętym kiju „leży w powietrzu“ bez żadnej podpory, — po czym chwieje się trochę i zjeżdża wolniutko na ziemię. Powiada, że sam „lewituje“ od lat dwudziestu, a w ogóle w jego rodzinie ten sport jest uprawiany od kilku wieków.
I wszystko byłoby w najlepszym porządku, ale szczególnym trafem gazety zamieszczają akurat teraz z tych samych tajemniczych Indyj inną wstrząsającą wiadomość telegraficzną. Rzecz dzieje się we wsi Bhainsa pod Heyderabadem. W okolicy grasuje niebezpieczny lampart, porwał i pożarł kilku mieszkańców wioski, nikt go z tubylców tknąć nie chce i nie może, bo wiadomo powszechnie, że to jeden ze współobywateli, „zamieniony w lamparta“ siłą nadprzyrodzoną, magiczną. Bardzo trudna, bardzo dramatyczna sytuacja — problemat, który jednak podrywa w czytelniku wiarę w tamte „fotografowane“ dziwy.
T. zw. „aurą“ zajmuje się w Londynie jakiś tajemniczy badacz, który jeżeli pewne napomknienia dobrze rozumiem, szuka przez gazety forsy na studia dalsze i kosztowne soczewki z kwarcu. Tajemniczy gość udzielił dłuższego wywiadu prasie, twierdzi, że potrafi uczulić własne oczy jak się uwrażliwia kliszę fotograficzną i widzi „aurę“, emanacje krótkofalowe nad głowami pacjentów. Jeszcze kilka prób — mówi, — a przesyłanie myśli będzie dziecinną zabawką, zamieni się po prostu na rodzaj „telegrafu optycznego“, myśli będą widoczne, jak płomyk nad zapaloną świecą.
Najciekawsze, że to wcale znów nie taki dziki absurd z tą „aurą“, jakby się na pozór mogło zdawać. Z kilku poważnych laboratoriów biologicznych naraz nadchodzą relacje o wnikliwych pracach nad działalnością mózgu, który podobno daje „impulsy rytmiczne“, dostrzegalne w subtelnych przyrządach mierniczych. Mowa jest w takich referatach o życiu jako procesie elektrodynamicznym, można podobno odróżnić jedną osobę od drugiej na podstawie jej „fal mózgowych“ (Travis i Gottlober, uniwers. stanu Iowa), woltaż mózgu jest inny w śnie hipnotycznym, a innym na jawie (Loomis i Hobart), impulsy wykazują, gdzie się znajdują defekty w mózgu, bliźnięta identyczne mają również identyczne impulsy elektryczne (Davis) itd itd.
Jest sporo rzeczy tajemniczych, zagadkowych w nas i naokoło nas. P.  Pearl, statystyk, rozwodził się niedawno na jednym z kongresów naukowych nad najciekawszym zagadnieniem z dziedziny populacji. Przez wieki i tysiąclecia ludzkość rozmnażała się na tym globie powolutku, spokojnie, statecznie, racjonalnie. Nagle — lat temu trzysta — wiedza, nauka doświadczalna, technika stworzyły nowe warunki, rozszerzyły jakby świat i — nastąpiło w rozmnażaniu coś, co można porównać tylko z wybuchem, z epidemią. Od trzech wieków zachowujemy się my, ludzie, jak bakterie na dobrej pożywce. Albo jak owe zdumiewające myszy krajów północnych — lemingi. Wpadają w szał rozrodczy, pokrywają gęstymi masami olbrzymie obszary, gryzą, tną, niszczą, zamieniają w pustynie duże przestrzenie w okolicach jeszcze urodzajnych. Później wpadają w inny szał — psychiczny — maszerują przed siebie naoślep i giną — masami — w morzu.
Zarazek grypy, chociaż przesączalny, wcale nie jest odosobniony i w swoich pomysłach niezwykle oryginalny. Ma mnóstwo naśladowców. Mysz norweska — głupstwo — człowiek — wszystko się jakoś rozwija na ziemi w sposób mniej więcej podobny.
„Pandemicznie“ i trochę bez sensu.



Napoleon chudy i Napoleon tłusty. — Gruczoł Henryka. — Zęby Eskimosów. — Pracownik i jego robot. — Kształty aerodynamiczne na Atlantyku. — Pewien cennik... — Zmiany na lepszy.

Regularnie co pewien czas powtarza się to samo zjawisko w literaturze historycznej. Jakiś energiczniejszy lekarz zbrojny w ostatnie wyniki swej wiedzy i znudzony monotonnym przelewaniem z pustego w próżne, którym się trudni poważne dziejopisarstwo, sam chwyta za pióro, wywołuje tego albo owego Napoleona, każe mu się do naga rozebrać, stawia pacjentowi porządną diagnozę... bierze nieboszczyka za puls i na spytki i wtedy dopiero wyprowadza skutki z właściwych przyczyn, wyjaśnia, co było i dlaczego być musiało. Jeżeli mnie pamięć nie myli pewien zdolny specjalista dostrzegł przed laty w filozofii Schopenhauera po prostu... chorobę weneryczną.
Biolog angielski dr. I. G. Cobb, trafił, jak się zdaje, na żyłę złota i w książce „Gruczoły przeznaczenia“ opowiada rzeczy doprawdy zajmujące, robi odkrycia ciekawe. Napoleon na miniaturze z roku 1805, to jeszcze człowiek młody, chudy, bystry, żywy — na portretach ze Św. Heleny mamy człowieka otyłego, podtatusiałego, z podbródkiem, z brzuszkiem. Był obojętny, ospały, rozdrażniony — „nie ten sam człowiek“. Nauka, zwana przydługo endokrynologią, potrafi to dziś świetnie wytłumaczyć: gruczoły, przysadka mózgowa. Za sprawą jakiejś hypophysis, nie większej od ziarnka fasoli, rozrasta się to i owo w organizmie nadmiernie, albo ciało karleje jak babka z zakalcem. Znany dobrze z filmu i z kreacji Laughtona Henryk VIII to podobno klasyczny okaz zwyrodniałej „tarczycy“. Jadł zawsze bardzo dużo, jak to królowie, ale nagle soki gruczołów wydzielania wewnętrznego zaczęły wysychać, Henryk  VIII produkuje tłuszcz masami — razem z sadłem rozwija się w pacjencie historycznym pewien „kompleks“ psychiczny, bojaźń, strach, że dynastia nie potrwa długo. I wreszcie — losy wielkiego kraju zależą od skromnej „przysadki“ czy innej „szyszynki“.
Dr. Cobb jest nawet bardziej aktualny, bada dokładnie w swym dziełku negusa i Mussoliniego, opowiada, że właściwie człowiek pierwotnie był prawie na pewno czarny i dopiero pod mocnym działaniem owych soków tajemniczych, sekrecyj wewnętrznych zbielał. Przekonamy się jeszcze — mówi również — czy wojna abisyńska, to był doniosły krok polityczny, czy tylko... kiepskie „nadnercze“.
Biochemia zmobilizowała już wszystkie rezerwy, studiuje pilnie owe hormony, które we krwi krążą, ale roboty jest dużo, bardzo dużo. Organizmy żywe mają sekrety fabryczne. Mały mikrob gruźlicy np. jest podobno genialnym chemikiem i jeden z uczonych amerykańskich zebrał aż w 170 różnych probówkach substancje, które niepozorny lasecznik prawie z niczego wytworzyć potrafi: kwas, zatruty cukier, trująca proteina. Sprawy odżywiania to też istny las zagadnień, wszystkie zjazdy medyczne są zawalone odnośnymi referatami i na ostatnim kongresie w Kansas City stwierdzono, że nawet kury bez witaminy A przestają znosić jajka. Witamina B rozpadła się tymczasem na 6 różnych tajemniczych substancyj — i brak jakiegoś B2 w potrawach i pokarmach wywołuje u człowieka chorobę, zwaną pellagrą. Bez B3 i B5 obyć się nie mogą gołębie, a ludzie pozbawieni B6 zapadają na chorobę skóry, dermatitis. Wszystko się to jeszcze trochę bardziej komplikuje, bo jak znowu stwierdza słusznie badacz polarny, V. Stefansson, Eskimosi nie przestrzegają żadnej diety, obżerają się mięsem, rybami, nie jedzą jajek, jarzyn, mleka, a jednak — są zdrowi. I dopiero potrawy ludzi cywilizowanych psują im zęby i żołądki, ani jednego spróchniałego pieńka nie znaleziono w szczękach Eskimosów, którzy się z kulturą nie zetknęli.
Sprawa jest widocznie bardzo trudna i zagmatwana, ale to wreszcie mocno zaznaczyć trzeba: już dziś literatura — zwłaszcza dramatyczna — uwzględnić musi niektóre wyniki pewniejsze, musi pamiętać, że zwycięzca spod Lodi albo spod piramid to był zupełnie inny człowiek, niż ten, który później szedł na Moskwę. Zmieniają się hormony, zmieniają się gruczoły, charaktery, zmieniają się powoli Napoleony.
Jakiś zabawny nałóg myślowy każe nam wierzyć, że stoimy ciągle w miejscu, że nic się pod słońcem stać nie może. Mamy po prostu entuzjastów, wyznawców, bałwochwalców stagnacji.
A jednak i świat się zmienia wyraźnie. Historię z głębszym morałem znaleźć można w prasie amerykańskiej. Bracia Rust, John i Mack, wymyślili niedawno wspólnymi siłami maszynę, która ułatwia najprzykrzejszą i najżmudniejszą robotę przy zbieraniu bawełny, puszczają w ruch pewien wilgotny walec czy wrzeciono i zastępują zręcznie palce ludzkie niezmordowanym aparatem mechanicznym. Znamy dalszy ciąg tej bajki: przyrząd wzbudził zainteresowanie, próby w Texas, Luizjanie i w stanie Arkansas — wypadły znakomicie, powstaje specjalne wielkie towarzystwo „Rust Cotton Harvester Co“, kilka osób zarabia na wilgotnych wrzecionach miliony i 75% ludności w stanach południowych, olbrzymia gromada biednych i murzynów traci nagle zarobek — maszyna odebrała im chleb. Otóż — nie! Bracia Rustowie sami brali czynny udział w ruchu robotniczym, nie chcą nikogo krzywdzić, obwarowali się sprytnie, oddają swoją „zbieraczkę“ farmerom pod pewnymi ściśle określonymi warunkami, zastrzegają w kontraktach minimum płacy i maximum godzin pracy. Kto nie dotrzyma owych zobowiązań socjalnych — musi zwrócić maszynę, której zresztą nie kupuje na własność, tylko ją wypożycza od konstruktorów.
Trudno przewidzieć, czy ten zawiły system da wyniki pomyślne. W każdym razie wynalazca i jego osławiony „robot“ nie są tu tacy groźni, jak zwykle dotąd, mają uśmiech na sfinksowym obliczu. I zdarza się to coraz częściej, sądząc z kronik w gazetach. W Brightonie, w Anglii demonstrowano niedawno sprytny segregator, przeznaczony dla biur pocztowych. Nie wiem, jak sobie poczyna, ale sortuje bez zmęczenia 15 tysięcy listów na godzinę. Automat pokazano przede wszystkim delegatom urzędników pocztowych, po czym wszyscy zainteresowani zaczęli się zastanawiać solidarnie nad tym, jak tu zrobić, żeby jednocześnie wilk był syty i panna w centrali, jak monotonną i nudną robotę przerzucić na cierpliwy automat bez krzywdy dla personelu.
Czy poradzimy sobie wreszcie z tą kwestią kwestyj? Smutne statystyki genewskie stwierdzają, że jest wciąż jeszcze dwadzieścia dwa miliony bezrobotnych w 20 krajach przemysłowych świata, przy czym ponury wykaz nie obejmuje 2½ milionów, umieszczonych w niemieckich obozach pracy.
Inżynierowie, wynalazcy mają też — nie chcemy o tym przeważnie pamiętać — pomysły „pracodajne“. Jeszcze wspaniała „Queen Mary“ nie odbyła najlepszej podróży rekordowej przez Atlantyk, a już technicy w angielskich dokach okrętowych budują nowe modele, opracowują dalsze plany rewolucyjne. Między konstruktorami powstaje nagle obóz „ekstremistów“. Twierdzą, że wielkie lewiatany morskie nie mają sensu, trzeba budować statki mniejsze, szybsze, trzeba umożliwić przysłowiowemu „szaremu człowiekowi“, który ma krótki urlop dwutygodniowy, podróż powrotną do Ameryki, za skromne pieniądze. Technik, przysiedziawszy fałdów, może takie zagadnienie pomyślnie rozwiązać. Transatlantyk „Normandie“ — dowodzą rewolucjoniści — przy szybkości 21 węzłów, spala 24 tony na godzinę, kiedy szybkość wzrasta tylko o 9 węzłów, okręt zżera podwójną ilość paliwa. Ale można, biorąc przykład z motorówek, stworzyć typ dużego statku, który się będzie w większym pędzie wychylał z wody, ślizgał po powierzchni. Mamy metale lekkie i mocne, motory — można pchnąć na oceany tańszy statek, który pochłaniać będzie kilometry, sunąć po falach z szybkością 50 — 60 węzłów. I przewiezie ze dwustu „szarych ludzi“, skromnych pasażerów, do Ameryki — zapłacą za bilet mniej, niż dziś za przejazd w trzeciej klasie. Statki będą tak szybkie, że wyminą i przegonią najgorsze burze, uciekną w porę przed złowrogim „niżem“ barometrycznym. W niektórych pismach technicznych oglądać już można zgrabne linie aerodynamiczne „ślizgaczy“ morskich. „Normandie“ wygląda przy nich mniej więcej jak taksówka przy najnowszym aucie otokowym, model 1937.
Może doprawdy nadszedł czas i szykuje się wielki przewrót, może trzeba będzie skrzyknąć ludzi do warsztatów i stoczni i zbudować na nowo całą marynarkę handlową? Osiemdziesiąt milionów ton... starczyłoby pracy na lata.
A nie takie zmiany już przeżyliśmy. I wbrew temu, co ludzie mówią świat zmienia powoli nawet oblicze moralne. Jeden z felietonistów paryskich wypisał sobie przy jakiejś okazji ze starych kronik (wiek XV) pewien „cennik, zatwierdzony urzędowo“. Jeszcze w owym cinquecento radosnym kat pobierał „za wygotowanie złoczyńcy w oleju franków 48, za obdarcie ze skóry żywcem — franków 50, za poćwiartowanie — 27, za piętnowanie żelazem rozpalonym — 10, za obcięcie uszu, języka itd. po 10 franków od sztuki“.
Jeżeli nawet wymiar sprawiedliwości — najgroźniejszy! — z biegiem czasu trochę złagodniał, to musi być chyba jakiś postęp niewielki i w innych „wymiarach“.



Kino i wybór zawodu. — Posady w błękitach. — Cal nieba pod kołami. — Aryjska babka i balon. — Tubka i dwieście miligramów czyli scenariusz prawdziwy. — Nie mówmy o sznurku.

Rada municypalna jednego z wielkich przedmieść londyńskich sporządza na koszt własny od kilku już lat filmy, robi zdjęcia i montuje żywe obrazki p. t. „praca na roli“, „warsztat introligatora“, „jak powstaje globus?“, „inżynier“, „czekolada“, „mleko w puszkach“, „elektrotechnik“ itd. itd. Te zdjęcia, rzucone na niewielki ekran mają ułatwić dzieciakom za szkół powszechnych, zwłaszcza tym, które je kończą, trudny wybór zawodu. Podobno dawniej chłopak z Willesden na pytanie, kim chce być, odpowiadał prawie zawsze „czymś w biurze“ — teraz zaznaczają się wyraźnie zamiłowania i uzdolnienia. — Co rok dorzucamy nowy film do zbioru — tłumaczył dziennikarzom dyrektor ciekawego urzędu miejskiego — tysiącom daliśmy właściwą pracą, zajęcie, w którym się czują dobrze. Mamy nadzieję, że uda nam się stopniowo „pokryć cały teren“ — od lotnictwa do służby domowej. Pokazy połączone są z dyskusjami, w których biorą udział rodzice, wychowawcy...
Może pedagog trafił tu wreszcie na rolę odpowiednią, może taka zajmująca „wizja przyszłości“ da młodzieży szkolnej więcej niż tygodnie nudnych wykładów i godziny morderczych egzaminów. Zdarzyło się — tak mnie informowano — w Łodzi, że jakiś krajowy Pestalozzi zaproponował poważnie, aby klasę ósmą dnia ostatniego zrewidować, odebrać jej wszystkie druki — horribile dictu — ściągaczki, notatki, zamknąć delikwentów na klucz, na siedem spustów, drogę do niezbędnego kubła obstawić pedlami, poczekać z pół dnia — wtedy się dopiero przekonamy, co umieją, co „z głowy napiszą“ i czy mogą dostać „maturę“. Może od tych praktyk średniowiecznych czy chińskich („gałka mandaryna“) lepszy byłby rozumny pokaz kinowy, może biały ekran zastąpi kiedy — choć w części — ponurą czarną tablicę? Szkoła musi wreszcie jakieś mosty ku życiu przerzucić. Musi ułatwić wyjście „na teren“ przyszłym pilotom, mechanikom, ogrodnikom, mleczarzom, poetom, Edisonom, Janom z Kolna — zamknięte drzwi i kubeł to właściwie strasznie mało, jeżeli chodzi o twórcze pomysły pedagogiczne.
Nowa metoda angielska budzi oczywiście też pewne wątpliwości — młodzież ma tyle fantazji, rozmachu, któżby się chciał zajmować w przyszłości skondensowanym mlekiem, kiedy może np. zostać pilotem? Człowiek zdobył niedawno przestrzenie niezmierzone, objął w posiadanie imperium miliony razy większe od nieszczęsnej Abisynii, zaawansował na „króla przestworzy“ i ta kariera ma wciąż jeszcze niezwykły urok romantyczny. Mniejsza już o głośne rekordy, o których ciągle piszą w gazetach najgrubszymi czcionkami: pani Amy Mollison leci z Londynu do Kapsztadu i z Kapsztadu do Londynu, panna Batten otrzymała w Paryżu krzyż Legii Honorowej za przelot nad Atlantykiem, państwo Mollison wybierają się w wielką drogę przez ocean powietrzny dokoła globu ziemskiego, wzdłuż równika... Same sprawy techniczne, zagadnienia konstrukcyjne mogą dostarczyć emocyj żywczych.
Pewnego dnia — piszą gazety — kilku bardzo poważnych dżentelmenów leżało w trawie na brzuchach na lotnisku pod Londynem i wpatrywało się pilnie, ale z drżeniem serca w kółka maszyny, stojącej na ziemi. Panowie — finansiści — wpakowali już chyba z milion funtów w pomysły głośnego La Ciervy, ale „wirolot“ wciąż jeszcze ma pewne wyraźne braki.
I dopiero owego pamiętnego dnia tej wiosny nastąpił moment upragniony i historyczny: między kółkami i ziemią ukazał się nagle stremowanym widzom pasek błękitu, młynek La Ciervy wzbił się w powietrze od razu z miejsca, bez rozbiegu, tak samo będzie lądował, opadając pionowo, spokojnie, pewnie na punkt z góry upatrzony. Wszystkie trudności pokonano ostatecznie, niedawno przed schodami Białego Domu w Waszyngtonie osiadł zgrabnie taki wiatrak nowoczesny — „rumianek“ w gwarze lotniczej. Słynny pilot amerykański, Lon Levy, chciał pokazać członkom senatu jak bezpieczne i łatwe jest teraz fruwanie i — to widać wyraźnie na zdjęciu — zjechał z wyżyn wprost na chodnik przed kolumnadą, maszyna opadła spokojnie jak spadochron. „Rumianek“, wirolot ma wielką przyszłość, kto wie, czy ten „grajcarek“ nie otworzy przed nami ostatecznie bezkresów niebieskich.
Anglicy i Amerykanie mieli w tygodniach ubiegłych inną sensację powietrzną. Niziutko nad drapaczami nieba w Nowym Jorku o świcie, a później znów nad miastami i portami Irlandii, południowej Anglii, o północy ukazało się lśniące cygaro wielkiego sterowca. Można już pisać o wyczynach d-ra Eckenera, choćby dlatego, że w Niemczech o nich pisać prawdy nie wolno — zresztą jednym z najbardziej zasłużonych współpracowników dyletanta-wynalazcy, Zeppelina, był świetny konstruktor, Karol Arnheimer, balon o żebrach aluminiowych czyli „system sztywny“ to nie kwestia aryjskiej babki. To raczej ciekawe zagadnienie konstrukcyjne. Po pamiętnych katastrofach, po strasznym pożarze na sterowcu angielskim we Francji, po wypadkach z balonem „Akron“ i później „Makon“ u wybrzeży amerykańskich, technika jakby machnęła ręką na maszyny lżejsze od powietrza, burze nimi pomiatają, wiatry je łamią na dwoje, straty w razie nieszczęścia są zbyt wielkie, tłumy ludzi muszą za każdym razem wyciągać olbrzymi serdelek z hangaru i tłumy go ciągną do masztu kotwicznego. Ale jest i druga strona konta: ów „ZR III“ Arnheimera czyli sterowiec „Los Angeles“ jeździ i dziś jeszcze po błękitach, sprawuje się doskonale w służbie amerykańskiej od lat jedenastu, balony — sztywne i półsztywne — przewiozły już w ogóle nad lądami i morzami ze 750 tysięcy pasażerów.
Amerykanie postanowili raz jeszcze sprawę maszyny „lżejszej od powietrza“ rozpatrzeć w wyższej instancji, zwołali komisję świetną, w której się aż roi od wielkich nazwisk (Millikan, Hovgaard, de Forest, Timoschenko) i jej wyrok będzie miał na pewno znaczenie doniosłe, zaważy w przyszłych dziejach awiacji.
Oczywiście nie ma o tym mowy, żeby maszyna „cięższa od powietrza“ — płatowiec — zwinęła skrzydła i dała się zjeść w kaszy jakiemuś nadętemu zepp’owi. Powstają niemal codziennie aparaty, coraz zwinniejsze, obrotniejsze, przyrządy coraz genialniejsze, które ułatwiają żeglugę powietrzną. Jeden z dziennikarzy londyńskich opowiada w zajmującym sprawozdaniu, jak szybował nad Wielką Brytanią w czternastoosobowym „Douglasie“ w „hotelu latającym“. Ów hotel pędził szybciej od wszystkich huraganów świata, przelatywał 320 kilometrów na godzinę i to — bez pilota! Maszyną kierował najnowszy „robot“, który naprawia samorzutnie każde zboczenie, potrafi samolot wyprostować, podnieść, nachylić, sprowadzić we mgle na lotnisko, zsunąć, po niewidzialnych sznurach — promieniach radiowych — do przystani bezpiecznej.
Na zdjęciach pism ilustrowanych oglądać już można często imponujące, białe aeroplany-szpitale tego albo owego Pogotowia Ratunkowego, kliniki fruwające — z wszelkimi wymyślnymi urządzeniami, nawet z... aparatem do transfuzji krwi. Może umiejętnie sfilmowana praca „latającego lekarza“ albo „fruwającej pielęgniarki“ poruszy jakąś strunę w młodych widzach, podda im myśl dobrą we właściwej chwili i ułatwi wybór odpowiedniego fachu?
Ale dobre „kino szkolne dla absolwentów i maturzystów“ pamiętać musi chyba i o odwrotnych stronach medali... Trzeba się zdobyć na odwagę, nie wolno nic ukrywać i owijać w bawełnę. Najmniej waty i najwięcej (stosunkowo) nagich, gorzkich prawd znajdujemy w krótkim artykule jednego ze znanych angielskich felietonistów literackich. Romantyczne lotnictwo — tego nie przypuszczał pewnie ani Ikar, ani bracia Wright, ani wynalazcy, ani pierwsi bohaterowie — zbudziło z drzemki najokropniejszego potwora Apokalipsy, dopinguje go jakby, zagrzewa do nowych szaleństw. Wojna — wywodzi słusznie ów felietonista — była już prawie na wymarciu, nie opłacała się napastnikowi, doprowadzała do długich walk pozycyjnych, do „linji Hindenburga“, do nieuniknionej ruiny, do jawnego bankructwa zwycięzców i zwyciężonych. Aeroplan dodał raptem odwagi złym duchom, znów wierzą w szybką rozgrywkę, w decydujące naloty eskadr bombowych. Samolot obudził Dżengis-Chanów... Katastrofa „wisi w powietrzu“.
Gdyby to ode mnie zależało — pokazałbym maturzystom na ekranie przede wszystkim prawdziwego badacza. Właśnie teraz pisma amerykańskie podają krótki wstrząsający scenariusz w suchej kronice naukowej. Dwaj znani „rozbijacze atomu“ — fizycy Ladenburg i Van Voorhis z uniwersytetu w Princeton — byli na tropie nowego odkrycia. Praca pochłaniała ich już tak bardzo, że wracali nawet wieczorem do laboratorium, gdzie w niedużej tubce metalowej tkwiła ich straszliwa artyleria, 200 miligramów radu, którymi działali na beryl i produkowali neutrony. I właśnie pewnego wieczora jeden z uczonych otwierał tubkę nad płomieniem — lekki wybuch — sole radu sypnęły się na twarze, na usta, poleciały w nozdrza pracujących fizyków. Obaj dzielni badacze wiedzą, co to znaczy. Zdarli z siebie natychmiast ubrania, zaczęli przyrządami, detektorami, które akustycznie, stukaniem na promieniowania radu odpowiadają, szukać drobin najmniejszych... „Nie możemy przewidzieć, co grozi prof. Ladenburgowi i p. Van Voorhisowi — mówią lekarze — nie mamy odpowiednich doświadczeń...“ Wiedza też bywa czasami romantyczna, niebezpieczna, groźna...
Ale — może lepiej nie mówić w szkole o Nauce i w domu powieszonego o sznurku.



Czy Dżibuti to następca tronu? — Czy drobina świecąca wodzi za nos kongres fizyków? — Czy wrzesień będzie słoneczny? — Czy wiatr zdmuchnie Amerykę? — Czy Frankenstein już chodzi?

Może to znaczy, że mania brydżowa powoli przechodzi, może inna jakaś epidemia psychiczna nadciąga — dość, że w pismach zagranicznych znajdujemy pod koniec tygodnia cale stronice zagadek, łamigłówek, testów, rozrywek umysłowych. Co to jest Dżibuti? 1. Miasto w Abisynii? 2. Port w Somali franc.? 3. Stolica Erytrei? 4. Następca tronu w Etiopii? Czytelnik musi się spokojnie zastanowić przez chwilę i w specjalnej tabelce umieścić numerek odpowiedni. Może stwierdzić, czy mu się w głowie nie mąci od nawału różnych wiadomości, czy ma pamięć dobrą, czy wypadkiem klepki nie zgubił w tłoku — na stronicy 12 albo 15 znajdzie odpowiedź właściwą. Nie wolno zaglądać za wcześnie, należy przedtem rozważyć drugą serię pytań: Freud, o którym tyle pisano niedawno, wsławił się jako 1) kompozytor? 2) socjalista bawarski? 3) odkrywca planety Pluto? 4) twórca psychoanalizy? 5) laureat pokojowej nagrody Nobla?
Właściwie — bardzo poważni ludzie grają dziś w takie numerki. I gdyby wybitnym uczonym, głośnym laureatom Nobla, podrzucić nagle pytanie: promienie kosmiczne to 1) fale ultrakrótkie? 2) potok lekkich elektronów? 3) deszcz cięższych protonów?, pisaliby, stękając i pocąc się, różne cyferki w odnośnych rubrykach tabeli. Sprawa — po tylu wnikliwych badaniach, mądrych kalkulacjach, sporach, wyliczeniach — wciąż jeszcze jest zagadkowa, trudna. Millikan twierdzi, że to nowy gatunek światła leci do nas mocnymi falami z bezkresów, Compton mówi o naładowanych odłamkach materii. Dla jednych wszechświat „krzyczy elektrycznie“, dla innych strzela i pryska szrapnelami atomowymi. Wyprawa amerykańska do stratosfery (balon „Explorer“) przywiozła z wyżyn kliszę, na tej kliszy — po wywołaniu — znaleziono bardzo ciekawą kreskę. Wyraźny „ślad cząsteczki alfa, obdarzonej nieprawdopodobną, niesłychaną energią, opętanej furią stu milionów woltów“ opowiadają fachowcy. Niektórzy odróżniają już promienie kosmiczne A, B i C, mówią o jeszcze większych furiach protonów i większych napięciach elektrycznych.
Mamy tu najwidoczniej przed sobą zwykły rozwój zagadnienia naukowego — każda kwestia w rękach badaczy rozpada się po pewnym czasie na A, na B, na C..., każdy twardy orzech rodzi tysiąc, jeszcze o wiele twardszych. Niedawno mogliśmy oglądać ten zdumiewający proces nawet u nas w Warszawie, w auli zakładu fizycznego. Ludzie wiedzieli od dawna, że nie każde światło parzy, że istnieją w naturze niegorące błyski, zimne lśnienia, jasne „płomienie bez ognia“, czasem mokra toń „się pali“, czasem skorupy mięczaków fosforyzują, czasem gaz w laboratorium świeci długo po wyładowaniu elektrycznym. Ten albo ów ciekawszy badacz dorzucał kilka spostrzeżeń — istniał sobie w grubych księgach z zakresu optyki rozdział o przydługiej nazwie „fotoluminescencja“. I nagle zjeżdża do Warszawy pokaźna gromada uczonych z różnych stron świata, nazywają się Perrin i Soleillet, Krishnan i Vokljan, pochodzą z Paryża i z Kalkuty, stają przed tablicą, wypisują przeraźliwe formuły, dyskutują, ciskają teoriami, cytują Einsteina i Smoluchowskiego. Co się stało?
Pytanie, dlaczego gazy i proszki fosforyzują, dlaczego próchno w ciemnościach świeci, zrodziło serię innych pilnych pytań, skromny rozdział napęczniał do rozmiarów tęgiego foliału, „zimne światło“, o którym niedawno jeszcze pisaliśmy w powieściach, ma swoich „speców“, teoretyków, pionierów, rozrzuconych po całym globie. Spostrzegam z radością, że i ja dolałem ongiś niedużą kropelkę do imponujących basenów tej wiedzy — „fosfory Lenarda“, nad którymi pracowałem przed laty, figurują również w bogatym programie kongresu... Czy już teraz rozumiemy, co robaczek świętojański i skorupiak wyprawiają nocą i o zmroku, czy już potrafimy wreszcie wypisać właściwy numerek — odpowiedź zwięzłą — przy najprostszym, sztubackim pytaniu?
Słuchacza „z ulicy“ ogarnia w auli uniwersyteckiej na obradach kongresu zdumienie: takie świetne mózgi, takie rozżarzone inteligencje pracują nad zagadnieniem, że chwilami — przysiąc można — aż głowy fosforyzują w przyćmionej sali poważnego gmachu w ten dzień upalny, a jednak... Drobiny i atomy kpią sobie z nich, czy co — każda linia, każdy prążek ma swoje tajemnice i w konfidencje się bawić nie chce, członkowie zjazdu dzielą się na mniejsze grupy, bardziej specjalne. Są tacy, którzy życie poświęcili świecącej rtęci, innych interesuje raczej jod, „drobiniarze“ mało mają wspólnego z „atomistami“ i kroczą własną drogą. Wszyscy razem wytężają wzrok i wpatrują się w najmniejszy drgający okruch materii — a on drga, jak chce i za nos wodzi najmądrzejszych teoretyków. Pesymiści wyciągają stąd zazwyczaj różne smutne wnioski, „ignorabimus“ mówią z gorzkim uśmiechem przy każdej sposobności, na żadne pytanie nie znajdziemy odpowiedzi, nic nie wiemy i nic nigdy nie będziemy wiedzieli... Można przy odrobinie złej woli znaleźć argumenty i na poparcie takiej tezy, ale nie jest całkowicie słuszna. Fakty świadczą o tym, że przerwaliśmy front w kilku miejscach i zdobywamy kraje, podbijamy prowincje. Atomiści nie potrafią może rozgryźć najmniejszej drobiny teoretycznie, ale praktycznie prof. Lawrence z Kalifornii przemienia już... platynę w złoto, nastawia swój słynny „cyklotron“, nabija tę dziwaczną katapultę cząstkami alfa, nadaje im szybkości przeraźliwe, tworzy sztuczny rad, wydobywa neutrony, próbuje naświetlać i leczyć nimi nowotwory złośliwe, twierdzi, że jego maszyna wypluwa chwilami więcej energii niż setki gramów naturalnego radu, że jej promieniowanie „techniczne“ ma wartość czterech milionów dolarów.
Nawet najmłodsza, najbardziej upośledzona i najbardziej ośmieszona przez humorystów nauka przyrodnicza — meteorologia — robi postępy i maszeruje o własnych siłach. Wytrwały badacz amerykański, Abbot, mierzy od lat t. zw. stałą słoneczną, notuje jak lekarz, puls słońca, które jest właściwie gwiazdą zmienną i dochodzi do wniosku, że prognozy na dłuższą metę są zasadniczo możliwe. Obrał sprytnie pewne wrażliwsze punkty na różnych lądach, jest na tropie pewnych ciekawych zależności, dajcie mi dziesięć stacyj — powiada — a już w roku 1940 odpowiem mniej więcej trafnie na pytanie, czy i gdzie będzie lato w sierpniu, czy wrzesień będzie słoneczny, a październik wietrzny i czy w grudniu chwycą mrozy.
Te niewinne pozornie kwestie są w Stanach Zjednoczonych pilniejsze i bardziej palące, niż gdzie indziej. Na innych lądach rolnictwo istnieje od prawieków, człowiek od czasów zamierzchłych, niepamiętnych wycina lasy, orze, przewraca grunt pługiem, — zżył się z pogodą. Zdarzają się — jak w każdym długoletnim małżeństwie — burze i gwałtowne wybuchy, rolnik narzeka ciągle na kapryśną aurę, ale o jakiejś wielkiej katastrofie mowy chyba nie ma. W Ameryce człowiek powyrywał drzewa i dzikie trawy, wykarczował lasy, zmienił dowolnie oblicze olbrzymiego kontynentu szybko, za szybko, w ciągu kilku zaledwie wieków i — naraził się widocznie złym potęgom. Korespondenci piszą coraz częściej artykuły alarmujące, pisma zamieszczają zdjęcia tragiczne, dodatki filmowe chwytają okropne burze piaskowe na gorącym uczynku i huragany przy straszliwej robocie. „Ameryka może być dosłownie zdmuchnięta z oblicza ziemi!“ — czytamy. Huragan sprzed trzech lat porwał nagle trzysta milionów ton żyznego gruntu, rzeka Missisipi wydziera rolnikom rokrocznie i niesie do morza czterysta milionów ton najlepszej gleby. Podają wartość ziemi już utraconej na miliardy dolarów. Mamy jeszcze ze dwadzieścia lat czasu — mówią wybitni rzeczoznawcy — jeżeli nie zabierzemy się natychmiast do ratowania pól i zagonów, potężne Stany Zjednoczone zmaleją, skurczą się do rozmiarów jednego stanu, resztę — zajmą pustynie, wydmy, ugory i lotne piachy. I stąd te gorączkowe prace przy wielkich zastawach wodnych, dyskusje na temat gospodarki planowej. Fachowcy zabierają głos, przytaczają cyfry, obliczają „erozję“, szykują się do kontrataków i kampanij uciążliwych, trwających lata.
W tej sytuacji nauka mogłaby pokazać, co potrafi — niestety jednak tak od razu powiedzieć krótko i węzłowato, skąd się biorą gwałtowne burze piaskowe i jak na nie zaradzić, jak zatrzymać muł, którym rzeki zasypują ustawicznie arcydzieła nowszej inżynierii wodnej, jak walczyć skutecznie z wichrami, prądami, powodzią, ulewą? — nie, ankieta jest stanowczo za trudna, formularz zawiera zbyt wiele kwestyj.
Nauka na prostsze pytania odpowiedzieć krótko i jasno nie umie, mianowicie: 1) Czy jest pożyteczna? 2) Czy dała dobrobyt i szczęście? Czy raczej mnoży środki zniszczenia i stwarza bezrobocie?... Bardzo wybitny uczony, astronom, sir Richard Gregory, redaktor głośnego tygodnika „Nature“, wygłosił niedawno na kongresie odczyt, w którym uprzedził znakomitych słuchaczy i kolegów, że jeżeli tak dalej pójdzie, jak dotąd szlo na świecie — wiedza powoła wreszcie do życia jakiegoś przeraźliwego potwora z sensacyjnego filmu, jakiegoś obrzydliwego „Frankensteina“ i ten się załatwi z rodzajem ludzkim tak, że śladu po nas nie będzie.
Może Frankenstein już wędruje po ziemi? może to: 1) system ekonomiczny? 2) Nacjonalizm? 3)...? 4)...?
Gra w pytania i odpowiedzi jest o wiele trudniejsza od brydża.



Robot na trawce. — Ruina w ziemi obiecanej. — Uśpione owoce. — Witaminy w biurze patentowym. — Argon promienisty. — „Inozitol“. — Zboże i dynamit.

We Francji powstaje podobno „Dom wypoczynkowy dla starszych wynalazców“. Zebrano trochę grosza, trafił się jakiś wdzięczny pałacyk nad uroczą Sekwaną czy jeszcze bardziej powabną Oisą, jest staw rybny, są łączki zielone. Panowie, którzy życie strawili w ciemnych piwnicach, na strychach, w warsztatach, modelarniach, ślęcząc dniami i nocami nad „nartą z popędem elektrycznym“ albo nad „butlą jednokierunkową“ (można z niej cenne alkohole wylewać, ale nie można jej żadnym paskudztwem napełnić), poczciwi maniacy znajdą wreszcie przytułek, kąt bezpieczny, będą mogli ryby łowić na wędkę i po łące pachnącej wędrować wieczorem. O ile sobie oczywiście — dodają dziennikarze — nie wymyślą natychmiast jakiejś sieci „automatycznej“ i jakiegoś „przyrządu mechanicznego do biegania po trawie“, o ile nie każą „robotom“ spacerować o zachodzie i czyhać na karpie i karasie o wschodzie.
O poczciwych maniakach czytaliśmy dawniej często w powieściach, nowelach, wypisach szkolnych. Przeważnie — nie leżą na różach. Każdy, nawet najlepszy pomysł dojrzewać musi przez czas dłuższy (przypomnijmy sobie radio, film kolorowy, telewizję), każdy, nawet najlepszy, wynalazek komuś wchodzi w paradę, czyjeś interesy psuje, czyjeś krzyżuje plany, wygląda — w zalążku — pokracznie, dziecinnie. Życiorysy, książki dla młodzieży opowiadają długo i szeroko monotonną, wciąż tę samą właściwie historię tragikomiczną: jednemu twórcy przewrotu w przędzalnictwie żona zrozpaczona połamała wszystkie modele, innemu skradziono patenty. Tego wyśmiano, tamtemu dom spalono, ów umarł w nędzy i zapomnieniu.
Dość smutną anegdotę z trochę innej, ale jednak bardziej zbliżonej dziedziny oglądać można w jednym z mniejszych kin warszawskich. Amerykanie zrobili z tego scenariusz filmowy i puścili na ekrany świata kicz kiepski, choć pouczający: „Generał Sutter“. Był taki Sutter, emigrant, chłop szwajcarski, uciekł do Ameryki, szedł na zachód, porwał innych, poprowadził, przyłączył do Stanów całą olbrzymią prowincję, Kalifornię, „ziemię obiecaną“, osiedlił na niej ludzi. Kiedy się okazało, że ta kraina cudowna, przebogata, płynie nie tylko mlekiem i miodem, ale jeszcze i złotem — wdzięczni towarzysze-osadnicy cisnęli „generała“ na pastwę losu, połamali mu groble, mosty, poniszczyli budynki, zabrali pola — doprowadzili go do nędzy, porzucili, wykpili. Toczył procesy beznadziejne do końca życia, umarł na ulicy, przed schodami jakiegoś urzędu. Bilionami nie można oznaczyć majątku, który się na dobrą sprawę biedakowi słusznie należy, a on żuje na starość suchy chleb na ławce w ogrodzie publicznym.
I jest w tym jakieś mocne prawo, jakaś reguła przyrodnicza, żelazna, matematyczna. Pionier, odkrywca, wynalazca obywać się musi bez osławionego „happy-endu“, który znamy tak dobrze z filmów erotycznych.
Więc jaka moc tajemna nim kieruje, jaka siła wyższa pcha licznych Edisonów do czynu? ambicja? ciekawość? przeznaczenie? Niewiadomo — dość, że biura patentowe i pisma zawalone są pomysłami, wynalazcy pracują w pocie czół. Tłumy wędrują za słońcem na zachód i szukają nowej Kalifornii. Niejaki Ferretti, Włoch, chce raz jeszcze wywołać wielką rewolucję w odwiecznym tkactwie, pracuje — nie pierwszy zresztą — nad syntetyczną wełną. Można kwasami strącić ze zwykłej śmietanki kazeinę, można ją później zamienić w masę elastyczną i ciągliwą i można wreszcie sposobami mechanicznymi otrzymywać z tej substancji nitki białe, giętkie, lśniące. Przypominają miękkie włókna wełniane, są od nich jeszcze trochę słabsze, trochę łatwiej pęcznieją od wilgoci, ale wynalazcy są dobrej myśli. Jedwab sztuczny był jeszcze biedniejszy ongiś, na początku, a dziś już zalewa wszystkie rynki i bardzo wytworne damy szwarcują przez granice różne pończochy amerykańskie i angielskie, w całości albo w części „syntetyczne“. „Wełną z mleka zajęła się głośna fabryka europejska, produkuje już podobno dziennie z pięćdziesiąt tysięcy kilo lanitalu (tak się nowy materiał nazywa) i niezadługo ubranie eleganta kosztować będzie kilkanaście złotych. „Z krowiego czy z owczego mleka?“ będą nas pytali znajomi na wiosnę. „Z kobylego“ odpowiemy skromnie.
Technika zajęła się od dawna „odżywianiem“ i najbardziej konserwatywne sklepy spożywcze zastawione są różnymi puszkami, blaszankami, konserwami, jarzynami. Niedawno pewien obywatel australijski wpadł na myśl bardzo rewolucyjną i brzemienną w następstwa: usypia owoce. Do Londynu przybył przed tygodniem spory ładunek okrętowy — paki, w nich olbrzymie cytryny, gruszki, grapefruity. „Uśpiono“ je w Melbournie, pokryto szczelnie jakąś niewidzialną, przezroczystą powłoką woskowatą, przetrzymały podróż świetnie, przejechały pół obwodu ziemi i „po zbudzeniu“ były równie świeże i soczyste jak przed miesiącem, kiedy je zerwano z drzew na tamtej półkuli. Wynalazek, jeżeli się przyjmie i spełni nadzieje, stworzy na pewno epokę w trudnej, wybrednej i niedostępnej dla szalonych nowatorów sztuce kulinarnej, pchnie ją na nowe tory, będziemy zimą mieli świeże kompoty i pachnące zupy owocowe.
Nawiasem mówiąc ludzie już od dłuższego czasu patentują rośliny w krajach zachodnich, a w Ameryce ktoś zgłosił do patentu... sześć nowych odmian witaminy D.
Każdy lepszy pomysł „porusza trochę z posad ziemię“, ale najbardziej wyrzucają bryłę świata ze starej orbity — maszyny. Nawet pozornie niewinne przyrządy laboratoryjne, specjalne wywołują nieraz przewroty sensacyjne i głośny „cyklotron“ Lawrence’a jest tu przykładem wymownym. Młody fizyk kalifornijski skonstruował tę armatę elektronową bardzo mądrze, ale sam nie przypuszczał chyba, jak mocno wstrząśnie podwalinami wiedzy. Niema tygodnia, żeby pisma fachowe nie zawiadomiły uczonych o nowym odkryciu: platyna zamienia się pod ogniem huraganowym z cyklotronu w promienną rado-platynę; szlachetny gaz, argon, przechodzi w inny cięższy argon, wyrzuca z siebie raptownie mocne fale rentgenowskie i „idzie do cywila“, przechodzi wreszcie w stan spoczynku jako banalny potas. Świat naukowy trzęsie się w posadach, tygodniki podają zdjęcia wielkiej maszyny Lawrence’a, z której strumień świetlistej energii tryska w powietrze i bije na ćwierć metra. Kto wie, czy ten wynalazek nie wywoła jeszcze jednej rewolucji w fizyce.
Świat normalnego obywatela chwieje się nieraz stokroć mocniej, niż solidne mury laboratoriów i wielkie teorie. W epoce motorów, robotów, automatów wiemy to wszyscy dobrze, naczytaliśmy się bajek i plotek o strasznych koniach parowych. Oczywiście — to nonsens i przesada, żeby każda maszyna była „golemem“ groźnym i okrutnym, potworem mściwym z legendy. Rzeczoznawcy i wnikliwi badacze z wyraźną sympatią mówią np. o nowoczesnej maszynie drukarskiej. Ułatwiła ludziom nudną, monotonną i niezbędną robotę kopiowania, powielania myśli i zdań. Już poeci rzymscy skarżą się rytmicznie na błędy skrybów, którzy ongiś w hałasie i rejwachu przepisywali książki „za dyktandem“, strzelali byki okropne ustawicznie i pstrzyli nimi rękopisy. Później powstały czcionki i trzeba było ręcznie układać ołowiane literki w przeraźliwie długie kolumny... Dzisiejszy monotyp to już prawie ideał cierpliwego, zręcznego, niezawodnego niewolnika mechanicznego, odjął człowiekowi pracę żmudną, przykrą, umie ją wykonywać pięknie, estetycznie, tworzy druki i księgi wspaniałe (angielska „Nonesuch Press“), a jednocześnie nikogo zarobku nie pozbawił. Drukarz współczesny pracuje w lepszych warunkach, niż jego dawniejszy poprzednik, Gutenberg i jego pomysłowi następcy nikogo nie skrzywdzili, nikogo z torbami nie puścili i nie mają na sumieniu.
Ale tłum niewolników mechanicznych rośnie i wraz z nim rosną konflikty i mnożą się kłopoty. W Ameryce w tej chwili przypada już 13 koni motorowych na jedną biedną głowę mieszkańca, każdy przeciętny obywatel ma jakgdyby za sobą spory oddział cieni — 40 ludzi niewidzialnych, którzy pod jego rozkazami pracują. Otóż — przeciętny obywatel dzisiejszy wcale nie jest taki znów mądry, żeby mógł czterdziestu ludziom wydawać dorzeczne rozkazy. I tu jest węzeł prawdziwego dramatu.
A inwencja wynalazców i odkrywców nie słabnie ani na chwilę. Wybitny chemik amerykański, prof. E. Bartow, oświadczył w tych dniach dziennikarzom w wywiadzie, że po dłuższych próbach trafił na sposób praktyczny, umie zużytkować nawet gorsze ziarno, moczy je, wydobywa substancję, zwaną „inozitolem“. Z tej znów substancji można łatwo otrzymać — krótko a zwięźle mówiąc — hexanitroinositol, czyli inaczej naddynamit, coś bardziej zwartego, mocnego, wybuchowego od nitrogliceryny. Tymczasem jeszcze cały zapas światowy groźnej materii składa się z 25 funtów „piekielnego cukru“, które prof. Bartow trzyma pod kluczem w swej pracowni (uniwersytet stanu Iowa). Ale może nadejść dzień...
Dynamit ze zboża... Jest jakiś symbol w tym odkryciu, jakiś temat do wielkiej tragedii nowożytnej.



Wyścig dwóch kolosów. — Dickens jako pasażer. — Przegraliśmy mecz z Everestem. — Rekordy: migawki, zabawki, zabazgrana bibuła, brydż. — Gwiazdy, spalone dzieło. — Głupota i olimpiada.

Wspaniały „transatlantyk“ angielski „Queen Mary“ zmarnował kilka godzin na klasycznej już trasie wyścigowej między dwiema latarniami morskimi po obu stronach wielkiej wody (Bishop Rock — Ambrose Light). Przez pierwsze dwa dni sunął dumnie po oceanie z przeraźliwą szybkością 55 kilometrów na godzinę, wyprzedził „Normandię“ o 80 km., pod koniec podróży wpadł w gęstą mgłę, zwolnił tempo, spóźnił się, przyszedł drugi, nie zdobył tym razem jeszcze słynnej błękitnej wstęgi. Czytelnik dzisiejszy jest tak zepsuty i przesycony różnymi „rekordami“, że każda niezupełnie udana próba budzi w nim mimowoli brzydką „szkodoradość“ (pisano tak ongiś w dziełach filozoficznych), uśmiecha się złośliwie przy śniadaniu, kpi z inżynierów i koni parowych. Gazety muszą dopiero przypominać zawodowym śledziennikom w dłuższych artykułach, cośmy już osiągnęli i jak to bywało dawniej. Mniej więcej sto lat temu wyruszył z Anglii do Ameryki pierwszy wielki śrubowiec „Brytania“ (tysiąc ton — „Queen Mary“ ma ich osiemdziesiąt tysięcy) i pędził przez Atlantyk, odrabiając w szalonym pośpiechu dziewięć węzłów (zamiast dzisiejszych trzydziestu). Dickens opisał podróż na tym statku i dlatego wiemy, że wielki salon wyglądał „jak trumna z bocznymi oknami“, pasażerowie trzeciej klasy tłoczyli się głodni, zbiedzeni w dusznej jaskini pod pokładem, siedzieli na tłomokach, kładli się w nocy pokotem na podłodze, przejazd przez morze był stokroć gorszy, niż dwutygodniowe ciężkie więzienie, obostrzone postem. Dziś — płyną przez morza salony, oświetlone rzęsiście, pływalnie, biblioteki, teatry, sale balowe i kinowe, bary, restauracje, sklepy, salony fryzjerskie, korty tenisowe — jedziemy cztery dni i targujemy się o dwie godziny.
Czytelnik złośliwy znajdzie pewnie w tych dniach jeszcze jedną wiadomość w gazetach, która go zająć powinna: Everest zwyciężył! Gromadka świetnych alpinistów angielskich wraca z niczym, przeraźliwe musony i zawieje śnieżne zaczęły się w tym roku nadspodziewanie wcześnie, nawet wyobrazić sobie nie można w ciepłym pokoju tych trudności, które piętrzy przed śmiałym zdobywcą najwyższa góra świata. Formacja wulkaniczna, poszarpana groźnie przez wieki, twierdza naturalna, broniona przez gwałtowne, lodowate wichry... Człowiek, który już nie ma czym oddychać na tych wyżynach zawrotnych, trafia nagle na najgorszy, najtrudniejszy etap drogi, na stożek stromy, niedostępny, musi walczyć z mrozem prawie polarnym, zawieją, musi resztkami sił wyrąbywać ścieżki w podstępnym lodowcu. Mallory, najdzielniejszy z dzielnych, i Irvine (rok 1924) zginęli w ostatnim ataku, szturmując ostatnie setki metrów. Pięć najlepiej zorganizowanych ekspedycyj odbiła niedostępna góra, członkowie wypraw mówią z szacunkiem o jakimś Wielkim Korytarzu na wysokości 8.500 metrów. Wiją się już dziwaczne legendy naokoło szczytu świata, pułkownik Howard Bury znalazł „ślad bosej stopy“ na wiecznym śniegu blisko wierzchołka, Smythe „czuł wyraźnie czyjąś obecność“, podzielił się nawet „z nim“ sucharem i wtedy dopiero stwierdził, że nie ma przy nim nikogo... Halucynacje? miraże? gorączkowe wizje ludzi, którzy doszli do granic wszelkiej wytrzymałości, zmusili nerwy i wolę do najwyższego napięcia? skąd się biorą u krajowców podania o „kosmatych demonach“ gór?
Choćby dla tych kwestyj, dla sprawdzenia, jakie ma właściwie maximum wydajności ten biedny żywy motor-serce, warto trochę połazić po zboczach Himalajów. Panowie Ruttledge (wódz piątej wyprawy) i tow. zasługują na sympatię i uznanie, chociaż wracają pobici i zwyciężeni przez złe „monsuny“.
Ale sceptycy mają swoją dobrą rację, rekordów jest za dużo w tej epoce, od rosnących cyfr w głowie się mąci. Ani wynalazcy fotografii, ani wynalazca błony filmowej, Eastman, nie zdawali sobie np. sprawy, do czego ich pomysł z biegiem czasu doprowadzi. W jednej tylko Anglii, w jednym roku ludzie robią przeszło sto milionów zdjęć aparatami amatorskimi. Statystycy dzielą te zdjęcia na „familijne“ (70 milionów), „widoczki“ (20 milionów), „sportowe“ (14 milionów), powstał olbrzymi przemysł, dziesiątki tysięcy rąk pracuje nad wywoływaniem, odbijaniem taśmy filmowej, któraby mogła opasać glob ziemski kilka razy dokoła, i to po każdych Zielonych Świątkach na nowo. Fabryki emulsji zużywają w niektórych krajach prawie tyle srebra, ile mennice państwowe.
Człowiek współczesny ma jeszcze inne rekordy zdumiewające: np. konsumcja papieru. Źródła amerykańskie podają, że świat pożera rocznie 19 milionów ton bibuły, samym bazgraniem pokrywamy co rok... dwa miliony ton! Stworzyliśmy radio i na pewno bijemy ilością zużytych słów i frazesów, rzuconych w przestrzeń, na wiatr (albo na eter) wszystkie epoki minione i wszystkich praojców. Ale to nam nie wystarcza, ogarnął nas ostry szał meczów i wyczynów, nie uznajemy zabawy bez „olimpiady“, punktów, wyników, finałów. Jeden z miesięczników amerykańskich opowiada w dłuższym artykule, jak sprytnie wyzyskał tę manię niejaki Culbertson, „Barnum brydżowy“. Wmówił poczciwcom, że w tej talii kart tkwi jakaś wyższa filozofia, obmyśla teorie, pisze podręczniki, układa zadania, zgarnia pół miliona dolarów rocznie za artykuły po gazetach, wywołuje dyskusje, urządza turnieje amerykańskie i światowe. Nie należy przy tym wcale — pisze ów miesięcznik — do najlepszych graczy, nie mógłby sam zająć nawet dziesiątego miejsca we właściwie ułożonej tabelce... Ale jest już tym czasem podobno ze 30 milionów brydżystów na świecie, cała ta potężna nacja marzy o szlemach licytowanych, słucha w skupieniu słów mistrza, śni po nocach o metodach, systemach, o wyczynach karcianych, „nie na miarę krawca lecz Fidiasza“.
Ile osób interesuje się wyścigami — oznaczyć cyfrą trudno. W Anglii „Derby“, to wypadek ważniejszy od najgorszych nawałnic i błyskawic na horyzoncie politycznym. Miliony próbują odgadnąć, który koń przyjdzie pierwszy, czyli — innymi słowy — który koń przebiegnie dystans półtorej mili o piątą część sekundy prędzej od innych, mniej szczęśliwych szkap. Ten problem czasem nawet dla wytrawnych sędziów przy mecie jest za trudny i głośne laboratoria Eastmana wypuściły właśnie specjalny aparat filmowy, bardzo sprytnie pomyślany. Zdejmuje samorzutnie konie przed celownikiem, wywołuje automatycznie taśmę, utrwala różnicę setnej części nosa zwycięzcy, daje rezultat ostateczny odpowiednio powiększony i niezawodny w kilkadziesiąt sekund po biegu...
Nie wszystkie rekordy w tej epoce rekordów budzą sensacje i entuzjazm w wielkich tłumach. W Ameryce, w stanie Ohio, pracuje skromny mechanik nazwiskiem Leslie Peltier. Zapalił się do badań astronomicznych, od lat studiuje pilnie niebo po nocach. Zajmują go gwiazdy zmienne i ma już dziś w dorobku... 40 tysięcy ważnych obserwacyj. Teraz dopiero wypłynęło jego nazwisko w prasie codziennej, bo odkrył bystrym okiem pierwszą kometę tegoroczną, ale uniwersytet Harvarda zna go i ceni od dawna, a znakomity dr. Shapley pisze o skromnym maszyniście „jeden z najwybitniejszych astronomów-amatorów w świecie...“ Gdyby skoczył o tyczce, byłby na pewno głośniejszy.
Rekord światowy wytrzymałości i cierpliwości przyznać trzeba na dobrą sprawę sędziwemu antropologowi amerykańskiemu, F. Boasowi (uniwersytet Kolumbii). Lat temu trzydzieści rząd Stanów Zjednoczonych powierzył uczonemu zbadanie kwestii, czy i jak potomstwo emigrantów zmienia się fizycznie na nowym gruncie i w nowych warunkach. Boas stanął przed prawdziwym oceanem zagadnień i trudności, ale się nie uląkł ogromu pracy. Przez lata całe mierzył, fotografował, studiował to różnorakie mrowie ludzkie, które fale wyrzucają ustawicznie na brzeg amerykański. Obmyślił bardzo ciekawą metodę — kinematograficzną — i rejestrował gesty uchodźców włoskich, żydowskich, germańskich. Boas powiada, że trzeba rozróżniać cechy „genetyczne“ od właściwości nabytych pod wpływem środowiska. Podobno Anglicy za czasów Elżbiety gestykulowali bardzo żywo. Pewien rodowity Anglik, wychowany we Włoszech, przyjechał do Ameryki, gdzie długo był żonaty z Żydówką. Miał gesty Żyda i Włocha, wyraźnie pomieszane, ale żywe.
W studiach Boasa jest materiał olbrzymi i o wiele ważniejszy, niżby się z pozoru zdawać mogło. Nie ma „czystej rasy“ na świecie — mówił niedawno świetny badacz na posiedzeniu Akademii — i wątpić należy, czy istnieją jakieś rasy „wyższe“ i „niższe“. Niektórzy za miarę tej „wyższości“ uważają odległość, dzielącą pozornie człowieka od małpy. Ale najbardziej „niemałpie“ nosy mają Armeńczycy, najbardziej „niemałpie“ wargi — murzyni, najmniej owłosieni na ciele są Mongołowie, stosunkowo największe mózgi mają Eskimosi. „Gdybyśmy dziś wybrali drogą umiejętnej selekcji najbardziej inteligentną, energiczną, duchowo najzdrowszą część ludzkości, jądro — mielibyśmy w tym jądrze przedstawicieli wszystkich ras na ziemi“.
Dzieła Boasa spalono podobno w Niemczech, na podwórku uniwersytetu w Kilonii. Jest to jeden z rekordów głupoty, ale w tej epoce różnych wyczynów może nawet nie największy.



Jaśnie hrabia. — Ślepy optyk. — Jim i John, czyli bliźniak naturalny i bliźniak naukowy. — Ford na bicyklu. — Epopeja północna. — Stratosfera jako paliwo. — Szkoła serca i humanitarne gazy trujące.

Już nawet do prasy zamorskiej dotarła dziwna wiadomość o świecącym Węgrze. Pisma londyńskie podają tę depeszę w ramkach specjalnych: człowiek starszy, poważny, z dobrej rodziny, hrabia Berenyi świeci, mógłby czytać książkę przy świetle, produkowanym z własnego ciała, kiedy kto do niego powie — zwłaszcza nad ranem — „jaśnie panie“, to mówi właściwie tylko to, co naprawdę widzi i nie używa w danym wypadku zbytecznych i przestarzałych metafor poetyckich.
Co najdziwniejsza: w całej owej historii nie ma nic dziwnego. Ciało ludzkie jest maszyną, m. in. również elektryczną, hrabia węgierski dość mocno — jak wykazały badania specjalistów — „ładuje się statycznie“, jego organizm działa przed śniadaniem mniej więcej jak stara szkolna maszynka Holtza — i każda subtelniejsza lampka próżniowa, np. neonowa, świeci w jego rękach. Niema w tym ani magii czarnej czy innej, ani sił nadprzyrodzonych, umiłowanych przez spirytystów. Ładunki można wykazać galwanometrem, elektrometrem. Bywają w akwariach węgorze elektryczne, czasami zdarzają się widać w naturze i Węgrzy elektryczni.
Ale tymczasem naokoło różnych przypadkowych i przeważnie źle zbadanych „świeceń“ powstała, jak wiadomo, spora literatura i kilka grubszych rozdziałów w sławetnych księgach „wiedzy tajemnej“.
Nie znamy dobrze własnego ciała!... Zdawali sobie z tego sprawę badacze dawniejsi i historia nauki zanotowała pewien wzruszający, tragiczny eksperyment. Głośny fizyk belgijski, Plateau, patrzył przez dwadzieścia sekund bez przerwy szeroko otwartymi oczami w południowe słońce, nie mrugając, nie zamykając powiek — stracił wzrok, ale publikował jeszcze długo sumienne prace o widzeniu i te rozprawy ślepca pchnęły naprzód optykę.
Na początku roku bieżącego zmarł w Oksfordzie sędziwy fizjolog, profesor J. S. Haldane starszy. Zajmował się „oddychaniem“ i niektóre z jego wyników i studiów nad gazami w kopalniach, nad metodami ostrzegawczymi i środkami zapobiegawczymi będą miały dla górników znaczenie doniosłe. Interesowała go też kwestia, jak wysoko człowiek wznieść się może w rozrzedzonym powietrzu, nie narażając na szwank zdrowia. Zbudował sobie klosz szklany, połączył go z pompą, umówił się z asystentem, że na dany znak przerwie eksperyment i — człowiek niemłody już, sześćdziesięcioletni — zamknął się w tym słoju, puszczając w ruch pompy próżniowe. Kiedy go wyciągnęli ze sprytnie pomyślanej maszyny pneumatycznej, był zupełnie siny, bo rozrzedzone powietrze tak na niego podziałało, że zapomniał o umówionych sygnałach. Ale spostrzeżenia notował dopóki mógł pilnie i zebrał podobno sporo ciekawego materiału w tej wyprawie wysokogórskiej na krześle laboratoryjnym. W czasach, kiedy medycyna wykrywa wciąż nowe i bardzo niebezpieczne choroby narządów oddechowych (z północnych okręgów górniczych angielskich sygnalizują ostatnio „silicosis“, jest to jak gdyby fatalne „zapylenie“ organizmu, astma, bronchit), prace Haldane’a mają wartość głębszą, wskazują drogę badaczom. Umarł — to już może zemsta czy krwawa ironia losu — na chorobę płucną.
Jak nikła jest jeszcze ta nasza wiedza o człowieku, o tym świadczy może najlepiej trochę groteskowy, trochę kinowy, ale w każdym razie bardzo amerykański i pouczający eksperyment, wykonany niedawno po tamtej stronie oceanu. Z dwóch braci bliźniaków jednego zostawiono tam, gdzie się urodził, a drugiego oddano pod troskliwą, czułą opiekę najlepszych lekarzy, najlepszych biologów i psychologów uniwersytetu nowojorskiego. Po latach czterech — superrewizja. Gazety drukują wielkimi literami rezultat: Jim bije Johna, jest żywszy, rezolutniejszy, bardziej energiczny, śpiewa, tańczy, ma przyjaciółkę, umie się ślizgać. Oczywiście — triumfator Jim to ten domorosły pędrak, a John spędził cztery lata, bo tyle właśnie ma, na uniwersytecie. Biologia najnowsza nic mu nie dała.
Słynny Ford jest starszy od bliźniaków, ale i on nie ma widać pełnego zaufania do zbiorowej mądrości profesorów i sam bierze los w ręce. Tyle kampanij trudnych wygrał, z takimi potęgami brał się w długim życiu za bary, zaczął z niczym, dorobił się stu milionów (licząc dla łatwiejszego rachunku w funtach angielskich), jego dochody są dziś tak wielkie, że mógłby po całych dniach i nocach bez przerwy i z błyskawiczną szybkością wyrzucać przez okno pięciozłotówki z kieszeni na ulicę — i jeszczeby normalnych zysków nie wydał, bo co sekunda zarabia dolara... Otóż dumny z tych licznych zwycięstw Ford chce — jak piszą — sam poprowadzić swój ostatni mecz z Naturą, kupił sobie na własność rower, pedałuje dla higieny codziennie przez pół godziny, jada rano przeważnie tłuszcze, proteinę ma śniadanie, krochmal wieczorem, ma lat 73 i chce dociągnąć do stu. I pewnie dociągnie, jeżeli sobie nie będzie zanadto głowy zawracał dotychczasowymi, bardzo wątpliwymi i skromnymi pewnikami t. zw. nauki o odżywianiu.
Wiemy bardzo mało o tej naszej zewnętrznej, doczesnej, fizjologicznej powłoce, a podszewka, czyli duch okazów z gatunku ludzkiego składa się po prostu z przeraźliwie poplątanych znaków zapytania i najdzikszych sprzeczności. Ta epoka mogłaby przejść właściwie do historii i wypisów, bo rozbrzmiewa bardziej niż inne czynami pięknymi, szlachetnymi, bohaterskimi. Niedawno wyszła w Anglii skromna książka, opowiada tylko o reniferach i Eskimosach, ale mogłaby dostarczyć Homerowi tematu do epopei. Kiedy Eskimosi w Północnej Ameryce zdobyli wreszcie strzelbę „białego człowieka“, zaczęli strzelać tak celnie i tak bez opamiętania, że wytępili w krótkim czasie prawie zupełnie wszystko, co żyło i dyszy w wodach, na lodach i śniegach. Groziła im — całemu pokoleniu — śmierć głodowa i rząd kanadyjski wpadł na pomysł, żeby myśliwców z bezkresów północnych zamienić na pasterzy, sprowadzić im z Alaski kilka tysięcy sztuk reniferów, rozdać to między tubylców i zrobić z nich zapobiegliwych hodowców, którym stada poczciwych rogaczy dostarczą skór na odzież, mięsa i mleka. I pewnego roku wyruszyła z Alaski w stronę rzeki Mackenzie karawana pod wodzą doświadczonego Dana Crowleya. Żadna z przeraźliwych opowieści Jacka Londona nie ma tej grozy, co suchy diariusz wzruszającej wyprawy. Ekspedycja obliczona była na kilka miesięcy, ale Crowley pędził renifery na wschód prawie sześć lat, zimą nocował w śniegach na mrozie 50-stopniowym, latem zapadał w rozmiękłe trzęsawiska, gnębiony przez napastliwe muchy i zjadliwe komary, szukał przejść i paszy dla zwierząt na straszliwych bezdrożach, z 3 tysięcy sztuk bydła zostało mu 300, ale znów przyrost naturalny w długiej podróży wyrównał z grubsza te straty. Crowley i jego towarzysz, Lapończyk przeszli przez nieznane dotąd w literaturze kręgi dantejskiego piekła, ale — zadanie wykonali, ocalili lud, plemię całe od niechybnej zagłady. Nie mieli nawet tej pociechy, że ich wyczyn niebywały zdobędzie rozgłos wielki — nie przepłynęli przecież kanału, nie wdarli się na Everest — spełnili, co do nich należało, cicho, spokojnie, jak na prawdziwych bohaterów przystało.
A podbój powietrza? Ktoś zadał sobie niedawno trud i wynotował w artykule wszystkie diabelskie figle, jakie stratosfera płatała dotychczas aeronautom. Jednemu z pierwszych, Grayowi, sfałszowała manometr przy bombie z tlenem, myślał, że ma jeszcze spory zapas gazu i przypłacił tę omyłkę życiem. Piccarda trzymała w gondoli, jak w więzieniu, umie zamieniać mocne liny na kruchą bawełnę, rozrywa z nienacka powłoki balonów, napada, jak to stwierdzili ongiś w zapiskach trzej nieszczęśliwi badacze rosyjscy, nagle, metodą podstępną, niezrozumiałą. A jednak — dowiemy się wkrótce o nowych wzlotach w regiony najwyższe, szykują się do skoku Anglicy, Amerykanie. Jeden z teoretyków amerykańskich twierdzi, że górne warstwy zawierają już znaczny procent wodoru i samolot na dobrą sprawę mógłby tam, w górze pędzić miesiącami bez paliwa, karmiłby się po prostu... stratosferą. Teoria jest może trochę wariacka, ale na pewno znajdzie się śmiałek, który ją zechce sprawdzić.
W tej epoce rozrzucone są gęsto nie tylko serca mężne, ale i tkliwe. Czytamy w gazetach o tym, że sprowadzono niedawno na wyspy brytyjskie jajka bocianie z kontynentu, umieszczono je sprytnie w cudzych gniazdach, bo bociek z jakichś tam względów omijał stale Anglię i trzeba go do niej przyzwyczaić... Czytamy o bardzo subtelnym aparacie fotoelektrycznym, który pewien zdolny fizyk obmyślił dla ślepców (będą mogli czytać dzieła nietylko dla nich specjalnie odbijane, ale wszelkie druki), czytamy o wnikliwych studiach wybitnych botaników nad kwiatkami, sałatkami. Coraz więcej jest artykułów o pieskach, są już specjalni felietoniści „od dogów i brytanów“, zdarzają się — nawet za granicą — coraz częściej pisma i druki p. t. „Głos z psiarni“, albo „Psia encyklopedia ilustrowana“. Tacy jesteśmy czuli...
Niedawno też — pisze „Time“ nowojorski — otrzymał specjalny medal — t. zw. medal Mendla — za pracę nad acetylenem ksiądz katolicki, rev. J. A. Niemoland, rodem z Belgii. Dziennikarze opadli go natychmiast i zadali mu wiele pytań dość kłopotliwych: prace o. duchownego mają bowiem również bliski związek z najokropniejszym dotychczas gazem trującym „lewizytem“. „Gazy trujące są bardziej humanitarne od dawnych narzędzi i sposobów wojennych“ — rzekł laureat i zdobywca medalu Mendla po namyśle.
Tacy jesteśmy humanitarni...



Artysta, szewc, tragarz, dziennikarz... — Kto żyje dłużej, prokurator czy obrońca? — Ubóstwo i zdrowie. — Maszyna socjalna na zakręcie. — Moratorium? — Rekord lekarza wiejskiego. — Królik, szosa, stare skrzypce, ciupa i rasa. — Ból zęba.

Z najsuchszych cyfr układać można felietony, proste wyciągi z ksiąg ludności zawierać mogą niejeden morał i naukę, statystyka — w dobrych rękach — przystojnieje wyraźnie i opowiada tu i ówdzie rzeczy zajmujące. Jeden z publicystów londyńskich z dłuższej podróży po wykazach, ze spacerów samotnych pod wielkimi kolumnami liczb przywiózł sporą garść wyników ciekawych i ogłasza je w artykule. Jaki zawód jest najzdrowszy? Dobrze sobie żyją farmerzy, chociaż powinni się wystrzegać cukrzycy, bardzo długo żyją pastorzy (zwłaszcza wyznania anglikańskiego), największe spustoszenia szerzy śmierć między górnikami, którzy pracują w kopalniach miedzi. Górnicy z kopalń węgla zato żyją nawet dłużej od sądowników, którym się znów dziwnym trafem gorzej powodzi, niż adwokatom (wystrzegać się chorób żołądkowych!). Okres życia normalny, przeciętny — oznaczmy średnią śmiertelność liczbą 100 — mają artyści, szewcy, dziennikarze (uważać na wątrobę!), tragarze kolejowi, sztukatorzy, blacharze, gorzej bywa z muzykami (śmiertelność 122), aktorami (133). Długowiecznością anormalną odznaczają się architekci, procent samobójstw jest stosunkowo wysoki między doktorami, komiwojażerami i zatrudnionymi w kopalniach cyny. Umierają na ogół wcześniej ci, którzy pracują na siebie, niż ci, którzy mają posady u innych.
Oczywiście — zanadto się tymi zestawieniami przejmować nie należy, wyniki są chwiejne, zależnie od tysiąca różnych przyczyn lokalnych, klimatycznych i innych, od obyczajów i tradycyj, w Anglii żyje sztukator dłużej od aktora, ale już po tej stronie Kanału aktorowi może się znacznie lepiej powodzić niż blacharzowi.
O wiele ciekawsze i bardziej pouczające są fakty, wydobyte z długich szeregów cyfr przez dwóch znanych lekarzy-higienistów. Panowie M’Gonigle i Kirby wydali książkę „Ubóstwo i zdrowie“, w której zamknęli wyniki bardzo sumiennych studiów nad higieną, odżywianiem, „budżetem minimalnym“. Układają tabele, wypisują po jednej stronie „dochód tygodniowy“, po drugiej śmiertelność (na tysiąc), przedstawiają rezultaty ważniejsze graficznie, rysują małe woreczki a przy nich dużą ilość smutnych czarnych krzyżyków, potem znów grubsze sakwy pieniężne z mniejszą ilością krzyżyków i wykazują jasno jak na dłoni, że dziś nawet w zamożnej Anglii, w okresie powracającej „prosperity“ są wielkie tłumy ludzi niedokarmionych, źle odżywianych, głodujących w ponurych „slumsach“, że śmiertelność się wyraźnie podwaja przy mniejszych budżetach.
Mamy tu ilustrację — dosadną, wyrazistą, graficzną — do znanej bajki o „klęsce urodzaju“, o „nadprodukcji“. „Over production is under consumption“ pisze w artykule wstępnym jeden z najlepszych tygodników przyrodniczych świata „Nature“. To pismo podawało dotychczas świetne, zwięzłe biuletyny z laboratoriów, doskonałe sprawozdania z książek i kongresów, wiadomości o wyprawach, odkryciach, wykładach akademickich, rocznicach, nagrodach, pracach zamierzonych i wykonanych.
Dziś — w mocnym artykule wstępnym mówi o „odpowiedzialności uczonego“, powiada wyraźnie, że badacz jest obywatelem, nawołuje fizyków, biologów itd. do pracy społecznej, stwierdza, że nasza maszyna socjalna — jak samochód w przeludnionych krajach — otrzymała nagle od inżynierów za wielką ilość koni... i rozbić się może fatalnie na lada wirażu. W Anglii zresztą wielu wybitnych ludzi nauki poczuwa się już od dłuższego czasu do tych odpowiedzialności, o których tu mowa, zabierają dość często głos w sprawach publicznych Hopkins, Soddy, Hall, Huxley, J. B. S. Haldane, Bertrand Russell.
Na bardzo poważnych kongresach, które dawniej zajmowały się tylko i wyłącznie kwestiami specjalnymi i na których mówcy w miejscach patetycznych wyrzucali z wezbranej piersi zazwyczaj równania różniczkowe, padają w referatach ważkie słowa o przyszłości cywilizacji. Ci i owi zastanawiają się bez gniewu nad pytaniem, czy można rozpędzone rumaki stalowe powstrzymać, okiełznać, czy można na polu techniki i wynalazków wprowadzić choćby na chwilę jakieś przymusowe „moratorium“.
Pytanie oczywiście jest niedorzeczne i nie nadaje się do rozsądnej dyskusji. Nauka, technika mają tysiące spraw pilnych, niezmiernie ważnych na warsztacie i skazać nagle ludzi genialnych na bezrobocie, zamknąć w jakimś „leprozorium“ wszystkich współczesnych Edisonów, Koperników, Galileuszów — to dopiero byłby pomysł naprawdę z piekła rodem. Świetny Paweł de Kruif (autor głośnej książki o „Łowcach mikrobów“) znów chwycił za pióro i opisuje w zajmujących, wzruszających felietonach, jak skromny lekarz z dalekiej prowincji, z małej mieściny w zaśnieżonej Kanadzie, dr. Allan Roy Dafoe ocalił bohaterskim wysiłkiem pięcioro najmniejszych piskląt ludzkich. Jeden z rozdziałów ma w gazecie nagłówek „Maszyna ratuje maleństwa od śmierci“. Tą niezwykłą historią zajęło się już kino, na tle przygód skromnego wiejskiego lekarza z „pięcioraczkami“ powstał podobno świetny film, zobaczymy go pewnie na ekranie, ale kilka szczegółów zasługuje już teraz na podkreślenie. Casus (pięcioro dzieci) należy do bardzo rzadkich w naturze, kroniki medyczne notują zaledwie kilkanaście takich wypadków w ostatnim pięćsetleciu i nie zdarzyło się nigdy dotąd, żeby piątka takiego drobiazgu żyła dłużej niż kilka godzin. Doktór kanadyjski zdołał utrzymać wycieńczoną położnicę i jej nikłe, sine maleństwa przy życiu przez dwa dni i wtedy — jak obrazowo powiada de Kruif — nowy bohater wdał się w tę sprawę: prąd elektryczny. Rozniósł po świecie wiadomość o heroicznej walce d-ra Dafoego ze śmiercią, poruszył serca, przyniósł z dalekich miast słowa i rady wielkich powag lekarskich: „Hallo! Mówi dr. Bundesen, Chicago. Wysyłam mleko sterylizowane, zapakowane w suchy lód, samolotem. Wysyłamy aparaty“. Pięcioraczki karmiono pipetkami w specjalnych inkubatorach, ratowano je od omdlenia w mądrych nowoczesnych maszynach do oddychania... Mają dziś po dwa lata, — jedyny fakt tego rodzaju w dziejach medycyny! — cała gromadka grała niedawno do kina, na zdjęciach w piśmie wszystkie pięć sióstr kanadyjskich wyglądają świetnie i uśmiechają się wesoło... Rekord światowy, którego może nawet wieki następne tak od razu nie pobiją...
Lwia część najbardziej sensacyjnych wyczynów przypada dziś na twórczość naukową, techniczną i wielka prasa czerpie bardzo często gromkie „tytuły“ i wielkie „mankiety“ z referatów na zwykłych kongresach. Australię gnębi np. jakaś plaga, prawie biblijna: królik. Zajął wszystkie równiny wielkiego kraju, w okresie suszy zamienia całe okolice na pustynie, wypiera pożyteczną owcę, zaczyna się rozmnażać kiedy ma cztery miesiące i daje 6 pomiotów rocznie. Prowincja Queensland broni się przed nim zasiekami z drutu... Co począć? Oczywiście nauka musi się tą sprawą zająć, bakteriologia szuka odpowiedniego mikroba, któryby sobie z królikiem poradził, zoologia zaleca hodowlę lisów, stacje doświadczalne pracują... Po miastach mnożą się wypadłą zatrucia gazem świetlnym? Tu znów chemia obmyśla metody, jak zmniejszyć zawartość w gazie kuchennym zabójczego tlenku węgla, jak go związać, unieszkodliwić, zająć czym innym, odebrać mu zjadliwość i nawet już w Ameryce trafiono na pomysł, osiągnięto pewne rezultaty... Drogi i szosy się psują? Badacze angielscy obmyślili maszynę — rodzaju ciężkiej karuzeli albo sceny obrotowej w teatrze — puszczają ją w ruch, podkładają pod nią różne nawierzchnie i próbują, która dłużej wytrzyma pod kołami.
Nabraliśmy — i słusznie — zaufania do eksperymentu przyrodniczego, laboratoryjnego, brzydzimy się czczą gadaniną i każemy naukowcom odpowiadać na tysiączne kwestie, które dawniej rozstrzygał amator przy czarnej kawie. Czy stary włoski majster z Kremony doprawdy fabrykował lepsze instrumenty muzyczne, niż my dzisiaj, czy tylko tak sobie gadamy od lat przez snobizm? Jeden z fizyków amerykańskich zbadał rzecz nowoczesnymi aparatami akustycznymi, Stradivarius (zwłaszcza górna pokrywa pudła) wysyła mniej przykrych nadtonów, dawne skrzypce mają ton przyjemniejszy, ale kto wie, czy drogą umiejętnej analizy nie trafimy i my na materiał idealny... Rasizm? Profesor Hooton stwierdził, że w więzieniach amerykańskich siedzi ściśle ten sam procent elementów nordycznych, celtyckich, śródziemnomorskich, który powinien siedzieć ze względu na mieszaninę zewnętrzną. Każda „rasa“ się rozciąga od kretyna do geniusza, Celtowie mają inklinację do gwałtów erotycznych, Nordycy zajmują się raczej chętnie oszustwem i fałszerstwem... Ale w ogóle...
Od pochodzenia termitów (wywodzą się według ostatnich relacji z bardzo dawnych karaluchów) aż do katarów letnich (leczą je teraz podobno elektrycznie, jonami cynku) i ważnej kwestii, najważniejszej, czy zbliżamy się znów do groźnej epoki lodowej — wszystkie zagadnienia doprawdy interesujące powierzyliśmy badaczom, pracownikom laboratoryjnym, uczonym i pomysłowym wynalazcom.
„Moratorium“ w tej dziedzinie? To przypomina starą anegdotę: jaki jest niezawodny środek na ból zęba? Wpakować łeb pod gilotynę.



Astronomowie na Syberii. — Krowy i zaćmienie. — Niemcy pod lodem. — Pulsujące słońce. — Proces o znikające wyspy. — Galapagos. — Kuzyn praszczura wielkości szczura. — Kulisty szpital wariatów.

Zaćmienie słońca zaćmiło trochę, choć na krótko, inne zdarzenia na horyzontach; gazety w radiogramach i artykułach dłuższych podawały wiadomości o tym, jak 30 ekspedycyj naukowych wędruje lądem i morzem z zachodu na wschód bliższy i dalszy, jak się powodzi Francuzom w miejscowości Kustanai, Anglikom w Omsku, jak astronomowie i astrofizycy rozstawiają przyrządy subtelne na Syberii i w Japonii. Badacze z Cambridge — piszą — mieli pecha, przewieźli przez ocean dwanaście ton aparatów, szykowali się pół roku i — w chwili najważniejszej chmury przysłoniły im niebo, nie widzieli nic. Jedna z ekspedycyj rosyjskich musiała rozpędzać durne wrony samolotem, Amerykanie w jakimś Ak-Bulak mieli podobno widok wspaniały, wzruszający, niezapomniany, obserwowali koronę słoneczną, która rzucała na ziemię purpurowe światło i wyglądała, jak wielka gwiazda pięcioramienna. W Turcji nie strzelano tego roku do demona pożerającego słońce, ale w Grecji psy wyły przeraźliwie, a w dalekiej Japonii naiwni tubylcy z wysp składali pokornie ofiary słońcu i księżycowi — pewnie w nadziei, że to spór ciał niebieskich załagodzi i że znów będzie dobrze na świecie. Podobno przez te dwie złowrogie minuty, kiedy dysk czarny tkwi jak szyber między słońcem a ziemią, kiedy zmierzch w biały dzień zapada, wszystko, co po tym globie chodzi, pełza, fruwa, zdjęte jest trwogą i przerażeniem. Flegmatyczne krowy ryczą wniebogłosy.
Czytelnik gazet zna sprawę dobrze z kosmografii szkolnej, nie odczuwa panicznego strachu i dziwi się może nawet, że w bardzo ciężkich czasach tylu poważnych ludzi dla zwykłego zaćmienia porzuca dom, rodzinę, pakuje ciężkie manatki i wyrusza w podróż daleką. Oczywiście żadnych rewelacyj nikt się nie spodziewa: kilka zdjęć spektralnych, obserwacyj korony, może jeszcze jeden „przyczynek“ do teorii Einsteina, nieco wiadomości o temperaturach, chromosferze, protuberancjach, o wpływie słońca na fale radiowe. Materiał zebrany trzeba będzie sortować i odcyfrowywać pracowicie przez miesiące całe i dopiero wtedy w tablicach i dziełach specjalnych ukaże się trochę liczb i skromnych wniosków.
A jednak — nie chodzi tu o rzeczy błahe i obojętne. Lat temu sto sumienny badacz szwajcarski, Agassiz, studiował pilnie i skrupulatnie, jak na geologa przystało, t. zw. moreny, czyli kamienie i odłamki skał, które lodowce znoszą na doliny i układają artystycznie rzędami i warstwami. Uczony znalazł dowody niezbite, że ongiś lody sięgały znacznie dalej, niż przypuszczamy, jego następcy poważni (Penck) opowiadają o czasach, kiedy Europa północna wyglądała, jak dziś Grenlandia, rysują mapki, na których masywne „wieczne“ lody leżą warstwami kilometrowej grubości na wybrzeżach Bałtyku, na niżu polskim, zakrywają dzisiejszy Berlin, Lipsk, Hanower, piękną Holandię i całą prawie uroczą Anglię. Geologia z wyraźnego rozkładu materiałów morenicznych wyczytała — lepiej niż to potrafiłby chiromanta — cztery epoki lodowcowe w historii zamierzchłej naszego globu, lat temu 500 tysięcy trwała jeszcze pierwsza, lat temu 50 tysięcy skończyła się czwarta, były trzy antrakty cieplejsze w tej zimnej i długiej tragedii czteroaktowej.
Zastanawiano się nieraz nad przyczynami tych zmian naprawdę dramatycznych w klimacie, wysuwano różne teorie mniej albo bardziej sprytne. Jedni mówili o geografii, o tym, że lądy i kontynenty wznoszą się i opadają z biegiem czasu, że prądy morskie zmieniają kierunek, inni znów wskazywali na zmiany w kształcie orbity ziemskiej. Niedawno na posiedzeniu dostojnego tow. astronomicznego w Anglii przedyskutowano i poddano krytyce wszystkie te poglądy i największe powagi ze sporego grona geologów, meteorologów, matematyków, astronomów opowiedziały się za hipotezą, którą krótko i zwięźle streścił znany dr. Spencer Jones (Astronomer Royal): słońce jest gwiazdą zmienną o długim okresie, prawdopodobnie i wszystkie inne gorejące globy mają swoje periody, jak te gwiazdy, które jako zmienne figurują w katalogach. Jakieś — stosunkowo drobne — migotanie, filowanie, pełganie, jakieś przesunięcie słońca choćby o „pół wielkości“ w klasie gwiazd już mogłoby wytłumaczyć wieczne lody grenlandzkie pod Dreznem. Że nasza gwiazda dzienna „filuje“, pulsuje, o tym wiemy, jej mniejszy okres — jedenastoletni — zaznacza się bardzo wyraźnie burzami magnetycznymi, zmianami w światłach zorzy polarnej, w klimacie, zostawia ślady w rocznych warstwach (słojach) pni drzewnych, w smaku win, a nawet — jak twierdzą niektórzy — w groźnych ruchach dziejowych, wojnach i rewolucjach.
Jeżeli tak jest — mówią spokojnie astronomowie na zebraniu w czcigodnej instytucji — to... cechą zjawisk periodycznych najważniejszą jest właśnie to, że się powtarzają — „słońce zsyłało epoki lodowe na Europę w przeszłości i zsyłać je będzie bez wątpienia w przyszłości“... Takie zdanie tkwi wyraźnie w referatach i teraz rozumiemy dlaczego uczeni tak pilnie i skrupulatnie, przy każdej okazji, badają koronę i czerwone języki protuberancyj... Lada zmiana w promieniowaniu może mieć następstwa wielkie, doniosłe. Niemcy pod wiecznym lodem — to chyba trochę ważniejsza sprawa, niż te czy inne enuncjacje Hitlera.
Tkwimy po uszy w katastrofach zwykłych, codziennych, politycznych i nie chcemy sobie głowy zaprzątać jeszcze innymi, geograficznymi. Czasem tylko jakaś drobna wzmianka w kronice przypomina uważnemu czytelnikowi nagle, że istnieją wciąż jeszcze potęgi wyższe. Pewne konsorcjum amerykańskie — piszą w telegramach — wydzierżawiło od Japonii trzy wysepki na Pacyfiku, na których miały powstać z czasem plantacje bawełny. Kiedy statki owego towarzystwa handlowego, naładowane narzędziami, kierownikami, najmitami, przybyły na miejsce oznaczone — okazało się, że wszystkie trzy wyspy zniknęły. Rząd japoński został pociągnięty do odpowiedzialności i sąd rozstrzygnie, czy będzie musiał wypłacić odszkodowanie.
Ekspedycja naukowa francusko-belgijska wróciła z głośnej wyspy Wielkanocnej, zbadała dokładnie słynne pomniki z kamienia, tajemnicze rzeźby, znaki i jeden z członków wyprawy usiłuje w dłuższym sprawozdaniu rozwiązać zagadnienie, czy owa Tepito te Fenua (jak ją również nazywają) to naprawdę resztka dawnego kontynentu, jakiejś Lemurii, którą pochłonął ocean, pozostawiając z całego lądu ku wiecznej rzeczy pamiątce kawał skały i na niej kolosalne „golemy“ dawnych majstrów polinezyjskich.
Republika Ekwador ogłasza, że wprowadza „obostrzoną“ ochronę przyrody na wyspach Żółwich (Galapagos). Sto lat temu wylądował tu Karol Darwin, przyjrzał się uważnie olbrzymim żółwiom, których tarcze mają po dwa metry w średnicy, niebywałym jaszczurkom, zwanym iguana, gadom, ptakom, drzewom. Natura ma na tych wysepkach samotnych, jakby skrytkę i szufladę, w której przechowuje dawne, niemodne już kostiumy maskaradowe z lat szaleństw młodocianych. Rozmyślania nad tą rupieciarnią dziwaczną doprowadziły do teorii powstawania gatunków, do genialnej teorii ewolucji. Uczeni znajdują teraz — jak to się niedawno zdarzyło w Ameryce, w stanie Wyoming — grudkę zielonkawego piaskowca, wydobywają z niej ostrożnie, bardzo precyzyjnymi narzędziami szkielet jakiejś małpiatki i powiadają: nasz przodek daleki, sprzed lat milionów, a raczej kuzyn naszego przodka, lemur, bo my pochodzimy prawdopodobnie od pewnego trochę odmiennego małpozwierza nocnego, nazwiskiem Tarsius, albo wyrak-upiór.
I ten właśnie upiór i wyrak (wielkości sporego szczura) zrobił najwidoczniej w ostatnich tysiącleciach, w t. zw. okresie międzylodowcowym, karierę niezwykłą. Rozwinął się, przeniknął niektóre tajemnice, sam konkuruje z przyrodą, buduje nieprawdopodobne latające stwory ze sztywnymi skrzydłami. Taki amerykański Douglas najnowszy z tysiąckonnymi motorami typu „Cyklon“ wygląda napewno groźniej od potwornego archeopteryksa, gada i ptaka z epoki geologicznej, ale... Wszystkie nasze maszyny karmią się właściwie energią słoneczną i gdyby czarny szyberek miał zostać na dłużej między ziemią i słońcem...
Flegmatyczne krowy wykazują spryt wrodzony i inteligencję, kiedy ryczą podczas zaćmienia. Potomek wyraka-upiora natomiast zagubił i zatracił pewien instynkt, szaleje, gromadzi materiały wybuchowe, obmyśla ustawicznie maszyny niszczące.

Kto wie — mawiał Wolter — czy ta planeta nie była w ogóle przeznaczona od początku na kosmiczny szpital wariatów...


Probówka zamiast baru. — Kontredans ekonomistów. — Kartofel z uniwersytetu. — Promień i pleśń. — Ostatni atak na Atlantyk. — Stare przysłowie.

Czytelnik dawniejszych powieści fantastycznych i felietonów naukowych znał dobrze t. zw. „pigułkę“, danie syntetyczne, proszek, sporządzony w laboratorium, który kiedyś tam — za sprawą mądrych chemików — zastąpi dalekim wnukom rozbratel, befsztyk z cebulką i zrazy à la Nelson. Powoli kapryśnym beletrystom i felietonistom znudziło się wreszcie o tym pisać, ale uparci chemicy nie zniechęcają się tak łatwo. Pracują, pitraszą w retortach, studiują drobiny, układają słowa w długie szeregi, tworzą nazwy przerażające w rodzaju „kwas dwumetyloaminomasłowy“, uważają „pokarm syntetyczny“ za jedno z ciekawszych zagadnień wiedzy organicznej.
I po cichutku — w tej epoce diablo hałaśliwej — zdobyli pewne rezultaty bardzo konkretne. Pożywienie składa się z 1) tłuszczów, 2) węglowodanów (cukry) i 3) proteiny (białko). Słyszeliśmy już o tym, że pewien Niemiec przedwojenny przerabia masowo zwykłe drewno na cukier, ale dziś już są nawet o wiele lepsze sposoby — chemia produkuje cukry w retorcie syntetycznie, bez drewna. Z tłuszczami też poszło dość gładko, najoporniejsze są owe „białka“. Puszczono je na dzisiejsze wspaniałe centryfugi, zaczęto studiować uważnie ich dziwaczne skombinowane molekuły metodami nowoczesnymi — badacze uparci są „na tropie“. Brak im właściwie mówiąc jednego jeszcze tylko ogniwa, czy może lepiej jednego szczebelka, by stanąć mocną nogą tam, gdzie należy. Produkują już w pracowniach przeróżne „aminokwasy“ i jeszcze tylko jeden ostatni sekret odgadnąć muszą: jak organizmy roślinne i zwierzęce przerabiają dalej — na proteiny, — te substancje, które chemik buduje dziś w rurkach i przyrządach niegorzej od mamy Natury.
I jeden z profesorów uniwersytetu w Illinois (Ameryka) postanowił zbadać, czy wypadkiem wiedza dotychczasowa nie wystarcza, czy nie możnaby już teraz z laboratoryjnych, „sztucznych“ węglowodanów i węglowodorów przyrządzić czegoś pożywnego? Tworzył najdziksze mieszaniny z siedemnastu gatunków „aminokwasów“ i karmił nimi nieszczęśliwe szczury. Nie szło — chorowały, zdychały. Pewnego dnia dodał aminokwas osiemnasty. Sukces! piszą sprawozdawcy. Szczury mają się świetnie, przerabiają doskonale ów syntetyczny surowiec z retorty na białko, rosną, tyją, rozmnażają się. Szczur (smutne to, ale prawdziwe) ma takie same wymagania dietetyczne, jak człowiek, dlatego włóczy się za nim uporczywie po lądach i morzach i dlatego eksperyment uczonego amerykańskiego ma znaczenie głębsze, niżby się zdawać mogło.
— Produkujemy już w retortach witaminy — piszą fachowcy w komunikatach prasowych — to co nazywamy prywatnie „smakiem potraw“ to tytko kształt i budowa długich drobin białkowych — nie ulega żadnej wątpliwości, że dziś, albo jutro będziemy jedli... ze szklanej probówki. Wszystkie trzy gatunki niezbędnych substancyj organicznych można już teraz „podrabiać“ w laboratoriach naukowych...
Najtwardszy orzech do zgryzienia dostanie się przy tym znów... ekonomistom. Od lat stu — jak się o tym przekonać można z rozumnej książki Russella „Wiek dziewiętnasty“ — mówią o nieuniknionym głodzie, o zdobywaniu chleba i ziemi, o tragicznej walce o egzystencję, przeżuwają głośne swego czasu „prawa Malthusa“, budują teorie, wyliczają, że musi być nędza i bieda na świecie ze względu na „przyrost ludności (szybki)“ i „przyrost (wolniejszy) pożywienia“, spierają się o przyczyny katastrof i doktryny, wywodzą a tłumaczą dlaczego się ciągle musimy wszyscy razem brać za łby i topić nawzajem w łyżce wody — i nagle... Chemia produkuje „krzepiący cukier“ z substancyj prawie bezwartościowych, pospolitych, z kwasu węglowego, z saletry, z wody, z byle czego.
A to nie jest przecie jedyny punkt, na którym nauki prawdziwe, przyrodnicze atakują od dawna i zwycięsko najtrudniejszy z wielkich problematów. Każde ważniejsze odkrycie laboratoryjne znajduje jakieś zastosowanie w prastarym rolnictwie i w czasopismach naukowych znaleźć można nieraz ciekawe referaty o tym, jak się elektryczność przydaje na stacjach doświadczalnych. Światło lamp zastępuje słońce, przyśpiesza dojrzewanie i botanicy, którzy dawniej czekać musieli trzy lata na nową odmianę rośliny, mają rezultat już po roku, mogą stwierdzić, czy „skrzyżowanie“ się opłaca, czy daje typ trwalszy, doskonalszy, pożyteczniejszy. Niektóre cieplarnie botaniczne hodują rośliny bez ziemi, karmią je w wannach roztworami chemicznymi, każą im rosnąć na siatkach drucianych i kartofle, otrzymane na uniwersytecie w Kalifornii w ten sposób „półsyntetyczny“, są podobno większe i lepsze od zwykłych.
„Pożywienie“ często się psuje, starzeje, pleśnieje, olbrzymie zapasy idą na marne — sprytni badacze w warsztatach naukowych pomyśleli i o tej sprawie. Niejaki p. James w Ameryce zajął się gorliwie promieniami ultrafioletowymi, przecedza je odpowiednio, zbudował sobie — po dłuższych próbach i przebiegach — z pół tuzina różnych lamp „uwiolowych“ i żongluje nimi w sposób zdumiewający. Potrafi tak naświetlić mięso, że jego rozbefy są nad podziw kruche, smaczne i nie psują się w chłodniach, znalazł jakieś takie promieniowanie ciemne, które chroni specjalnie ciastka i w wielkiej piekarni zredukował straty miesięczne z 15 procent na dwa. Walczy orężem niewidzialnym, ale zabójczym i niezawodnym, z pleśnią, z bakteriami, z zarodkami, fizyk stał się zdolnym fechmistrzem i ma na każdego wroga inną lampę, inny promień, jak zapamiętały majster golfowy-artysta ma coraz inny kijek na kulkę w zależności od terenu.
Ekonomista Malthus (wciąż cytujemy Bertranda Russella, którego książka ukazała się niedawno w doskonałym przekładzie polskim) uważał za po prostu nieprzyzwoity żart sam pomysł teoretyczny, że Europa mogłaby się zająć — dajmy na to — przemysłem, a zboże sprowadzać z... Ameryki. W jego czasach — zaledwie przed wiekiem — nawet dla ludzi, obdarzonych jaką taką żywszą fantazją, żyto zza oceanu to było prawie to samo, co dla nas dzisiaj siano z własnych majątków na księżycu albo na Marsie. Przez tych kilka dziesiątków lat wzięli się do pracy naukowcy i technicy, teoretycy i praktycy, badacze laboratoryjni i wynalazcy, stworzyli wspólnymi siłami jakieś buty siedmiomilowe z dobrej bajki dla młodzieży. Niedawno czytaliśmy o wyczynach kolosów morskich na wodach, o wyścigu „Queen Mary“ i „Normandie“, ale lotnictwo ma dziś przecież maszyny turystyczne niezawodne, które przefrunąć mogą Atlantyk — nędznych dwa, trzy tysiące mil morskich — w piętnaście, dwadzieścia godzin. Właśnie na ciekawych diagramach pism londyńskich oglądać można sporą wypukłość — nasz glob — na nim gruba linia Londyn — St. Johns — New York, a nad linią dziwaczny stwór — dwa samoloty, które wyglądają jakby się parzyły w powietrzu. To jest „system Mayo“, w tym roku Anglia przystępuje do wielkiego turnieju, chce rozwiązać zagadnienie powietrznej floty handlowej transatlantyckiej metodą oryginalną i głośna fabryka Short Bros, pakuje jeden monoplan na drugi — ten drugi, dolny, wynosi tylko na karku maszynę główną z lotniska, puszcza ją w dalszą drogę i wraca do portu. Wynalazcy i technicy zdają sobie z tego sprawę, że Atlantyk to twardy orzech do zgryzienia, głównie ze względu na niebezpieczne, gwałtowne wichry, ale są dobrej myśli. Spore grono poważnych ludzi myśli nad kwestią, Anglicy, Francuzi, Amerykanie wzięli ocean w trzy ognie i lada dzień przewozić zaczniemy szlakiem niebieskim pocztę i towary. Zboże z Ameryki do Europy? Na transport powinniśmy zużyć mniej więcej tyle czasu, ile za lat Malthusa na podróż z Płocka do Warszawy. Możemy ocukrzyć truskawkę w Londynie i zjeść ją w Nowym Yorku — nie zepsuje się.
Dawni ekonomiści nie przewidzieli tych i innych faktów, rzeczywiście paradoksalnych. Ludzkość — jak się o tym dowiedzieliśmy w tej epoce — może być głodna przy stołach uginających się od jadła — syntetycznego czy naturalnego. „Siedmiomilowe buty“ z bajki wytwarzają rany fatalne i przykre nagniotki...
Uniwersytet londyński obchodził w dniach ostatnich stulecie i do przybyłych z całego świata sław naukowych lord Halifax rzekł w dłuższej oracji uroczystej:
— Przysłowie stare powiada, że „odrobina“ wiedzy to rzecz bardzo niebezpieczna, trzeba jej mieć więcej. Ale dziś wiemy, że i nauka w większej dawce jest groźna — samoloty, bomby... Nauka musi być kierowana czymś wyższym — mądrością“.

Mądrość? Tego nie umiemy niestety, fabrykować systemem seryjnym i taśmowym.


Jeden z Brentanów o Renesansie. — Kolumb i Lindbergh, Gutenberg a radio. — TB! — Opowieść o Davidsonie. — Milion tomów. — Wspólny zagon. — Życie w kosmosie. — „Kolorowe“ zbrodnie.

Większe dzieło historyczne jednego z dość licznych Brentanów „o Renesansie“ ukazało się niedawno w przekładzie angielskim i wnikliwi recenzenci korzystają z doskonalej sposobności, przeprowadzają paralele, zestawiają w artykułach naszą okrzyczaną epokę z tamtymi, sławnymi w dziejach „quattrocentami“.
Nie wyglądamy tak znów najgorzej. Ludzie Odrodzenia zbudzili się jakby po wiekach z długiego i przykrego snu, nabrali tchu w płuca, puszczali się odważnie na dalekie oceany (Kolumb, Balboa), rozszerzali horyzonty, docierali do nowych lądów, odbywali podróże jeszcze bardziej niebezpieczne, bo wylatywali myślą w bezkresy kosmiczne... Ostatecznie jednak i my nie jesteśmy tacy znowu „od macochy“, żeglarzom dawnym można przeciwstawić dzisiejszych Wrightów i Lindberghów, którzy zdobyli i oddali do użytku publicznego niezmierzony ocean powietrzny, obok Koperników i Galileuszów stanęła spora gromada nowoczesnych Einsteinów i potomni dopiero — z perspektywy dziejów — oznaczą ściślej ich wielkość „relatywną“. Epokowy wynalazek Gutenberga, druk, ma w dobie dzisiejszej aż kilka — może bardziej epokowych — odpowiedników: radio, kino, telewizja.
Na dobrą sprawę — piszą krytycy — jedno nas tylko różni od Wawrzyńców Wspaniałych, barwy nie mamy. Czasy dzisiejsze wobec tamtych — to jak grafika, odbitka, staloryt w zestawieniu z obrazem stalugowym, grającym wszystkimi kolorami tęczy. Taki wjazd Juliusza II do Rzymu — powiadają — taki Karol V i Franciszek I, taki bankier i spekulant jak ów Hochstadter z Augsburga, Fuggerowie, Medyceusze... „Kudy nam do Manowskoj“ — mówią trochę innymi słowy.
Oczywiście — barwy mocne pięknej epoki i kolory bledną w innych książkach, np. w książkach biologicznych, w zajmujących, czasem tragicznych reportażach znakomitego de Kruifa. Marynarze Kolumba przywieźli — jak wiadomo — z egzotycznego lądu straszną chorobę do Europy i z tą zarazą nikt sobie wówczas poradzić nie umiał, dziesiątkowała ludzi Odrodzenia. I dopiero teraz — po wiekach — dzięki pracom i odkryciom Ehrlicha i wiedeńskiego Wagnera-Jauregga, dzięki nowym syntezom chemicznym i gorączkom „technicznym“ moglibyśmy okropną plagę usunąć i jedną z najgorszych „masek śmierci“ pokonać, zwyciężyć, przepędzić, zmieść z tego globu. Jak walczono w dalekich malowniczych „quattrocentach“ z innym groźnym widmem, ze straszydłem, które lekarze oznaczają literami TB w receptach, z gruźlicą — niewiadomo, ale domyślić się można. Lekarze amerykańscy układają teraz dokładne mapki statystyczne, z których wynika, że czasem złowrogie „pasma śmierci“ przebiegają w miastach tuż obok dzielnic milionerów, otaczają wspaniałe place, lecą równolegle do pięknych „avenues“ i szerokich alej, cóż dopiero dziać się musiało w ponurych, wiecznie ciemnych zaułkach, pod murami gotyków, w bezsłonecznych uliczkach Moguncyj i Akwizgranów. Kto wie, czy dzisiejsze „slumsy“, rudery nie są jeszcze pod pewnymi względami lepsze od dawniejszych pałaców, sterczących dumnie.
Wiedza lekarska — wbrew temu, co sobie tak chętnie na ucho opowiadamy — posuwa się naprzód i w ostatniej, jeszcze nietłumaczonej książce de Kruifa znajdujemy historię prostą ale dramatyczną, wzruszającą opowieść o Davidsonie. Pracował w wielkim szpitalu w Detroit, w oddziale chirurgicznym i miał dziwną praktykę. Zwożono mu ludzi, poparzonych w lakierni fabrycznej, dzieci, które w domku robotniczym zostały bez dozoru i rozlały garnek z ukropem. Młody chirurg starał się złagodzić okropne cierpienia morfiną, zmywał kwasem bornym poparzoną skórę, bandażował, czekał... O kuracji nie było właściwie mowy. Aż wreszcie lekarz począł wertować foliały, szukać jakichś wskazówek rozsądnych w pracach biologicznych. I odkopał w literaturze pewną serię obiecujących doświadczeń laboratoryjnych, z których wynikało najwyraźniej, że poparzona skóra działa na żywe organizmy jak trucizna, że trzeba ją czymś zneutralizować, znaleźć na nią odtrutkę, bo inaczej zabija... Jakimi drogami zawzięty Davidson trafił na taninę, znany garbnik z galasówek — to już trzeba przeczytać w de Kruifie. Dość, że chirurg współczesny za sprawą Davidsona czyni w niektórych — groźniejszych — wypadkach cuda prawie biblijne. Przywożą mu do szpitala po jakiejś strasznej katastrofie jęczącego Łazarza, lakieruje go ze szprycy ciemnym rozczynem, pokrywa warstwą czarną w miejscach najbardziej oparzonych — bóle ustępują, bąble znikają, rany się goją — bez dawniejszych bandaży, które później trzeba było odrywać siłą od żywego ciała. Szpital w Detroit z sześćdziesięciu nieszczęśników, których dotychczasowa medycyna uratować nie mogła, wskrzesza i wraca do życia czterdziestu trzech i to zostało stwierdzone statystycznie.
Ameryka ma w Waszyngtonie specjalną — świetnie zorganizowaną — książnicę dzieł i broszur medycznych. Sam — doskonale opracowany — katalog tej biblioteki składa się z pięćdziesięciu grubych foliałów. Musielibyśmy rzucić okiem na 952.619 tomów, zgromadzonych ze wszystkich części świata w wielkim gmachu „Medical Library“, żeby zrozumieć jak się rozszerzyły granice wiedzy lekarskiej od wieku piętnastego (pierwsza broszurka w bibliotece z tych właśnie czasów pochodzi).
I tu tkwi zresztą fakt, dla naszej epoki charakterystyczny. Dawniej jeden olbrzym-wyrwidąb, — Galileusz, Newton, wykonywał całą pracę, od początku, karczował, siał, zbierał. Dziś — Davidson korzysta z eksperymentów Pfeiffera nad królikami, Einstein opiera się na precyzyjnych doświadczeniach Michelsona, Ehrlich na pracach tysiąca studentów, którzy dla zdobycia doktoratu tworzyli w laboratoriach najdziksze związki organiczne. Rutherford w Cambridge dowodzi sporą armią „rozbijaczy atomów“ i laureatów Nobla.
Nauka jest w czasach nowszych dorobkiem wspólnym. Kilka lat temu spierano się na kongresach o to, kogo właściwie należy uważać za odkrywcę promieni kosmicznych, Millikana czy raczej któregoś z badaczy europejskich — za chwilę będziemy się spierali o to, kto właściwie najbardziej przyczynił się do wyjaśnienia niezwykle tajemniczej sprawy. Jeden z teoretyków wyraził przypuszczenie, że promienie kosmiczne lecą ku nam od gwiazd, które dopiero „wybuchły“ i nie mają jeszcze okrycia, płaszcza, gęstej atmosfery świecących gazów, od gwiazd nagich, nowych. I teraz obserwatoria europejskie, amerykańskie, fizycy, astrofizycy nastawiają aparaty, mierzą pilnie natężenie promienni kosmicznych w różnych kierunkach, sprawdzają hipotezę, która jest zresztą wspólną własnością d-rów Badego i Zwicky’ego z Pasadeny. Przyczynki nadchodzą z Amsterdamu i z gór szwajcarskich...
Podboje nie są przez to mniej ciekawe, że zwycięskie armie mają ostatnio jak gdyby nieco mniej Aleksandrów Macedońskich i Napoleonów, a więcej dzielnych szeregowców. Na zwykłych zjazdach i kolokwiach uczeni poruszają dziś kwestie, które ongiś — na przełomie wieków — wywoływałyby napewno rewolucję i nietylko w umysłach. Na jednym z dorocznych posiedzeń skromnego kalifornijskiego towarzystwa badania meteorów zabrał głos prof. C. B. Lipman i w zwięzłych tezach zdał sprawę ze swoich sumiennych prac i z długiej dyskusji, którą ogłoszenie jego zdumiewających wniosków spowodowało. Profesor Lipman znalazł po prostu przed rokiem we wnętrzu większych meteorów bakterie, wykonał skrupulatnie wszystkie doświadczenia kontrolne, uwzględnił wszystkie zarzuty swoich sceptycznych oponentów i stwierdza raz jeszcze stanowczo, że się nie omylił... Meteor rozżarza się mocno, przelatując przez atmosferę ziemską, ale tylko z wierzchu, we wnętrzu, w samym jądrze tkwią mikroorganizmy, można je wydobyć, odchuchać, ożywić...
Życie w kamieniach, które spadają z kosmosu na ziemię, w odłamkach planet! — to już nie fantazja powieściopisarza, tylko rezultat skrzętnej pracy badacza. Prof. Lipman „zastrzega się“ oczywiście jak na uczonego przystało, podaje tylko zimne fakty, nie chce się wdawać w teorie ryzykowne... Ale jeżeli kto z moich badań — mówi wreszcie — wyciągnie wniosek, że ziemia nie jest we wszechświecie jedyną planetą zamieszkałą... oponować nie będę.
Pod koniec barwnego, kolorowego renesansu spalono barwnie i kolorowo strasznego kacerza na stosie za samą myśl, że tak być może. Nazywał się Giordano Bruno.

Kto wie, czy epoki szare i bezbarwne jak ta nasza nie mają jednak — czasami — pewnych zalet...


Urząd patentowy obchodzi jubileusz — Dwa miliony świetnych pomysłów i... skutek. — Balony gadają ze stratosfery, człowiek spaceruje w ogniu, rura strzela promieniami. — Natura i jej kiepski wynalazek.

Ameryka obchodziła w tych dniach — skromnie zresztą, w gronie najbliższych — ciekawą rocznicę. Minęło lat sto od chwili, kiedy w kraju powstał... urząd patentowy. Prasa zamieszcza ciepłe wzmianki, krótsze i dłuższe, podaje cyfry, daty, wspomnienia, anegdoty. Już i dawniej ludzie bardziej energiczni mogli lepsze idee techniczne rejestrować kosztem 30 dolarów za sztukę, ale dopiero prezydent Jackson wysłuchawszy opinii niezwykle jakiejś rozsądnej komisji specjalnej podpisał dekret, stworzył nową w dziejach instytucję, wziął pod skrzydła opiekuńcze prawdziwego wynalazcę, nie maniaka, nie blagiera, zajął się troskliwie twórcą, śmiałym pionierem i odtąd Stany Zjednoczone ruszyły naprzód z kopyta. Wydano do dziś dnia przeszło dwa miliony patentów — telegraf, maszyna do pisania, maszyna do szycia, dynamo, lampka elektryczna, telefon, linotyp, fonograf, odbiornik radiowy, maszyny rolnicze, tkackie. Ameryka wysforowała się na czoło, kroczy od dawna w pierwszej linii, zajęła pozycję „number one“ między narodami, wpada co tydzień na 850 doskonałych (patentowanych) pomysłów. Już rozważny Abraham Lincoln nazwał dzień, w którym powstał amerykański system patentowy, jedną z najważniejszych dat w historii świata — i nie tylko nowego.
Dziwne to, że przeróżne akademie literackie tak mało się tymi sprawami interesują i na własną rękę — systemem gospodarczym — układają przepisy i paragrafy prawa autorskiego. Właściwie „my i oni“ — technika i sztuka — mamy front najwyraźniej wspólny, te same nas gnębią zmartwienia i te same kłopoty. Trzeba otoczyć opieką genialnego Edisona, uważać, żeby go źli ludzie i plagiatorzy nie obrabowali, ale — rzecz szczególna — można i w tym przesadzić, bo jeżeli ta opieka będzie zbyt czuła, nierozsądna, to spowoduje stokroć większą katastrofę, niż wszystkie osławione przysługi niedźwiedzie z bajek dziecinnych. W żarówce będzie się tliła przez wieki mizerna czerwonawa nitka węglowa, bo kto ją będzie gratis ulepszał? W fonografie będzie coś syczało do sądnego dnia słabym zakatarzonym głosem, bo komu się opłaci praca nad parlofonami nowoczesnymi? Każda rzecz na świecie przechodzi pewną ewolucję i trzeba wszystko bardzo sprytnie obmyślić, żeby źródeł żywej twórczości wypadkiem nie zatkać i nie zaszpuntować.
Sfery literackie i inne — u nas zwłaszcza — nie dbają o takie drobiazgi, powierzyły widocznie trudne kwestie prawa autorskiego fachowcom z niewłaściwej branży i — niedawno przyznano podobno odszkodowanie pewnemu dyletantowi, bo ktoś mu podstępnie „ukradł“ tytuł: Igraszka, Dyrdymałka, czy inny banalny rzeczownik pospolity. Ma szczęście Szekspir, że nie żyje — kradł przez cale życie oburącz „Romeów i Julie“ z nowelek włoskich, brał treść, nie słowa i nazwy, w Warszawie dzisiejszej musiałby chyba zgnić w kryminale, plagiator jeden.
Ale wielkie biuro patentowe to w ogóle — i nie tylko ze względów osobistych — temat do rozmyślań dla literata i publicysty. Od wieku najzdolniejsi ludzie (w tym podobno piętnaście tysięcy kobiet) znoszą tu do gmachu państwowego jak pszczoły do olbrzymiego ula miód najprzedniejszych pomysłów. Patent Nr. 1 wydano ongiś senatorowi Rugglesowi, który bardzo sprytne szyny wykombinował, takie, że ciężki pociąg może po nich wjechać łatwo na stromą górę. I odtąd sypie się jak z rogu obfitości. Jedni chcą nam ułatwić życie w ten, inni w inny sposób. Pomysłowi wynalazcy pokazują jak siać, jak żąć, jak zboże na chleb przerabiać, jak produkty przewozić i przechowywać w chłodniach elektrycznych. Między milionem zgłoszeń patentowych znajdziemy niebywałe dotąd na świecie odmiany kwiatów, niebywale środki lecznicze, szkła czarodziejskie, metody utrwalania naszych myśli i przesyłania życzeń falami niewidzialnymi. Zarejestrowano i wciągnięto do kartotek trzeźwych dwa miliony projektów, odkryto dwa miliony niezawodnych zaklęć czarnoksięskich, zamieniono dwa miliony bajek fantastycznych na fakty niezaprzeczone, namacalne. Niektóre numerki między setkami tysięcy w oficjalnym biurze wyglądają i dziś jeszcze tak, jakby się przyśniły jakiemuś bajarzowi na wschodzie, albo starej niani w wieczór zimowy: telefon Bella, światło elektryczne, maszyna gadająca Edisona, radio, telewizja...
Straszna historia — dwa miliony nieprawdopodobnych snów się spełniło, a my wciąż narzekamy, że jest źle na świecie i jak gdyby coraz gorzej.
Oni — czarnoksiężnicy — nie dbają zresztą o to, co kto o ich zdumiewającej działalności powie, robią cuda, bo muszą i bo tyle jeszcze jest do zrobienia. Ktoś naprzykład wpadł na pomysł, że z przezroczystego celofanu, którym owijamy teraz czekoladę, nożyki do golenia, kołnierzyki i witryny sklepowe, możnaby fabrykować doskonale baloniki... I już lecą setkami takie zabawne bąble z celulozy aż do stratosfery, są większe od sporego pokoju, wznoszą się na wysokość 20—30 kilometrów, dźwigają automatyczne stacyjki radiowe i depeszują same z niedostępnych wyżyn, jakie jest natężenie promieni kosmicznych nad ziemią, temperatura... sondują, zbierają dane meteorologiczne. Trochę kwiecistych słów i — możnaby z tego prostego faktu ułożyć bajkę arabską.
Wynalazca rosyjski — Semenowicz — tworzy lekkie tkaniny i całe ubrania z elastycznych, niepalnych włókien azbestowych. Ludzie, odziani w jego płaszcze i rękawice, żyją jak demony z opowieści fantastycznych, zginają w rękach sztaby rozpalonego żelaza, włażą (w odpowiednich maskach) w płomienie, szwendają się w ogniu jak salamandry.
Fizycy wypłynęli ostatecznie na szerokie wody, stracili obawę przestrzeni, tworzą coraz większe „cyklotrony“ i inne maszyny do rozbijania atomów, mówią o takich napięciach, od jakichby sam Edison z Faradayem dostali zawrotu głowy — dziesięć milionów woltów ma teraz w rękach dr. J. M. Cork z uniwersytetu w stanie Michigan. Jedna z wielkich fabryk aparatów rentgenowskich zbudowała niedawno dla lekarzy rurę, która dać ma podobno mocniejsze promieniowanie, niż wszystek rad, wydobyty dotychczas na świecie. Te promienie skierowane będą w klinikach na nowotwory złośliwe, na tkanki, które rak zżera. Mówią, że chyba ze sto milionów dolarów trzebaby wydać na substancje naturalne równie energiczne i dobroczynne, jak ten sztuczny, techniczny radiator, złożony ze szkła, złotych elektrod, zwojów drutu w transformatorze.
I najbardziej niemożliwa, bajeczna z idej fantastycznych — rakieta kosmiczna — „materializuje się“ powolutku, wyłania z mgławicy sporów, teoryj, równań. „Rakietowcy“ nie mogą jeszcze marzyć o urzędzie patentowym, ale stworzyli już bardzo ładne słowo astronautyka, rozdają co pewien czas uroczyście t. zw. nagrodę Hirscha za najlepsze prace laboratoryjne, sporo punktów już wyjaśnili, mają nawet (eksperymenty Goddarda w Ameryce) pewne wyniki konkretne, realne. W tym roku paryską nagrodę Hirscha przyznano amerykańskiej Rocket Society za analizę matematyczną zagadnienia i próby doświadczalne — kto wie, może w jakimś dalekim jeszcze dniu uroczystym głośne biuro oznajmi światu, że wydano Patent Nr. 4.500.000 i że otrzymał go, po sprawdzeniu przez fachowców wszystkich przedłożonych projektów i modeli, twórca „praktycznego aparatu do odbywania bezpiecznych podróży międzyplanetarnych...“
Jesteśmy stanowczo wszyscy razem wplątani w fabułę zdumiewającej powieści fantastycznej, tylu genialnych ludzi zasypuje nas ustawicznie świetnymi pomysłami, każdy skromny, szary obywatel na dobrą sprawę powinien siedzieć niczym ów sułtan z bajki, na miękkiej poduszce, podwinąwszy nogi pod siebie, palić faję, wydawać rozkazy posłusznym, cierpliwym „robotom“, kierować setkami mocnych koni mechanicznych, oddychać ochłodzonym i wypranym powietrzem górskim, jak na króla stworzenia, na współczesnego Haruna al Raszyda przystało.
Niedawno stałem o świcie w korytarzu natłoczonego wagonu Warszawa — Zakopane. Jakiś skromny padyszach, jak się okazało pszczelarz-amator, tłumaczył sąsiadowi na czym praca w pasiece polega. Ramy pszczółkom — mówił — trzeba smarować pachnącym miodem, żeby im dobrze było w ulu, żeby się nie irytowały i nie kąsały... Nad morze tego roku nie pojadę — dodał jeszcze, — bo morze jest strasznie „zażydzone“.
Z tonu, jakim te słowa były wypowiedziane, można było wywnioskować, że przynajmniej niektórym współobywatelom ramek miodem w ulu smarować nie myśli. Harun al Raszyd współczesny jest w ogóle przepojony żółcią i octem, mówi czasem z pewnym rozczuleniem o pszczółkach, o ptaszkach, ale okaz, nad którym natura tyle eonów pracowała, okaz z gatunku „homo sapiens“ utopiłby w łyżce wody. Żółci nie znoszą białych, biali czarnych, Niemcy Francuzów, Chorwaci Serbów. Nie żyjemy — rzecz szczególna — jak w bajce czarodziejskiej.

Może naprawdę niektórzy bardzo poważni myśliciele mają rację: człowiek się nie udał i natura musi wyprodukować jakiegoś nad-termita albo nad-pszczółkę...


Futrzarze w automobilu wyścigowym. — Różne odkrycia w wannie. — Einstein lotnictwa i wiatrak nad Anglią. — Lindbergh a Berlin. — Operacje we fraku, życie chirurga czyli optymizm w opłatku.

Wydaje się chwilami, że w tej epoce wściekłego, szalonego tempa, w tych czasach gorączkowych, rozbrykanych, zadyszanych, ludzie wszystko już wynaleźli, wymyślili, opatentowali, zastrzegli sobie raz na zawsze, że przed każdą kwestią ciekawszą są po prostu potrójne ogonki i człowiek spokojny może tylko założyć ręce i czekać, co tam jeszcze jutro w gazecie napiszą.
Wcale tak znów źle nie jest, jak się okazuje i dobry pomysł techniczny, dobry żart wciąż jeszcze jest co najmniej tynfa wart. W pismach angielskich znajdujemy bardzo pouczającą historię o trzech młodych dyletantach z prowincji. Życie zmusiło ich do handlowania futrami, ale właściwie jeszcze za lat studenckich zajmował ich sport automobilowy, pasjonowały ich wyścigi maszyn, kupili sobie motor, zbudowali w ogródku podwozie i jęli majstrować. Czy tego aby nie można trochę ulepszyć? Pierwsze próby były śmieszne, ale nagle tego roku zjawiają się na wyścigach międzynarodowych w Monaco trzy samochody niewielkie z dumnym napisem E. R. A. (English Racing) i zdobywają trzy pierwsze nagrody. I znów startują na innym wielkim torze w Grand Prix i znów zajmują pierwsze trzy miejsca. Głośne firmy europejskie, subwencjonowane przez ambitne państwa kontynentalne, wpadają w szał, wysyłają szpiegów na wyspy brytyjskie: co to za ERA, jakie ma warsztaty, kto ją finansuje, kto prowadzi fabrykę?
Niema żadnej fabryki, dwaj młodzi futrzarze przy pomocy pewnego zamożniejszego przyjaciela sklecili szopę obok domu w mieścinie Bourne, pracują, kreślą, wyliczają, poprawiają, eksperymentują, biją Włochów i Niemców, ich małe, zwinne wozy śmigają po szosach z szybkością dwustu kilometrów na godzinę, są wielką sensacją w najnowszych dziejach automobilizmu. Trzej młodzi panowie grosza z tego tymczasem nie mają — pracują tak sobie, dla fantazji, z pasji sportowej. W drewnianej szopie konkurować dzisiaj z Fordem i Chryslerem — to rzeczywiście dobry kawał.
Zabawną przygodę „naukową“ mieli niedawno inni młodzi ludzie z ekipy futbolowej angielskiej, która teraz objeżdża miasta australijskie. Niektórzy piłkarze zauważyli rano, że woda wyciekając z wanny, tworzy inny wir w Australii, niż w Anglii, kręci się w lejku w lewą stronę, ma taki obrót, jakbyśmy drzwi otwierali z klucza, a w domu, w Europie, zakręca normalnie w prawo, jak przy zamykaniu drzwi na klucz. Wielkie powagi zainteresowały się tą sprawą, mówią o meteorologii, o cyklonach, antycyklonach, o równowadze niestałej, a świetny fizyk Awbery (z głośnego laboratorium w Teddington) powiada, że sprawę trzeba zbadać naukowo. Prawdopodobnie chodzi tu o pewien prosty „relatywizm“ — patrzymy jakgdyby na skazówki tego samego zegarka raz (w Europie) z góry, a raz (w Australii) z dołu — tak czy owak można i dziś jeszcze robić odkrycia nago, w kąpieli, jak za czasów nieboszczyka Archimedesa.
Kilkanaście lat temu mało znany inżynier hiszpański, de la Cierva, przywiózł do Londynu kawał jeszcze zabawniejszy, jego maszyna do latania wyglądała jak przewrócony wiatrak, ruszała długimi śmigłami tak pociesznie, że nikt się nie mógł powstrzymać od śmiechu. Uparty inżynier wybrał sobie na protektora takiego widza, który się śmiał stosunkowo najmniej, pracował w warsztatach doświadczalnych lat piętnaście, puścił chyba z milion funtów i dziś tłum fachowców w Hounslow patrzy — jak to widać na zdjęciu w gazecie — z otwartymi ustami na maszynkę wiszącą w powietrzu. Nagle — piszą dziennikarze — dziewięćset kilo, maszyna i pilot, podskoczyło w górę z miejsca na 10 metrów, zastanowiło się jakby przez chwilę i — pofrunęło dalej. Autogiro, czyli wirolot... Gazety mówią o wielkim triumfie upartego wynalazcy, nazywają zawziętego Hiszpana Einsteinem awiacji, firma Weir Ltd. Glasgow zaczyna produkować na większą skalę aparaty dwuosobowe i jednoosobowe (50 HP., cena 500 funtów). Nareszcie naprawdę i bez blagi zrównaliśmy się z ptactwem wędrownym, powstał samolot bez lotniska, możemy się puścić śmiało w nieznane strony, lecieć przed siebie przez oceany powietrzne, możemy stanąć nad puszczą brazylijską i szukać zaginionego podróżnika Fawcetta, możemy zjechać z wyżyn na ruchome kry i spiętrzone lody polarne i rozejrzeć się — a nuż dostrzeżemy gdzie ślady wielkiego, niezapomnianego bohatera podbiegunowego Amundsena. Nie trzeba wysyłać ludzi, by szykowali długo u mety bieżnie czy maszty kotwiczne — wirolot de la Ciervy ląduje bez niczyjej pomocy wszędzie i wzbija się w powietrze odrazu, osiąść może jak znużona mewa na każdym skrawku ziemi, na statku, na stromej skale, na polanie, w dżungli, w mieście między groźnymi drapaczami, na płaskim dachu, na skwerku. Może zabrać rozbitków z kry lodowej i powodzian z pagórka, otoczonego spienionymi falami. Nowa era w lotnictwie! — piszą dziennikarze — i mają tym razem słuszność. Trudno w krótkich słowach opowiedzieć, jakie się tu horyzonty otwierają nagle przed geografami, medykami, botanikami, eksploratorami różnego autoramentu.
Jeszcze pięć czy dziesięć lat temu wiwatowalibyśmy długo przy takiej okazji i wynalazca chodziłby sobie „w sławie jak w słońcu“, ale dziś — trudno się zdobyć na wybuch szczerego entuzjazmu, każdy nowy aparat lotniczy budzi raczej strach, niż zachwyt. Lindbergh wygłosił niedawno w ponurym Berlinie przemówienie, chyba najbardziej smutne, najbardziej dramatyczne z przemówień bankietowych. Ten wysoki chłopak z rozczochraną czupryną staje się powoli jedną z najtragiczniejszych postaci w czasach nowszych, jakimś bohaterem antycznym, ściganym przez furie. Najpierw porwano mu dziecko, bo był sławny, głośny, czczony, uwielbiany, później złośliwe, piekielne potęgi chcą inny zupełnie sens nadać jego czynowi historycznemu, zamieniają samolot na bestię z Apokalipsy. Lindbergh w słowach doprawdy wzruszających przypomniał zebranym na bankiecie lotnikom, jak delikatne płócienne skrzydła pierwszych aeroplanów twardnieć zaczęły, jak się ich kadłuby okryły metalem i wreszcie ptak techniczny, witany przez tłumy okrzykami szalonej radości, genialna maszyna, która przefrunęła kanał, Alpy, ocean Atlantycki, przedzierzgnęła się raptem w straszydło okropne, rzygające bombami i gazami trującymi. Najbitniejsze armie — mówił Lindbergh — nie osłonią teraz naszych domów, rodzin, muzeów, dzieł sztuki, książnic, zabytków, obserwatoriów — zdarliśmy z narodów ich pancerze ochronne, przez dwa dni możemy zniszczyć tyle, że stulecia tego już nie naprawią.
Trzeba poddać siłę pod władzę rozumu — mówił jeszcze wielki lotnik. W Berlinie, „ausgerechnet“ w dzisiejszym Berlinie...
Kio chce zachować w skołatanym sercu odrobinę optymizmu, powinien w tej dobie hałaśliwej i groźnej przeglądać książki... medyczne. Jedna z firm warszawskich wydała gruby foliał, wspomnienia lekarza amerykańskiego p. n. „Pięćdziesiąt lat życia chirurga“. W głowie się to po prostu nie mieści... Stary praktyk pamięta jeszcze doskonale czasy, kiedy nikt nie wierzył w Listera, w mycie rąk, w aseptykę, kiedy największe powagi kpiły z mikrobów. Ludzie bali się szpitala — i słusznie, bo szpitale były zarażone bardziej od najgorszych ruder na przedmieściu, zamożniejsi pacjenci wzywali lekarza do domu na operację. Chirurg nie miał pojęcia o maskach, rękawicach odkażonych, kitlach, krajał przeważnie w czarnym tużurku (taka była moda) — pewien głośny podówczas lekarz paryski wprowadził tu ciekawą inowację: kiedy miał rżnąć i otwierać nieszczęsne brzuchy — ubierał się we frak, prawdopodobnie przez szacunek dla przyszłego nieboszczyka. Nie znano promieni Roentgena, lamp elektrycznych, środków narkotycznych, stali nierdzewnej, radu, lamp kwarcowych. Tak sobie masakrowano pacjenta — a nuż się uda.
Dziś czytamy w artykułach de Kruifa o wspaniałej instytucji chicagowskiego Pogotowia („Maternity Center“), młodzi lekarze są zorganizowani jak armia, mają kolumnę rentgenowską, oddział tamowania i transfuzji krwi, oddział, zaopatrzony w maszyny do oddychania. W centrali, jak w sztabie głównym podczas wojny, krzyżują się ustawicznie rozkazy, raporty z linii bojowej, rozlegają się sygnały alarmowe. Ów „Maternity Center“ wojuje ze śmiercią tak dzielnie, że ma zaledwie jeden wypadek fatalny na tysiąc. I w tym jednym nieszczęśliwym wypadku — najbitniejsze oddziały nie mogą łez powstrzymać. „Kiedy pan widzi, jak matka umiera przy porodzie — skarżył się de Kruifowi młody lekarz — then you die, too...

Może czasy nie są takie podłe, jak to się zazwyczaj mówi...


Rośliny na miarę. — Morele na Syberii. — Dumny owies. — Biologia na wywczasach. — Awantury przed urodzeniem. — Gołąb odbiera program radiowy. — Samiec i dandys.

Kilkaset milionów koni parowych hałasuje na powierzchni ziemi, kilkadziesiąt tysięcy olbrzymich, sztywnych ptaków metalowych warczy w błękitach, ale ta „sztuczna fauna“ ludziom dzisiejszym nie wystarcza. Chcą rzeźbić w żywej protoplazmie jak w cierpliwej glinie, wtrącają się już wyraźnie do spraw Natury, podpatrują różne „tajemnice fabryczne“ i rzucają czasami na rynek własne modele.
Niektóre modne „fasony“ żywe widujemy często po kawiarniach, ogródkach miejskich, na specjalnych psich wystawach. Są to przeważnie kwadratowe, kłapouche, ogoniaste, włochate dziwolągi, na które mama Przyroda spogląda pewnie z obrzydzeniem, plując pogardliwie przez zęby. Jak można się byle „degeneratem“ zachwycać? Zupełnie jakby ktoś wpadł raptem w szał entuzjazmu na widok znanego kretyna, Zyzia Dryzdalskiego; jaki piękny! Kuperek niziutko osadzony, uszy odstające, łeb, jak dynia, ani jednego włoska na głowie, nóżki krótkie, krzywe, jęzorek wystający, głosik cienki, piskliwy. Cudo — najnowszy „krzyk“ racjonalnej hodowli! Pięć razy premiowany, rodowód poświadczony rejentalnie!
Botanicy na stacjach doświadczalnych pracują rozsądniej, krzyżują, ustalają prawa genetyczne, tworzą świadomie nowe odmiany roślin pożytecznych. Dawniej tylko pracowite pszczółki pomagały łaskawie kwiatom przy „zapylaniu“ — dziś zajęli się tą kwestią fachowcy, ogrodnicy, agronomowie, cała armia Edisonów robi odkrycia bardzo doniosłe na zagonach i grządkach. Ameryka miała swego Burbanka, który rzucał na rynek śliwki większe od jabłek, niesłychane brzoskwinie, melony, Rosja miała Michorina, który znów kunsztem i cierpliwością dochował się malin, moreli i wiśni nawet na Syberii. Fachowcy w Stanach Zjednoczonych umieją tak kojarzyć i swatać rośliny, że potomek-melon nie poddaje się zwykłym szkodnikom, wnuczka-cebula ma liście niestrawne dla pasorzytów, soczysty pomidor kpi sobie z zarazy, kukurydza rośnie na zupełnie innych łodygach. Powstają winogrona bez pestek, nieprawdopodobne nasturcje, kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, pszenica dojrzewa „w terminie“ oznaczonym tak, żeby jej wczesne mrozy nie zaszkodziły, owoce z krajów tropikalnych rodzą się coraz dalej na północy. Przeszło 25 procent tych jarzyn i owoców, którymi się dziś żywimy, należy do gatunków nowych, świeżo utworzonych, zupełnie nieznanych jeszcze lat temu dziesięć — pisze jeden ze specjalistów amerykańskich w artykule informacyjnym p. t. „Rośliny na miarę“.
I prawie co tydzień znajdujemy w prasie naukowej dłuższy szereg rewelacyj botanicznych: ktoś zbadał wpływ różnych fal świetlnych na kiełki owsa, — roślinki naświetlane promieniami niebieskimi pochylają się ku sobie, są wyraźnie nastrojone towarzysko, „socjalnie“, światło czerwone wywołuje w owsie natomiast tendencje raczej anarchistyczne i nietzcheańskie. Ktoś inny stwierdził, że flora prymitywniejsza, algi, rozwija się i mnoży nawet w „ciężkiej wodzie“, niedawno odkrytej i uważanej początkowo za truciznę. Jeszcze ktoś inny trafił na rzecz niezmiernie ciekawą — wie, na czym polega t. zw. zapach świeżo zoranej ziemi. Wywołują te sensacje węchowe pewne drobnoustroje i jeżeli nam bardzo na tym zależy, będziemy się mogli już w przyszłym karnawale perfumować płynem „Terre Sillonnée“ albo pachnieć na raucie, jak świeżo zrąbany dąb.
Kotlina zakopiańska zgromadziła tego lata dziwnym trafem sporą ilość biologów o nazwiskach bardzo głośnych w świecie. Ze sławetnego Cambridge zjechali pod wodzą młodego uczonego polskiego dwaj profesorowie, panowie Needham i Helmes, z Londynu mamy tu teoretyka, Woodgera, ze Lwowa przyjechał na wakacje jeden z najlepszych biochemików dzisiejszych, prof. Parnas. Kiedy wicher targa świerkami, kiedy różne groźne niże barometryczne figurują na mapkach pimowych, kiedy krótko mówiąc deszcz leje, jak zwyczaj każe — zbieramy się na oszklonej werandzie kawiarni i miejscowa kolonia artystyczna słucha, otwierając usta ze zdumienia. Zajmująca książka, którą dzielny sympatyczny taternik, Needham spreparował dla szerszej publiczności, zaprawił doskonałymi rymowanymi cytatami, ozdobił zdjęciami, rysunkami, aforyzmami, ma dowcipny tytuł: „Przygody przed urodzeniem“.
Okazuje się, że istnieje dość długi okres w naszym życiu, o którym żaden z nazbyt licznych a pilnych pamiętnikarzy słówkiem nie wspomina, okres, kiedy pod wpływem spermatozoów powstaje z jajeczka macierzystego embrion tajemniczy. Co się tu takiego dzieje, co układa komórki w dziwaczne kształty, dlaczego zarodek powtarza w skrócie długą historię gatunku, dlaczego w czwartym tygodniu wygląda jak larwa, dlaczego ma ogon, skrzela? — embriologia brnie na przełaj przez las takich pytajników, jak odważny docent angielski przez bezdroża tatrzańskie. Tu i ówdzie coś prześwieca jak gdyby zarys odpowiedzi na dręczące pytania — pewien magik-eksperymentator znalazł w kupce żywych komórek „dyktatora“ (organizerem nazywają go Anglicy), który nakazuje kończynom, nerwom, mózgom, aby się formowały. Kiedy przeszczepić, nasadzić drugiego „organizera“ umiejętnym chwytem na inne zapłodnione jajeczko powstają podwójne organy i takie właśnie doświadczenia robił na „trytonach“ czy innych „aksolotlach“ pewien laureat nagrody Nobla. Needham z Nowińskim przypominają sobie z lekkim żalem przy śniadaniu dziesięć tysięcy jaj kurzych, które w ostatnich dwóch latach rozbili i pokrajali, tropiąc, jak detektyw z noweli kryminalnej, zamaskowanego „organizera“. Kto wie — może to właśnie najciekawszy ze wszystkich sekretów, które nauka w ogóle odgadnąć próbuje?
Prof. Parnas powiada zresztą słusznie, że w nauce doświadczalnej nigdy przewidzieć nie można, dokąd najbardziej niepozorna ścieżyna zaprowadzić może, przytacza chętnie z historii wiedzy ucieszne proroctwa. Byli tacy, którym się niegdyś zdawało, że fale elektryczne nie mogą mieć żadnego zastosowania praktycznego, byli solidni dygnitarze niemieccy, którym nawet telefon wydawał się ongiś zabawką dla bogatych ludzi. Prof. Parnas w laboratorium, głośnym już w Europie i trochę dalej, pracuje niezmordowanie nad „zmęczeniem“, nad biochemią mięśni. Może tam kiedyś za jego sprawą, albo za sprawą jego uczniów i następców ludzkość otrzyma jakąś „ambrozję biochemiczną“, człowiek będzie się czuł od rana do późnej nocy jak młody bóg grecki... Ale uczeni nie lubią fantazyj powieściowych, uśmiechają się, mówią „może“, nie mają czasu na „wizje dalekiej przyszłości“. Mają za wiele kłopotu z krokiem najbliższym.
Tak czy owak po rozmowach z embriologami słuchacz nabiera respektu dla zwykłego żółtka w jajku, chociaż i dorosły, upierzony ptaszek budzić powinien szacunek i podziw. Amerykanie zbudowali w Ohio imponującą, potężną stację radiową (500 kilowatów) i stwierdzili podobno, że gołębie pocztowe tracą nagle słynny zmysł orientacyjny w pobliżu anten nadawczych, pod wpływem fal krótszych. Co się tu znów dzieje, jaki to aparat funkcjonuje od wieków w łagodnych, gruchających ptakach, jakim cudem reagują na fale elektromagnetyczne, nie znając ani równań Maxwella, ani prac nieśmiertelnego Hertza? Sam kolor piórek na łebku, na skrzydłach, na brzuszku, na ogonie tworzy kwestię niezmiernie ciekawą, która odegrała rolę poważną w dziejach wiedzy, cywilizacji i światopoglądów. Z najważniejszej w naukach przyrodniczych teorii ewolucji wynikało jak gdyby, że tylko typ najlepiej przystosowany do życia zwycięża w powszechnej a zaciekłej walce o byt. Tylko okaz najlepiej ukryty w gęstwinie przed okiem odwiecznych wrogów powinien się wreszcie ostać i — istotnie — trafiamy często w naturze na zdumiewające „kamuflaże“, liszka wygląda zupełnie jak gałązka, motyl jak kwiatek — fortele, które armie potężnych krajów dziś dopiero stosować zaczynają. Mimicry.
Ale zdarzają się u ptaków ogony białe i wyzywające, proste reguły tak zwanej „protective coloration“ zawodzą. Dlaczego? Darwin wiele nad tą sprawą rozmyślał, jego następcy mówili o instynkcie płciowym, zarzucali fruwającym samcom, że przez głupi „dandyzm“ całe gatunki narażają na zagładę... I dopiero w ostatnim zeszycie poważnego „Scientific American“ znajdujemy pracę dłuższą i ilustrowaną przyrodnika p. Aarona, któremu się na drodze badań, rozmyślań i obserwacyj sprzeczności udało pogodzić. Ptak — właśnie dla ochrony gatunku, dla obrony gniazda i piskląt — musi czasem wroga zmylić, „wyprowadzić w pole“, odciągnąć od nieporadnych maleństw i dlatego merda jaskrawym ogonem, albo trzepocze o zmroku biało nakrapianym skrzydłem...
Nie możemy sobie — nawet dzisiaj — takich studiów wnikliwych lekceważyć. Byt potężnego człowieka zależy nieraz od kaprysów muszki owocowej czy szarańczy. Mały, „przesączalny“ mikrob odegrał w dziejach pewnie znacznie poważniejszą rolę, niż wielki Fryderyk.

Człowiek może być z siebie dumny, ale trzeba czasami nałożyć tłumik i spuścić nieco z tonu.


Zjazdy naukowe w kraju. — Policjant przy teleskopie. — Dziennikarz jako doktór. — Reklama. — Szympans i szkicownik. — Fizjolog w roli portrecisty. — Kieliszeczek na kongresie. — Bajka o małpie i okularach.

Ci i owi z licznego grona profesorów, zebranych tego lata w Zakopanym, patrzą na Giewont okiem chwilami trochę zamglonym i powtarzają w myśli ciekawsze ustępy z przyszłych referatów: „Szanowni słuchacze, panie i panowie...“ Pod koniec wakacyj, we wrześniu odbędzie się w kraju kilka naraz kongresów naukowych. Lwów zaprasza fizyków polskich na zjazd, na którym poruszane być mają również kwestie dydaktyczne. Kraków spuści wszystkie mosty zwodzone i otworzy szeroko bramy w odwiecznych murach sporej armii filozofów stołecznych i prowincjonalnych oraz lotnemu oddziałowi „logistów“.
Obrady i wnioski fachowców nie wywołują u nas mocnego echa, nie docierają do szerszego ogółu. Nie stworzyliśmy w czasach nowszych jakiegoś popularnego Towarzystwa Przyjaciół Nauk — na wzór głośnej energicznej „British Association“, — nie postaraliśmy się o dobrą reklamę prasową, mamy na wiedzę i naukę pogląd jak gdyby trochę... „egipski“, specjalista ze stopni katedry uniwersyteckiej spogląda z wyraźną pogardą na tłum nędznych profanów, tam w dole... Na świecie szerokim jest już od dawna inaczej, uczony żyje z laikiem za pan brat, laik chwyta bez ceremonii uczonego pod ramię. Astronomia to chyba nauka dość dostojna, czcigodna, niedostępna i arystokratyczna. A jednak lat temu kilkadziesiąt słynny profesor Pickering z uniwersytetu Harvarda doszedł do wniosku, że dyletanci, amatorzy, ludzie z tłumu, mogliby oddać wiedzy rzetelne usługi, obserwując uważnie gwiazdy zmienne. Fachowiec ma pewien program, nie może co wieczór jeździć lunetą po całym firmamencie i zdarza się często, że jakieś ciekawe stadium dalekiej katastrofy kosmicznej przeoczy... Pickering wciągnął kilku amatorów, m. in. Olcotta, do pracy i już w roku 1917 powstało w Stanach głośne dziś stowarzyszenie Obserwatorów Gwiazd Zmiennych. Na południowej stronie nieba, niedaleko Wodnika, oglądać teraz jeszcze możemy t. zw. Kometę Peltiera, a ów Peltier to właściciel małego garażu, mechanik, który ma już 47 tysięcy różnych trafnych obserwacyj w dorobku i zawiadamia nieraz astronomów zawodowych o ciekawych zjawiskach w kosmosie. Ameryka ma w tej chwili 35 klubów, założonych przez dyletantów-astronomów, książka o budowie własnego teleskopu rozeszła się w nakładzie szesnastu tysięcy egzemplarzy i niektórzy z majsterków-amatorów doszli do nieprawdopodobnej wprawy w szlifowaniu i oprawianiu szkieł i zwierciadeł. Niedawno rozeszła się między tym prostym ludem wiadomość, że Harvard chciałby wysłać poważną ekspedycję naukową na Syberię, na obserwację zaćmienia słonecznego, ale że uniwersytet nie ma odpowiedniego, przenośnego instrumentu. Skrzyknęli się, zwołali natychmiast członków klubu bostońskiego, zorganizowali zmiany dzienne i nocne, zakasali rękawy i zabrali się do roboty. Uniwersytet Harvarda otrzymał w porę teleskop precyzyjny, nad którym pracowali wytrwale — w godzinach wolnych od zajęć zawodowych — dwaj stenotypiści, nauczyciel muzyki, szofer autobusu, chemik, architekt i policjant (zmiana dzienna)...
Świat naukowy krajów zachodnich umie widocznie cenić działalność skromnego „outsidera“, bo niedawno fakultet jednego z uniwersytetów amerykańskich nadał tytuł doktora nauk przyrodniczych honoris causa — dziennikarzowi, O. D. Munnowi, współredaktorowi świetnego miesięcznika „Scientific American“ ...„w uznaniu pracy dla nauki badawczej“... Sztab redakcyjny pisma w słowach nabrzmiałych wzruszeniem dziękuje w ostatnim numerze dostojnemu ciału za ten zaszczyt: „my, skrybenci naukowi, piszemy ustawicznie o czynach innych ludzi — niech nam raz wreszcie wolno będzie z prawdziwą dumą wymienić nazwisko jednego z naszych kolegów...“
Ta wersalska wymiana grzeczności ma sens głębszy, świadczy o trwalszym przymierzu wiedzy z prasą. Podobno normalny czytelnik pism amerykańskich tak się już otrzaskał z nauką, że szuka jej nawet w... zwykłych anonsach. Zamiast przeróżnych bzdurnych superlatywów, zamiast przedrostka naj przy wszystkich przymiotnikach znajdujemy często w ogłoszeniach, w prozaicznej rubryce handlowej gazet i tygodników nowojorskich krótkie, zupełnie dorzeczne szkice z dziejów techniki, fakty, dane. Przed tablicą z napisem: „w tym budynku założył pierwszy warsztat Thomas Alva Edison“ — stoi starszy siwy pan i wskazuje ją pięknym gestem młodemu robotnikowi. „Praca trwa dalej — w roku zeszłym publiczność amerykańska zaoszczędziła znów pięć milionów dolarów na elektryczności — co rok nowi rekruci powiększają wielką armię naukowców, inżynierów, fachowców — stworzyli wspólnym wysiłkiem nowoczesną rurę rentgenowską, przyczynili się do rozkwitu radiotechniki...“ Tak — mniej więcej — wygląda ogłoszenie firmy „General Electric“ na okładkach pism ilustrowanych.
Pisma literackie znowu w rubryce krytyk i sprawozdań coraz częściej zamieszczają dłuższe rozumowane oceny z książek, poświęconych szkicom z historii nauki. Zastanawiają się np. nad stylem i talentem plastycznym nowego autora, który w dziełku „Laury niewiędnące“ wstępuje w ślady znakomitego de Kruifa, rysuje wdzięczne portrety Buffonów, Reaumurów, Lineuszów, Lamarcków i wreszcie dociera do największego z nich wszystkich — Darwina. Opis wysp Żółwich w tej książce, opis podróży nękanego chorobą morską genialnego przyrodnika, Darwin w wieku podeszłym, chłop prowansalski, Fabre — to podobno małe klejnoty literackie, „purple passages“ utworu, który chwali nawet sceptyczny zazwyczaj recenzent tygodnika „Time“.
Czytelnik i uczony, badacz laboratoryjny i artysta tyle zresztą mają cech wspólnych i przeróżnych punktów stycznych... Trudno się dziwić, że sobie po długiej rozłące podali wreszcie ręce, że maszerują w najlepszej komitywie po tej samej ścieżce. Panna Prescott, londyńska malarka zwierząt, wybrała się pewnego dnia na zwykłe studia z natury do ogrodu zoologicznego. I nagle szympans (imieniem Jack) wyrywa jej szkicownik i ołówek z rąk, smaruje coś wzdłuż i w poprzek zamaszyście, mrużąc oko chwilami...
Panna Prescott podciągnęła, wzmocniła niektóre linie i twierdzi, że szympans ma stanowczo zdolności, że w jego rysunku widać wyraźnie nos, oczy, podbródek, podpis artysty... Są to prawie na pewno wnioski zbyt pośpieszne i śmiałe, ale leżą jak gdyby na linii dzisiejszych badań laboratoryjnych. W referatach naukowych oglądać można bardzo interesujące zdjęcia filmowe małpy Mony, która niedawno została matką, ma bliźnięta i na swój sposób otacza je opieką, uczy chodzić, wyrabia w nich mięśnie, giętkość, energię, poczucie przestrzeni, kształci i wychowuje (podobno bez klapsów i zbytecznych awantur). Te studia z odpowiednimi komentarzami ukazują się w poważnych zeszytach czasopisma „Psychologia porównawcza“ i dowodzą, że malarka i psycholog nieraz bardzo bliskimi, sąsiednimi dróżkami, przedzierają się przez gęsty las tajemnic przyrodniczych.
Fizjolog też bywa chwilami artystą, portrecistą, i próbuje np. rozstrzygnąć eksperymentalnie kwestię, dlaczego właściwie twarz ludzka zmienia się tak bardzo na starość? Pomiary dokładne wykazały, że nosy, usta itd. rosną z szybkością różną, twarz ma równowagę „niestałą“ i dlatego jej linie są płynne. Uszy np. rosną podobno ciągle i względnie szybko, nawet u staruszków dziewięćdziesięcioletnich i gdybyśmy żyli na ziemi z dziesięć wieków — moglibyśmy mieć na starość uszy, jak słonie. Tak twierdzi wiedza doświadczalna.
Na poważnym kongresie medycznym i biologicznym — w Oksfordzie! — wybitny profesor zwrócił się do uczonego audytorium z gorącą prośbą, żeby raz wreszcie na drodze badań ścisłych ustaliło, czy kieliszek — jeden i drugi — działa dobrze czy źle na człowieka znużonego... Jaki jest wpływ alkoholu na organizm? W tej kwestii my, laicy, mielibyśmy chyba też coś do powiedzenia.
Mamy zresztą o wiele częściej, niż nam się wydaje. Biologia, medycyna wiedzą już coś niecoś o pokarmach niezbędnych i odżywianiu, podzieliły naszą strawę codzienną na „substancje energetyczne“ (cukier, białe pieczywo), które tylko uzupełniają braki „paliwa“, na witaminy, na proteiny. Specjalny Komitet Ligi Narodów zastanawiał się niedawno dłużej nad właściwą dietą, podobno „instynkt i apetyt“, które nami od wieków kierowały, nie wystarczają, oszukują, zwodzą, obżeramy się bez sensu, zapychamy żołądki byle czym, nie wiemy, co zjadamy w wątróbce, a co w befsztyku. Gdybyśmy chcieli współpracować — wszyscy — z biologami, możnaby tu wprowadzić jakiś ład, ustalić wreszcie dietę racjonalną... Niestety, „nauka o odżywianiu“ ma mało walorów poetyckich i nie przemawia do wyobraźni. Nie zagrzeje tłumów do czynu... Nie wytworzy — jak astronomia — ruchu między entuzjastami-amatorami.
Zresztą dla ścisłości dodać należy, że zdaniem niektórych starszych matadorów naukowych wiemy już w ogóle o wiele za dużo o wszystkim. Sędziwy fizyk, Oliwer Lodge, skarżył się dziennikarzom niedawno: „moja pierwsza miłość — radio... Dziś tym czy innym moim odkryciem z lat młodych posługują się w tym celu, by dawać sygnały aeroplanom bombowym i masakrować dzieci...“ 85-letni Lodge zajmuje się teraz spirytyzmem. Rozczarowała go wiedza ścisła i — ludzie.

Ludzie robią bzdury, bo wiedzą jeszcze za mało, nie za dużo. Nasadzają — jak w starej bajce Kryłowa — okulary na niewłaściwą stronę kadłuba i — wymyślają na optykę. Ale miejmy nadzieję... za dziesięć wieków...


Szach i mat. — Budda o drewnianych laufrach. — Geniusz na 64 polach i żadnym innym. — Okienko Freuda. — Psychologia rusza do ataku. — Białe myszy pani Slye.

Anglicy, nawet w tych burzliwych, zmiennych i cynicznych czasach, nie stracili szacunku dla tradycji, dla dawnych obyczajów i rozrywek, dla statecznych gier pradziadów. Zorganizowali teraz bardzo znacznym kosztem „turniej nad turnieje“, sprowadzili — nie oglądając się na wydatki — wszystkich byłych mistrzów świata, zgromadzili w Nottingham wszystkie gwiazdy pierwszej wielkości, komety, jaskrawe meteory firmamentu szachowego... Przyjechali na wyspy brytyjskie i objęli komendę nad drewnianymi armiami dr. Maks Euwe z Holandii, Alechin, Capablanca, stary lew Lasker, młode, ale już opierzone orlęta, Fine i Rzeszewski z Ameryki, przedstawiciel wielkich mas sowieckich, Botwinnik.
Jeszcze ćwierć wieku temu szukalibyśmy gorliwie w gazetach depesz z mieściny Nottingham, toczylibyśmy namiętne i gwarne dyskusje po kawiarniach, ale dziś — szybkobiegacze, futboliści, tenisiści usunęli nieco w cień kunktatorów, myślicieli, strategików, genialnych wodzów i okrzyki „au roi-reine“ „mat“ nic już dla tłumów nie znaczą. Masy reagują raczej na słowa „szlem“ albo „kontra“.
Szkoda! Szachy istnieją podobno od 60 wieków, pierwsze ślady „gry królewskiej“ wykryto gdzieś na Cejlonie, już Budda (rok 500 przed Chr.), wspomina o niej w mądrych kazaniach, Napoleon nie ruszał w pochód bez szachownicy, Lenin zalecał tę grę bardzo gorąco rzeszom robotniczym. Wielki Poincaré w dziełach matematycznych zastanawiał się głęboko nad teorią szachową, nad jej podstawami logicznymi. Czy szachy to „hazard“? Czy mistrz szachowy wszystko obliczyć może? Już w dziesięciu pierwszych ruchach — jak twierdzi kombinatoryka — wybierać trzeba z biliona bilionów możliwości (ściślej rzecz biorąc mamy tu podobno cyfrę, złożoną z siedemnastki i 30 zer) — szachista zatem brodzi w ciemnościach, trafia instynktem, węchem, talentem na posunięcia właściwe.
Co dziwniejsza — raz po raz przychodzą na świat pędraki, które już w czwartym roku życia (Capablanca) odnajdują między milionami i bilionami najlepsze posunięcia konikiem i pionkiem. Ów majster Rzeszewski z Ameryki — dziś jedna z gwiazd turnieju — był w okresie wojny i okupacji małym, drobnym Izraelitą z głuchej prowincji, zjawił się pewnego dnia w Warszawie, grał u Lourse’a z Przepiórką i Rubinsteinem, pobił groźnego podówczas gubernatora warszawskiego, generała artylerii, Niemca Beselera i powiedział mu, wygrawszy partię: „pan może trochę lepiej ode mnie strzela, ale w szachy ja gram lepiej“. Miał wtedy lat osiem i fajtał nogami w powietrzu, siedząc przy szachownicy...
Lasker i Euwe mają wykształcenie matematyczne, ale szachy wcale się nie łączą ze zdolnościami matematycznymi, czy rachunkowymi. Historyk (jak np. nieboszczyk Askenazy) gra czasem świetnie i bije profesora algebry wyższej, poeta daje nieraz mata ekonomiście.
W okresie „psychotechniki“ szachy nasuwają moc trudnych i ciekawych zagadnień myślicielowi solidnemu i sumiennemu. Jak to sobie wytłumaczyć? Skąd się biorą talenty, które tylko na 64 czarno-białych polach i na żadnym innym, zielonym czy żółtym, zdobyć się potrafią na czyn wiekopomny? Jakim cudem małe, specjalnie uzdolnione dzieci rozwiązują końcówki, oceniają ryzykowne pozycje jednym spojrzeniem, znajdują wyjście z najgorszej matni, a starzy po latach trzydziestu praktyki kawiarnianej fuszerują, drepczą w miejscu, nie robią postępów? Jak to sobie wyobrazić, że natura tworzy mózgi ludzkie, specjalnie i wyłącznie przeznaczone do szachów?
Takie same zresztą łamigłówki znajdziemy — poszperawszy trochę — i w innych dziedzinach. Zdarzają się nieprawdopodobni rachmistrze, mnożą w pamięci olbrzymie cyfry, dodają błyskawicznie wielką kolumnę liczb, wyciągają pierwiastki, żonglują milionami, Einsteina w kozi róg mogliby zapędzić... Fenomen tego gatunku, dr. Rückle, opowiadał mi ongiś, że go już w pierwszej klasie gimnazjalnej wyrzucano za drzwi na lekcji arytmetyki, bo wszystkie zadania rozwiązywał w okamgnieniu i przeszkadzał innym w pracy mozolnej i bardziej systematycznej. Nie wyrósł jednak na Einsteina, otrzymał skromne zajęcie w biurze statystycznym — bo i uzdolnienie rachunkowe, to jeszcze nie geniusz matematyczny. Istnieją po prostu mózgownice predestynowane, stworzone do żonglowania wielkimi liczbami...
I prawdopodobnie — po bliższych badaniach — doszlibyśmy do wniosku, że rodzą się na świecie „geniusze dodawania“, albo dzielenia, albo wyciągania pierwiastków, że i tu jeszcze istnieją talenty bardzo różne, specjalności bardzo rozmaite.
Mózg ludzki, to jakiś aparat niezmiernie skomplikowany, trudny do zrozumienia. Dawniej zajmowali się nim — i resztą psychiki — filozofowie, rzucali frazesy gromkie pełnymi garściami, nie badali, nie sprawdzali twierdzeń, nie robili doświadczeń — gadali. I dopiero z niedużej książki Freuda „Wizerunek własny“ dowiedzieć się można, jak wnikliwy, uważny lekarz, neurolog, trafił niechcący na nitkę i jak przez lat kilkadziesiąt uporczywie szukał kłębka. Zaczął od maszyn i aparatów „zdezelowanych“, od układów nerwowych chorych, od histeryczek i powoli (wszyscy jesteśmy trochę narwani) wypracował sprytne i ogólniejsze metody badania, znalazł takie okienko, przez które widać chwilami wielkie „mare tenebrarum“ procesów psychicznych. Psychoanaliza ma wciąż jeszcze wszystkie przykre cechy charakterystyczne nauk bardzo młodych, oszałamia ilością słów łacińskich, nazw, teoryj, objaśnień, zastrzeżeń, ale... ogarnia już pewne horyzonty. Freud zajmuje się „dowcipem“ i „majaczeniem sennym“, religią pierwotną i twórczością poetycką, domyśla się, co znaczy „totem i tabu“ i kto pisał dramaty Szekspira. Wie skąd się w nas bierze „Unbehagen in der Kultur“ — niewiele to może, ale dobre i to. Po tylu wiekach czczej paplaniny, trafiliśmy wreszcie na drogę naukową, eksperymentalną, człowiek próbuje zdobyć mądrość najwyższą, zrozumieć — z grubsza — samego siebie.
Badacze amerykańscy doszli już nawet do ważnego wniosku: nauki „duszoznawcze“ tak się już wzmocniły na siłach, że mogą wyjść poza grube mury klinik i laboratoriów, podjąć walkę z szaleństwem tłumów, z dzisiejszymi bzikami gromady ludzkiej. Ostatecznie, tak na dobrą sprawę, depresja ekonomiczna, kryzys ma też podłoże psychiczne, a w teraźniejszych zbrojeniach i poszczękiwaniach bronią jest najwyraźniej coś z owej „Angstpsychose“, z manii natrętnej, opisanej od dawna w czasopismach specjalnych i podręcznikach. Profesorowie i fachowcy przypominają, że ongiś w okresie wielkiej wojny, kiedy trzeba było na prędce formować olbrzymią armię w Stanach, wymyślili przecież dość praktyczne, pożyteczne metody „psychotechniczne“ — mogą się zatem i dziś — w dobie psychozy, lęku, obłędu, maniactwa — na coś przydać. Proponują wielki masowy atak psychologów na zagadnienia socjalne, rozesłali wici, zorganizowali sztab generalny i werbują ochotnika. Zgłosili się już Allport (Harvard), Brown (Kansas), Halstead (Chicago), Lurie (New Orleans), Maier (Michigan), Schneirla (New York), Tolman (Kalifornia), Steinmetz (San Diego) itd itd.
Podobne odezwy i plany ofensywy można znaleźć również w pismach angielskich, kongres głośnej w świecie „British Association“ poświęcony będzie prawie całkowicie owemu szaremu człowiekowi, o którym ciągle czytamy w książkach i gazetach. Jeden z punktów programu zapowiada odczyty i dyskusje na temat: „inżynieria współczesna a rozrywki i zabawy masowe“.
Może rzeczywiście nadszedł już wreszcie czas, może cierpliwa, rozumna nauka doświadczalna potrafi nałożyć jaki kaftan bezpieczeństwa szalejącemu światu? Wiedza ma tu — jak się zdaje — większe trudności, bo badacz-obserwator żyje trochę za krótko i nie zdąży sprawdzić, czy jego środki naprawdę skutkują.
Bardzo też mądrze postąpiła sobie pani Maud Slye, coraz bardziej znana i uznawana przyrodniczka z Chicago. Odłożyła tymczasem ad acta ludzkość, nabyła kilka białych myszy i hoduje ich potomstwo od lat trzydziestu, notując pilnie, beznamiętnie, ściśle, jak choroby i cechy psychiczne ojców przechodzą na dziesiątki i setki dalszych generacyj. Już sama ta racjonalnie, sucho, w cyfrach i tablicach, podana historia jest po prostu skarbnicą niezmiernie ważnych faktów, pani Slye spiera się z największymi powagami medycznymi, wykazuje im np. — ciągle na zasadzie suchych rejestrów — że straszliwy rak jest prawdopodobnie chorobą dziedziczną, nie nabytą, epidemiczną. Matematycy zajęli się tablicami pracowitej badaczki, biologia je studiuje, socjologia zwróciła na nie uwagę. Okazuje się, że dzieje małego stadka białych myszy, dzieje pokoleń, chorób przekazanych, atawizmów psychicznych, epidemij gasnących i rosnących, mogą być bardzo ciekawe, pouczające, ważne — nawet dla dumnych gromad ludzkich.

Różnica między nami i nimi polega głównie, jeżeli nie jedynie, na tym, że naszych dziejów nie spisała rozumna pani Slye, przyrodniczka.
To też historia ludzkości nabita jest po prostu — niczym stara armata — fałszem i blagą i każdy kiepski wariat czerpie z niej zachętę do dalszych szaleństw.


Nonsens umierania. — Porto-Rico 8. — Brygada WPA i jej rekonesans. — Nowy sprzymierzeniec. — Farbowane komary. — Tytoń z powieści Wellsa. — Zmierzch białego człowieka.

Pogrzeb dawnego ucznia, późniejszego redaktora, przyjaciela, inicjatora tych „bocznych anten“ w piśmie codziennym... Wspomnienia pośmiertne zaznaczają, że był w ostatnich latach jak lampion chiński — duch, energia, siła woli przeświecały przez coraz wątlejsze ciało.
Nonsens umierania — „Unfug des Sterbens“ — jest czasem aż nazbyt jaskrawy i wtedy mówimy z przekąsem o medycynie, o „ludziach w bieli“, o biologach, bakteriologach, wielkich autorytetach klinicznych. Tyle atomów rozbiliśmy, tyle promieni odkryliśmy, tyle stworzyliśmy substancyj chemicznych, tyle teoryj mądrych zbudowaliśmy, żonglujemy w książkach wszechświatami, jak pomarańczami i — z kupą nędznych laseczników, z chmarą prątków gruźliczych poradzić sobie nie umiemy. Mocarz, król stworzenia, człowiek wytępił na ziemi tygrysy i jadowite kobry, ale przed mikrobem ucieka w dzikim popłochu.
Tak to się przynajmniej zdaje. Ale naprawdę „armia w białych kitlach“ posuwa się ustawicznie naprzód, toczy tylko od lat wojnę pozycyjną i dlatego nie czytamy w gazetach o gromkich walnych zwycięstwach. Czasy sławetnej „tuberkuliny“ Kocha minęły, dziś trzeba w pismach specjalnych szukać wiadomości o skromnych, niepozornych, ale pewnych sukcesach bakteriologów.
Wiedzą już coś niecoś nawet o niewidzialnych, pod najtęższymi szkłami, o „przesączalnych“ mikrobach influenzy. Ongiś trudno było ustalić, czy to ten sam nieuchwytny „virus“ wywołuje złośliwe grypy w różnych krajach globu, ale znaleziono wreszcie zwierzątko doświadczalne, które na influenzę zapada — łasicę i odtąd istnieje jakaś droga do rozsądnego eksperymentu laboratoryjnego. Panowie Brown i Wells (Harvard) budują olbrzymie tanki uszczelnione, rozpylają w nich zjadliwe zarazki influenzy „Porto Rico 8“ (pochodzą od jakiegoś nieszczęśnika, który widać padł ofiarą epidemii na wyspie Antylskiej) i mierzą dokładnie, spokojnie, jak szybko się przenosi, jak długo zachowuje wigor, kiedy atakuje i kiedy umiera mikrob niebezpieczny. Stwierdzili ostatecznie, że zaraza przenosi się przez powietrze, że ją można zniszczyć promieniami ultrafioletowymi z lampy kwarcowej. Mikrob — choć niewidzialny — jest już właściwie w areszcie, in vitro, w probówkach laboratoryjnych, nauka osacza go powoli, przypiera do muru.
Istnieją w wielkich skupiskach ludzkich bardzo ciekawe pikiety instytutów higienicznych. Obmyślono sprytne metody badania powietrza, którym oddychamy, i miasto New York ma od pewnego czasu specjalną brygadę, złożoną ze 143 ludzi pod wodzą A. C. Sterna. Mają przenośne aparaty, ustawiają zgrabne motorki, pompki, butelki na tarasach domów, w salach kinowych, teatrach, bazarach, szkołach, poczekalniach i mierzą skrupulatnie, ile jest w atmosferze pyłu węglowego, kurzu, bakteryj chorobotwórczych, gazów drażniących. Ktoby przypuścił, że w szkołach jest więcej streptokoków, niż na stacjach kolejek podziemnych?... Cały sztab pracowników ślęczy później nad materiałem zebranym w ten sposób, nad tysiącami cylindrów metalowych z próbkami powietrza. To krok pierwszy — resztą się zajmie technika, która musi obmyślić lepsze metody spalania węgla, lepsze wentylatory. Naukowcy z WPA (Works Progress Adm.) wykazali, że miasto zarabia czasami grubszy grosz na higienie: — oczyścicie powietrze i mniej pieniędzy wydacie na odnawianie domów, na pranie, na farbę, na lakier... nie mówiąc już nawet o sprawach stokroć ważniejszych.
Bakteriologia szuka też uporczywie dróg do „wojsk sprzymierzonych“. Lat temu kilkanaście badacze angielscy i amerykańscy odkryli fakt niezmiernie ważny: mikroby różnego autoramentu mają najwidoczniej własnych wrogów, zaciekłych, nieubłaganych, choć niewidzialnych. Można w mądrych doświadczeniach wykazać, że bakterie giną, rozpuszczają się dosłownie w starciu z „bakteriofagami“ (pożeraczami) — ale jak taki „pożeracz“ wygląda? czy w ogóle żyje? jak go — poza probówką — zmobilizować, powołać pod broń, i pchnąć do walki? — nie wiadomo.
I dopiero w dniach ostatnich ciekawa i doniosła sprawa zaczęła się jakby wyjaśniać — nauka jest znów „na tropie“. Znany badacz, dr. Northrop (Instytut Rockefellera, laboratoria w Princeton) ogłasza wyniki prac trudnych i subtelnych. Odcedził pewną ciecz, która jakieś tam groźne gronkowce pochłania, połyka, rozpuszcza i ta ciecz — jak dowiodła analiza — nie składa się wcale z żywych drobnoustrojów. To po prostu substancja chemiczna, proteina, która ma jednak tę cudowną własność, że się mnoży jak gdyby i rośnie w zażartej walce z bakteriami chorobotwórczymi. Dużo jeszcze wody, atramentu i czasu upłynie, nim sensacyjne odkrycie dzielnego bakteriologa amerykańskiego zrozumiemy w całej rozciągłości — jedno już dziś jest pewne: medycyna uzyskała nową broń w straszliwej wojnie, niezawodną, łatwo dostępną, fabryczną broń chemiczną i dzień ostatecznego triumfu nad podstępnymi lasecznikami, prątkami, zarodnikami nie jest chyba zbyt daleki.
Dzisiejsi „łowcy mikrobów“ są w każdym razie dobrej myśli, nie odstrasza ich gmatwanina faktów, brną śmiało przez nieznane gąszcze i rozplątują cierpliwie węzły gordyjskie. Na błotach pod Chicago malują moskity różnymi kolorami, żeby stwierdzić, jak daleko natrętne chmary dofrunąć mogą — rozpylają czerwoną i niebieską farbę na rozlewiskach i w dolinach, gdzie komary się lęgną, i podobno tego lata nad nizinami stanu Illinois latać ma z pięć milionów komarów purpurowych, tyleż żółtych i tyleż brunatnych. Chodzi o oznaczenie ściślejsze „sfery wpływów“ rozmaitych dokuczliwych insektów, które roznoszą epidemię.
Lekarze ze szpitala w Harlemie od dziesięciu lat tropią gorliwie nieuchwytnego „pneumokoka“, który wywołuje zapalenie płuc. Jak się okazało ów pneumokok istnieje w 32 oficjalnie uznanych odmianach i każda z tych odmian powoduje inny rodzaj groźnej choroby. Ale i to bakteriologów nie zraża — z nadludzką cierpliwością badają, segregują, redukują, znaleźli już podobno jakieś „serum“, w przeważnej większości wypadków skuteczne.
Jeżeli chodzi o cierpliwość prawie nadludzką — z łowcami mikrobów rywalizować mogą świetnie botanicy, hodowcy roślin pożytecznych. Ci znów zapylają, krzyżują przez lata cale, żonglują tysiącami dziwacznych nieoczekiwanych wariantów. Profesor Gericke w Kalifornii ma jeszcze inną ambicję. W okresie smutnym, kiedy znów krew płynie i gromady ludzkie wojują zaciekle o ziemię — botanik chce dowieść, że ziemia jest w ogóle zupełnie zbyteczna, że kartofle, pomidory, pszenicę hodować można w korycie, napełnionym chemikaliami. Prof. Gericke umieszcza nad „tankiem“ siatkę drucianą, ogrzewa ją czasem elektrycznie, sypie na nią warstwę trocin, w trociny wtyka odpowiednie kiełki i nasiona, korzonki roślin znajdują drogę do rozczynów chemicznych w owej balii.
Na fotografiach w pismach przyrodniczych oglądać można „zbiory“ profesora Gerickego. Pomidory tak rosną, że trzeba się aż do nich wspinać po drabinie, olbrzymie kartofle z jednej podłużnej blaszanej wanny, tworzą taką imponującą stertę, że aż dziw, jak się obok siebie pomieścić mogły, tytoń — niczym w powieści fantastycznej Wellsa — ma przeszło 6 metrów wysokości. Bez ziemi!
Może wojny o kawał skalistej i piaszczystej wydmy w dalekiej Afryce są już teraz doprawdy przeżytkiem i dzikim anachronizmem? I w tej sprawie cierpliwi, obiektywni, spokojni uczeni mają coś bardzo ważnego do powiedzenia. Prof. Carr-Saunders z Liverpoolu wydał niedawno niezwykle ciekawe dzieło statystyczne p. t. „World Population“. Wynika z tej księgi ni mniej, ni więcej tylko to, że biały człowiek stanowczo wymiera. Po zestawieniu cyfr z najlepszych źródeł, fakt tragiczny — zdaje się — nie ulega żadnej wątpliwości: przeciętna kobieta dzisiejsza wydaje na świat w ciągu całego życia tylko trzy czwarte córki, przyrost istotny zatem maleje, wyraża się jakimś ponurym ułamkiem, ludność zmniejsza się we Francji, w Anglii, jeszcze bardziej w Niemczech. Niektóre gazety podają wyniki obliczeń w smutnych szkicach graficznych: w roku 1935 biegało po świecie pięcioro dzieci, w roku 2015 biega już tylko jedno. Starców jest stosunkowo więcej, ale... — Przez sześć generacyj z 40 milionów w wielkim kraju zostaje tylko 20, na sto matek przypada tylko 75 córek, wygasamy — pisze uczony statystyk mocno i wyraźnie.
Może nadszedł wreszcie czas, kiedy powinniśmy — mimo wszystko — cenić człowieka choćby ze względów biologicznych i nie czyhać na bliźniego nocą w ciasnej ulicy...

Ale czy książka Saundersa dotrze do licznych butnych cezarów dzisiejszych? Czy się opamiętają?


Bajka o kwaśnym ślimaku. — Oko Zworikina. — Dynia znakomitego Fermiego. — Klimat i śnieżyca w laboratorium. — „Yarovization“. — Witaminy na wiadra. — A może...

Jeden z miesięczników naukowych nowojorskich, opowiada w artykule redakcyjnym bajkę trochę zawiłą, ale zaopatrzoną w morał prosty, zrozumiały, słuszny i dostępny. Lat temu czterdzieści, biolog z Waszyngtonu, dr. Bartsch (dziś kurator „działu mięczaków“ w głośnym Instytucie Smithsona) studiował pilnie ślimaki z okolic bliższych i dalszych. Zauważył rzecz niezwykłą: brzuchonogi (nazwa zoologiczna) z rzeki Potomac wyglądają zupełnie inaczej, niż brzuchonogi ze strumieni, które do tej rzeki wpadają. Jaki może być powód tych różnic? Rzeka i jej dopływy niczym nie są od siebie oddzielone, czemu jeden mięczak ma wyraźną „strefę osiedlenia“ i nie przekracza pewnej linii granicznej, odcinającej posiadłości innego mięczaka? Biolog zbadał wodę chemicznie i doszedł do wniosku, że sam Potomac jest alkaliczny, a jego dopływy — strumienie — są z lekka kwaśne, jeden gatunek ślimaków żyje tylko w wodzie alkalicznej, drugi uznaje tylko kwaśną. Bardzo ciekawe spostrzeżenie — dopisał jeszcze sumienny badacz w notatniku — szkoda, że jest zupełnie bez znaczenia, „of no earthly use“.
Mija lat czterdzieści — jak piszą często na ekranach kinowych. Lekarze japońscy stwierdzają, że niebezpieczną i nieraz śmiertelną chorobę, srożącą się na Wschodzie, wywołuje pewien robak pasożytniczy, który przedostaje się do krwi człowieka z wody i że robotnicy na polach ryżowych prawie nie mogą się przed zarazą ustrzec... Owszem! Istnieje pewien sposób... Robak rozwija się z larwy, ta larwa znów podrasta w „gospodarzu przejściowym“ — w ślimaku! — A ten ślimak właśnie należy najwyraźniej do „brzuchonogów kwaśnych“ doktora Bartscha. Wystarcza zaprawić trochę wodę wapnem, aby obrzydzić życie ślimakowi, pozbyć się larw i groźnych „redij“ i wytępić zarazę. Dwieście milionów ludzi w Chinach, Japonii, na Formozie, na Filipinach powinno w modlitwach codziennych wspominać doktora Bartscha i jego „całkowicie bezużyteczną obserwację“.
W nauce — jak w dobrym gospodarstwie — nigdy nie wiadomo na co się jaki „drobiazg“ przydać może. Baird — wynalazca, ojciec telewizji — robił swego czasu doświadczenia nawet pozornie niedorzeczne, fizjologiczne, kupował cielęce oko u rzeźnika i próbował czy tego czasem nie można przekształcić na... odbiornik. Jak teraz gazety podają — głośne „elektryczne oko“ amerykańskiego Zworykina przypomina zupełnie te narządy optyczne, które natura buduje. Kamera „Emitron“ — jedna z sensacyj ostatniej wystawy radiowej w Londynie — składa się z technicznej „siatkówki“ (płytka miki, na której rozpylono pewne tlenki rzadkich metali), z „nerwów“ przenoszących wrażenie świetlne — mocniejsze i słabsze, blaski, cienie — do lamp radiowych itd. Najnowszy „emitron“ angielskich warsztatów Marconiego nie jest większy od zwykłego aparatu fotograficznego, tkwi na trójnogu i — „widzi“, przesyła obrazy na odległość, dostrzega nawet to, czego oko ludzkie nie chwyta, jest wrażliwy na światło pozaczerwone, przebija wzrokiem mgłę i zasłony dymne. Najwspanialsza z istniejących „rekonstrukcja“ Natury — piszą dziennikarze.
Jeszcze półtora roku temu „sztuczna promieniotwórczość“, odkryta przez p. Curie-Joliot i jej męża, była dla wielu jakąś sprawą laboratoryjną, specjalną, akademicką. New York i tamtejszy uniwersytet gości teraz w swych murach głośnego fizyka, Fermiego. Odfotografowano go natychmiast ze sporą kulą parafinową, większą od niejednej dyni i zmuszono do kilku wywiadów prasowych. Dynia ma prawdopodobnie wyobrażać atom, dzisiejszy, bardzo już skomplikowany atom, z jego elektronami dodatnimi, ujemnymi, neutronami, „neutrinami“. Fermi należy do mistrzów-„alchemików“ współczesnych, odkrył czy „przefasonował“ ze czterdzieści pierwiastków, rozbija jądra, tworzy z niewidzialnych odłamków nowe, niebywałe, własne „formy materii“. Ale dziennikarzom zwrócił przede wszystkim uwagę na to, że te jeszcze wczoraj tylko dla fizyków i teoretyków ważne kunsztyki i rewelacje znajdą lada dzień albo już znalazły zastosowanie w medycynie. Prof. Lawrence z Kalifornii zbudował przecież potężny aparat, który wypluwa dziesięć milionów „neutronów“ na sekundę, te neutrony znowu największy zamęt wywołują w drobinach, zawierających wodór, a zatem w związkach organicznych. Nie ulega kwestii, że mocne potoki neutronów przydadzą się w klinikach i pracowniach biologicznych bardziej może, niż dawniej promienie Roentgena. Będą niszczyły w organizmach nowotwory złośliwe, będą zabijały bakterie chorobotwórcze, będą niechybnie tworzyły w przyrodzie żywej nowe „warianty genetyczne“, nowe, nieznane odmiany zwierząt i roślin.
Zachęceni różnymi sukcesami przyrodnicy usiłują w ostatnich czasach rozstrzygać bardzo wielkie kwestie na niedużych stołach pracowni doświadczalnej. W Moskwie powstało — jak piszą — „laboratorium klimatyczne“. Przez salę biegną długie rury, w których można — aparatami — wywoływać zamiecie, tęgie mrozy, wichry, śnieżyce i oglądać to wszystko spokojnie przez boczne okienko. Już dziś — jak twierdzi prof. Bastiamow, dyrektor pracowni — można wyciągnąć niektóre bardzo praktyczne wnioski z tych obserwacyj. Jak stawiać bariery ochronne obok plantów kolejowych, jak najlepiej zabezpieczyć tory i szyny przed groźną zawieją śnieżną, jak się zachowują smary w strefach gorących i zimnych, jak działa mróz suchy na ziarno i jak powłoka lodowa, jaki materiał odzieżowy jest najwłaściwszy w klimacie wilgotnym, parnym, gorącym, wietrznym? Przyrządy wytwarzają w rurach dowolną pogodę i beznamiętne instrumenty fizyczne — nie zainteresowane osobiście — podają rezultaty, najczęściej od razu w cyfrach.
Walkę z klimatem podjęli w Rosji jeszcze inni spokojni ludzie, botanicy. Powstała już widać jakaś odrębna szkoła naukowa na wschodzie Europy, bo w sprawozdaniach pism amerykańskich znajdujemy coraz częściej nowe słowa, terminy techniczne, wyprowadzone najwidoczniej z wyrazów słowiańskich. Prof. Lisenko (Lyssenko) obmyślił metodę preparowania ziarna pod zasiew i ta metoda nazywa się z kiepska po angielsku — „yarovisation“ (od słowa jary — wiosenny, tegoroczny). Pilne studia nad roślinami pożytecznymi wykazały, że pszenica np. musi w swym niedługim życiu otrzymać pewną odmierzoną porcję światła, ciepła, że przechodzi przez stadium, w którym musi mieć niską temperaturę i przez fazę „świetlną“, w której znów określona długość dnia jest niezbędna. Uczony botanik tak już umie postępować z ziarnami i kiełkami, że skraca prawie dowolnie okresy rozwoju, przemienia oziminy na zboża jare, przyśpiesza dojrzewanie, ucieka w porę przed suszą, przedłuża lato, walczy z zimą — robi eksperymenty na 2 milionach hektarów ziemi i Rosja ma dzięki jego pomysłom zyskać jeszcze w tym roku kilka tysięcy ton zboża. W Ameryce zajął się jego ciekawą metodą departament rolnictwa (Bureau of Plant Industry).
Na horyzontach naukowych z najmniejszej, niepozornej chmurki powstaje nieraz ulewa błogosławiona i trudno czasom odszukać w tłoku ten drobny fakcik, od którego się zacznie jutro-pojutrze nowa era w dziejach. Wybitny chemik, dr.  Robert R. Wiliams, dyrektor oddziału w telefonicznych laboratoriach Bella, od lat dwudziestu sześciu poświęcał wszystkie wolne chwile witaminie B. To ta nieuchwytna prawie domieszka do potraw, której brak wywołać może groźną chorobę beriberi. Skład chemiczny owej przyprawy ustalono powoli, ale znać skład chemiczny to wiedzieć, z jakiej kupy cegieł dom się składa. Zbudować molekułę — to dopiero zadanie godne chemika. Dr. Williams dwadzieścia sześć lat pracował nad syntezą — trzeba było łączyć i kojarzyć w retortach substancje o przeraźliwie długich nazwach, trzeba było tańczyć na najwyższych, najbardziej stromych szczytach nowoczesnej wiedzy organicznej. „Surowce“, użyte w doświadczeniu decydującym budzą lekki dreszcz grozy: glikol etylenowy, kwas pruski, kwas octowy, kwas mrówkowy (mrówczan sodowy)... I wreszcie — udało się! Witaminę B, możemy od dziś fabrykować w dowolnych ilościach z materiałów dostępnych — „nasz produkt końcowy jest ścisłą kopią i duplikatem tego, który natura tak kunsztownie zbudowała...“
Ale ta witamina — chociaż przez całe wieki nikt o jej istnieniu nie wiedział — grała wielką, doniosłą rolę w dziejach krajów, decydowała o wynikach bitew. Czasem tam, gdzie jej brakło, wybuchały niepojęte epidemie, szerzyły się niezrozumiałe zaburzenia w systemach nerwowych. Substancja B, (dwanaście atomów węgla + osiemnaście wodoru + cztery azotu + itd.) ma jakiś wyraźny wpływ na unerwienie ludzkie...
A może to już wreszcie to? Może idąc śladami cierpliwego d-ra Williamsa znajdziemy odtrutkę i nauczymy się ją produkować wiadrami? Może wyciągniemy z kwasu pruskiego i kwasu mrówkowego środek na „kwasy międzyludzkie“?

Może nam brak po prostu jakiegoś Pi w psychice i dlatego wariujemy?


Czy róże jeszcze pachną? — Zieleń wiosny i złoto jesieni w retortach. — Koubek i jego hormony. — Prymulki uczonego. — Słońce w każdej norze. — Za lat dwadzieścia!...

Wielkie stolice urządzają o tej porze roku wystawy kwiatów jesiennych, sędziowie konkursowi oglądają uważnie astry i georginie i zastanawiają się głęboko nad kwestią, komu właściwie przyznać medal złoty albo brązowy, pisma zamieszczają fotografie szczęśliwych właścicieli ogródków miejskich i doniczek. Dziennikarze londyńscy — jak to dziennikarze — przyparli do muru jednego z najlepszych znawców i fachowców, sekretarza angielskiego Towarzystwa Hodowców Róż i zadali mu proste, ale brzemienne treścią pytanie:
— Czy to prawda, że róże dzisiejsze — coraz wspanialsze z pozoru — tracą aromat? czy prawda, że kwiaty z epoki romantyków i Biedermeierów pachniały mocniej?
— Ale skąd! Plotka!
Pan Page, sekretarz i człowiek poważny, przytacza nawet liczby dokładne: ćwierć wieku temu zaledwie jedna róża na pięć miała zapach, dziś 90 proc. wydaje woń odurzającą.
Kwiaty nie straciły aromatu i wspaniałe owoce — arcytwory ogrodników dzisiejszych — nie straciły pewnie smaku. Tyle mamy różnych pretensyj do naszej epoki nieszczęsnej, że chętnie psujemy jej reputację przy każdej nadarzonej sposobności, a nuż się uda.
Tym razem się nie udało — o roślinach wiemy doprawdy coraz więcej i na mityngach naukowych, podczas jubileuszu słynnego uniwersytetu Harvarda w Ameryce mówiono niedawno sporo o „chlorofilu“. To ten barwnik, który sprawia, że liście, łodygi, kiełki, młode pędy zielenią się na wiosnę. Jest skuzynowany z czerwonym barwnikiem krwi, odgrywa ważną rolę w odżywianiu, biochemia, nauka o życiu, bada ten pigment od dawna (Nencki, Willstaetter), na uniwersytecie Harvarda pracuje nad zawiłą kwestią struktury owej substancji jeden z lepszych specjalistów nowoczesnych, J. B.  Conant. Tajemniczy barwnik łączy się bardzo wyraźnymi nićmi pokrewieństwa z „karotyną“, z witaminami. W Ameryce powstało już specjalne towarzystwo handlowe „American Chlorophyll Inc.“, wysyła klinikom i lekarzom środki odżywcze, preparaty, skuteczne w niektórych anemiach. Papier, zabarwiony owym chlorofilem, filtruje i przecedza w oryginalny sposób światło słoneczne, promienie szkodliwe nie docierają do opakowanego towaru, który — jak stwierdzono — dłużej zachowuje świeżość. Chemia nowoczesna przywłaszczyła sobie po prostu „wiosenną zieleń“ i „złoto jesieni“.
Wdziera się też coraz bardziej w nasze sprawy intymne. Badacz z Pensylwanii, prof. R. E. Marker ogłasza w czasopiśmie naukowym, że umie wytwarzać syntetycznie, w retorcie t. zw. „hormon“ żeński, a przynajmniej jego część składową najważniejszą. Komu bardzo na tym zależy, może się dowiedzieć z uczonego referatu, jaką ma nazwę przeraźliwą, a trudną owa tajemnicza substancja, krążąca we krwi, ów fluid — „das Ewig-Weibliche“ Goethego. Jest to z lekka utleniony tetra-hydrodehydro-neo-ergosterol (pardon!) i prof. Marker z asystentami produkuje teraz tę ciecz w dowolnych prawie ilościach — na zdjęciu w piśmie popularnym trzyma w każdym razie w rękach sporą butlę owego płynu. W Ameryce bawi dawniejsza szybkobiegaczka Koubkowa a obecny Koubek i o zmianie płci rozpisują się za oceanem szeroko pisma codzienne i tygodniowe. Niejaka panna Weston rodem z Anglii zawarła niedawno (jako Marek Weston) ślub legalny z towarzyszką lat dziecinnych, panną Albertą Bray. Płeć — ta albo inna — to rezultat tych albo innych hormonów w organizmie żywym, obie substancje są we krwi każdego osobnika, często — jak wykazały badania — w jakiejś równowadze wyraźnie niestałej i czasem po niewidzialnej, choć zaciekłej walce niewidzialnych fluidów z Koubkowej robi się nagle niewątpliwy Koubek. W takie zakamarki życia ciska snopy jaskrawego światła biochemia najnowsza...
Ciekawe są nieraz t. zw. „punkty wyjścia“ badaczy dzisiejszych. Jeden z głośniejszych uczonych i najlepszych znawców skomplikowanych kwestyj genetycznych, prof. angielski R. Gates, poświęcił się pierwiosnkom, sprowadza je z różnych końców świata, hoduje 33 gatunki prymulek pod murkiem ogrodu botanicznego. Każdy gatunek — nawet przywieziony przez ocean z dalekich preryj amerykańskich — rośnie i kwitnie w ogródku londyńskim jak u siebie w kraju rodzinnym, ani gleba, ani klimat nic tu nie znaczą — i nagle kiełkuje nowa odmiana: między czternastoma zasadniczymi „chromozomami“ w jądrze zjawiła się piętnasta mikroskopijna pałeczka magiczna i zmienia z lekka charakter listków rośliny, nie są już gładkie — skręcają się. Człowiek też ma chromozomy (48 sztuk), pałeczki magiczne w komórkach ciała, sprawy dziedziczności są w ogólnych zarysach dość podobne u prymulek i u ludzi i prof. Gates, botanik, jest dziś dyrektorem głośnego biura „of Human Heredity“. Bardzo ciekawe rzeczy opowiadał niedawno dziennikarzom w wywiadzie. Podobno w Rumunii istnieje i dziś jeszcze rodzina nazwiskiem Scipion — wywodzą się od głośnego w historii Scypiona Afrykańskiego (200 lat przed Chr.). Ów mąż historyczny miał, jak pisano sześć palców — i to samo się zdarza po tylu wiekach w dzisiejszej rodzinie rumuńskiej. Chromozomy... geny...
— Kiedy zgromadzimy dostateczna liczbę danych — mówił jeszcze uczony badacz dziedziczności sprawozdawcom prasowym — będziemy umieli drogą właściwej selekcji hodować okazy zdrowe, odporne. Mniej więcej pod koniec bieżącego wieku... choroby i niezrozumiałe epidemie powinny zniknąć zupełnie z oblicza ziemi!
Tak mocno i stanowczo przemawia dziś młoda, dzielna, odważna nauka o życiu.
W doświadczeniach na mniejszą skalę — laboratoryjnych, biologia ma już zresztą i teraz wyniki zdumiewające. Jeden z badaczy amerykańskich wstrzykuje od dłuższego czasu szczurom ekstrakt „grasicy“ (pewien gruczoł, wydzielający hormony). Otrzymuje w siódmej generacji szczury-olbrzymy, guliwery między liliputami.
— Gdybym miał wyrazić rezultaty w innej większej skali — powiada — w skali ludzkiej, rzekłbym krótko: to, co widzę w pracowni nasuwa stanowczo przypuszczenie, że człowiek mógłby być dojrzały już w... ósmym roku życia, o ile by — oczywiście — jego ojciec, dziad, pradziad karmił się wyciągiem z grasicy (thymus).
Voilà!
Botanicy na stacjach doświadczalnych pracują jeszcze gorliwiej od zoologów, zapylają, krzyżują cierpliwe okazy, rozwijają niektóre lepsze pomysły natury, dorabiają do nich dowcipne pointe’y i stąd te coraz nowe truskawki, zboża, warzywa, zioła. Ogrodnicy w Anglii stosują coraz częściej bardzo zabawną metodę: podkarmiają drzewa owocowe „smoczkiem“, wpuszczają przez otwór w pniu przeróżne pożywne rozczyny — śliwa albo grusza ssie je przez rurkę kauczukową z odpowiedniej butelki i rozprowadza dalej własnym przemysłem.
Dla ludzi epoka ostatnia jest jak gdyby trochę twardsza, niż dla pospolitej fauny i flory. Czasem tylko jakaś dobra dusza użali się nad mrowiem stłoczonym po miastach i ciemnych zaułkach, poświęci mu chwilę uwagi, pomyśli o tym, żeby nie rosło zbyt krzywo. Doskonała idea techniczna strzeliła niedawno do głowy p. J. Arthuysowi, wynalazcy francuskiemu. Przyglądał się pewnego dnia refleksom, które lusterko z torebki jego żony rzucało na sufit i wpadł na pomysł prosty i prawie genialny. Można w dzień słoneczny oświetlić tanim kosztem najciemniejszą norę w kamienicy, każdy lokal od podwórka i od strony północnej!
P. Arthuys zasiadł do rajsbretu i rysunków — jeżeli umieścić spore lustro na dachu, puścić promienie przez szyb pionowy, skupić je, odbić zręcznie, każdy lokal w domu zalać można dobroczynnym światłem słonecznym. Powolutku z pierwotnego pomysłu powstała cała maszyna, obracana mechanizmem zegarowym, nazywa się „arthel“, kosztuje zaledwie kilka tysięcy, nie wymaga dalszych nakładów i zabiegów — już ze 20 wielkich hoteli w Belgii, Holandii, kilka bazarów i fabryk zaopatruje się w słońce systemem dowcipnego wynalazcy.
Nie chodzi tu tylko o względy zdrowotne, ale trochę i o ekonomię. Gospodarujemy w ostatnich czasach fatalnie, trwonimy olbrzymie zapasy bogactw naturalnych bez pamięci i na obecnym kongresie energetycznym w Waszyngtonie sir John Cadman, prezes wielkiego syndykatu, powiedział zebranym rzecz tragiczną:
— Nafty starczy jeszcze tylko na lat dwadzieścia...
Może obliczenia nie są absolutnie ścisłe, ale w każdym razie katastrofa się zbliża, „głód benzynowy“ może wywołać wstrząs, o jakim się najgorszym na świecie pesymistom nie śniło. Spalamy oceany nafty, Himalaje węgla, apetyt rośnie.
Potomni z przerażeniem patrzeć będą na nas, marnotrawnych ojców. Strwoniliśmy bezmiary najcenniejszej energii. Na co to poszło?

Na głupstwa. Synowie otrzymają po nas w spadku stosy zupełnie zbytecznych, groźnych, zardzewiałych fabrykatów stalowych. Ojcowie puścili energię z dymem... Oby jabłko padło dalej od jabłoni.


Kongres naukowy i spowiedź publiczna. — Stamp contra Hogben. — Gladstone zadaje pytanie. — Tygrys w baraniej skórze i „nadczłowiek“. — Całodzienne utrzymanie za dwadzieścia groszy. — „Wróg ludu“. — Latające oko i teatr bez wyjścia.

W tygodniach ubiegłych mieliśmy kilka wielkich przemówień o doniosłości historycznej, chociaż nie dotarły — obawiać się należy — do najuważniejszych czytelników, do szerszego ogółu. W Anglii, tym razem w mieścinie Blackpool, obradowało słynne Towarzystwo Przyjaciół Nauk (British Association), a słowa, padające dziś na takim dorocznym zjeździe uczonych mają trochę inny ciężar gatunkowy, niż hałaśliwe i tandetne dyrdymały norymberskie.
Minęły już widać te czasy, kiedy mąż nauki na kongresie wygłaszał słabym, drżącym głosem referat okraszony obficie formułkami i terminami technicznymi, kiedy dokładał starań, żeby go nikt nie rozumiał prócz trzech kolegów-specjalistów. Coś się na świecie szykuje i — nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło — referaty przyrodników mają rzetelne, mocne napięcie dramatyczne! Tragedie zdarzały się i dawniej w historii wiedzy ludzkiej, — od Galileusza do Pasteura każdy pionier musiał wojować i borykać się, niczym bohater antyczny, rozwalać pięścią mury, ale dopiero w naszej epoce badacz musi walczyć o elementarne prawo do życia. Giordano Bruno musi dowodzić, że to nie on podpala stosy, Galileusz — że nie on oślepia ludzi, a Pasteur, że nie chce wcale zarażać wścieklizną sąsiadów zza którejś miedzy. Kongres naukowców staje się powoli jakąś bardzo wzruszającą spowiedzią publiczną. Rachunek sumienia zajmuje coraz więcej miejsca i wypiera nawet powoli rachunek różniczkowy i całkowy.
Sir Josiah Stamp, astronom-amator, prezes wielu towarzystw przemysłowych, komisyj, banków, ekonomista, człowiek rozsądny, obrotny, dzielny, doświadczony, zagaił obrady w Blackpool, wygłosił ozdobną orację powitalną i — od razu rozpętał burzę. Sir Stamp uderzył w ten sam fałszywy klawisz, który znamy tak dobrze od dawna: nauka pędzi naprzód za prędko, zasypuje ludzi odkryciami, zmienia raptownie „warunki“ bytu, nie liczy się z „inercją“ urządzeń, instytucyj, z tradycją, nie daje człowiekowi czasu na przystosowanie się do nowych metod i narzędzi, oszałamia go, wyrzuca z posady na szmelc. Dobry jest postęp, pośpiech, ale ofiary tracą czasem duszę w zawrotnym, obłąkanym, przeraźliwym tańcu. Czy nie można by trochę zwolnić tempa? czy nie można by wprowadzić jakiejś przymusowej „kontroli urodzeń“ — ale dla maszyn, wynalazków, pomysłów, odkryć, nie dla ludzi?
Po starszym ekonomiście zabrał natychmiast głos młodszy, prof. Hogben z Londynu i wytłumaczył koledze w dłuższym przemówieniu, że właściwie... powtarza przestarzałe argumenty dawnych „maszynoburców“. Nie trzeba pchać palca w koła rozpędowe — zło tkwi gdzie indziej. Nie umiemy sobie dać rady z maszynami, z motorami, bo nam ktoś pomieszał fatalnie języki, jak za czasów biblijnej wieży Babel. Kształcimy tłumy fachowców, przyrodników, inżynierów, których nic poza ich specjalnością nie obchodzi, a zarząd główny, podział właściwy dóbr tego świata powierzyliśmy mężom stanu, którzy znów nie zdają sobie sprawy z wszechmocy, z zasięgu potęg technicznych, nie widzą „linij generalnych“, nie dostrzegają faktów oczywistych, nie rozumieją, że każde wielkie odkrycie laboratoryjne ma wpływ przemożny na stosunki socjalne. Jeszcze dość niedawno — mówił Hogben — wielki Gladstone, znakomity polityk, w czasie, kiedy już depesze szły przez kabel transatlantycki, pytał fizyka, Faradaya, czy można dla prądu elektrycznego znaleźć jakie zastosowanie praktyczne? I ten sam wdzięk naiwności zdobi wciąż jeszcze Gladstone’ów dzisiejszych — sypią paragrafami, wydają prawa i zakazy i nie mają pojęcia o siłach, które oblicze świata rzeźbią i prawdziwy wyraz mu nadają.
Tak się potykali dzielnie dwaj ekonomiści na zjeździe, starszy (Stamp) wywiesił wreszcie białą chorągiew i skapitulował przed młodszym (Hogbenem), ale... „maszynoburcy“ — nie łudźmy się — nie ucichli na zawsze. Spór trwa, argumenty furczą w powietrzu, dyskusja toczy się dalej.
Sprawa ma najwidoczniej dwie strony. Kiedy przemawia świetny biolog i pisarz, Julian Huxley, najoporniejszy słuchacz w sali kongresowej nabiera szacunku dla pracy badacza i dla dzisiejszych metod naukowych. Naturze nie można powierzyć — jak się okazuje — nawet funkcyj rozrodczych. Ma sposoby przestarzałe, absurdalne, okrutne, dzikie, morduje, kaleczy i unieszczęśliwia bez potrzeby cale generacje. Czasem idzie naprzód, czasem się cofa i niszczy w napadzie szału pracę tysiąca wieków. Ale biologia podpatrzyła i przyłapała na gorącym uczynku „atomy życia“ — geny, umie w niektórych wypadkach — jak fizyka nowsza — tworzyć własne kombinacje w laboratorium. Świetny genetyk Muller (Texas) zapowiedział zebranym w Blackpool przyrodnikom, że nadejdzie dzień, kiedy można będzie hodować tygrysy z usposobieniem baranków i — jeżeli komu na tym zależy — barany z temperamentem tygrysów. Z muszkami owocowymi biologia współczesna wyczynia już od dawna przeróżne sztuki zdumiewające, naświetla „geny“ promieniami Roentgena, przeinacza, zmienia pokolenia, wypuszcza na świat okazy o cechach z góry przewidzianych... Istnieje nadzieja — mówił Muller z Texas — że kiedyś przejdziemy od niepozornych much owocowych do ssaków i — stworzymy „nadczłowieka“.
W mniejszym zakresie można by właściwie i teraz to i owo wskórać... Słynna pani Maud Slye wybiera się po raz pierwszy od lat dwudziestu sześciu do Europy na kongres lekarski. Zabiera z sobą kupę „rodowodów mysich“, ważniejsze wyniki badań i stu czterdziestu tysięcy sekcyj... Rak — to wynika wyraźnie z obserwacyj wieloletnich nad gryzoniami — powstaje w ten sposób, że pewien określony, zwariowany „gen“ przechodzi na potomstwo. Odporność również jest dziedziczna i — jeżeli chodzi o myszy — można prawie ściśle matematycznie, stosując prawa Mendla, wykalkulować, gdzie się skłonność do straszliwych nowotworów złośliwych zjawi w dalszych generacjach. I znów... „gdybyśmy mogli wprowadzić takie rejestry dla ludzi, jak te, które ja od ćwierć wieku prowadzę dla myszy — mówi zwięźle i stanowczo prof. Slye w wywiadzie prasowym — wytępilibyśmy przeraźliwego raka doszczętnie już w następnym pokoleniu. Ze wszystkich państw świata tylko jedna Szwecja podjęła tę myśl i tworzy kartoteki...“ Za sprawą genetyki, biochemii znikają jedna za drugą najgorsze plagi egipskie z nieszczęsnej ziemi.
Ekonomistom dawniejszym najwięcej kłopotu sprawiała kwestia wyżywienia wielkich mas, pisali dzieła długie i trudne o głodzie i chlebie. I to zagadnienie olbrzymie zabrała im od dawna cicha i cierpliwa wiedza przyrodnicza. W Japonii, w Instytucie Centralnym w Tokio, pracuje od lat dr. Tadosu Saiki, pitrasi w wielkich kotłach, gotuje, smaży, mierzy wytworzone kalorie odpowiednimi przyrządami, bada wartości odżywcze strąków soi i smażonych koników polnych. Tysiące ludzi zgadza się dobrowolnie na dietę ścisłą i doktór japoński bada raz konduktorów, karmionych podług przepisu „kaloriami“, a raz nauczycieli wiejskich. Już dziś ułożyć można na zasadzie doświadczeń z pięćset różnych dań sytnych, potraw posilnych, jadłospis „kuchni biologicznej“ jest coraz bogatszy i przy tym — dr. Saiki podejmuje się wyżywić dorosłego człowieka kosztem... 25 groszy dziennie! Ma tysiące niespodzianek w zapasie, umie z roślin wzgardzonych, odrzucanych, z chwastów, z pierwiosnków, z badyli przyrządzać budynie i sałatki. Dzieciaki karmione jego metodą są nawet odporniejsze na epidemie, dzieci cesarza japońskiego odżywiane są według recept instytutu, dr. Saiki wygłasza pogadanki przez radio i liczba „saikistów“ rośnie z dnia na dzień.
Zresztą uparty lekarz japoński przywiózł owe ciekawe metody badawcze z Europy, gdzie nauka o „racjonalnym odżywianiu“ ma już od dawna apostołów, odkrywców, pionierów. W odwiecznej walce z widmami głodu zajęliśmy w ostatnich czasach zupełnie nowe i niezwykle ważne pozycje strategiczne. Nawiasem mówiąc — nawet w ciężkiej dobie kryzysu, jak stwierdza raport specjalnej komisji przy Lidze Narodów, spożycie mleka, mięsa rośnie — i to po przeliczeniu „na głowę ludności“ — produkujemy w ostatnich latach coraz więcej masła, jajek, owoców, bekonów, a ten rezultat pomyślny zawdzięczamy też na pewno rozumniejszym metodom, wypracowanym w laboratoriach naukowych.
Więc jeżeli uczony nie jest „wrogiem ludu“ — to kto? Inżynier? — Uwolnijcie inżyniera od opieki polityków, zawodowych krzykaczy, hurra-patriotów, rozwiążcie mu ręce — wołał wielkim głosem na kongresie w Blackpool wybitny profesor Cramp — a rozwali wam ponure mury nowoczesnej wieży Babel, otworzy drogi, uczyni wojnę niemożliwą! Bo pokój, wzajemne porozumienie narodów leży przecież w interesie inżynierów! Ustawcie stacje nadawcze w rowach między drutami kolczastymi, głośniki i telewizory po domach, a ludzie przestaną myśleć o pochodach zaborczych!...
I jednocześnie — jeszcze nie ma telewizorów w domach prywatnych, ale już ktoś wpadł na dowcipny pomysł „latającego elektrycznego oka“. Wysyłamy samolot — bez załogi — daleko za linie nieprzyjacielskie, samolot ma kamerę telewizyjną, która przesyła obrazy automatycznie drogą radiową na dystans... podpatruje... szpieguje... Od razu wiadomo jak strzelać, żeby szrapneli nie marnować...

W tej epoce nawet kongres spokojnych uczonych wygląda jak akt kulminacyjny melodramatu. Widz słucha z zapartym oddechem, bo wie, że i jego losy się ważą... Ktoś zamknął wszystkie wyjścia z teatru...


Harvard obchodzi jubileusz. — Matematycy rozciągają wszechświat. — Ciemne gwiazdy. — Motor słoneczny Abbota. — Mózg ludzki i cukier. — Szczęśliwy młody małżonek ma lat 103. — „Życie na łonie“.

Ameryka (i z nią cały świat naukowy) obchodziła w tygodniach ostatnich uroczyście jubileusz uniwersytetu Harvarda. Lat temu trzysta istniało pod Bostonem skromne kolegium, któremu jeden z ówczesnych profesorów, John Harvard, zapisał majątek i bibliotekę. Dziś — rocznica wielkiej, znanej wszechnicy, bardzo głośnej w szerokim świecie i dobrze zapisanej w dziejach wiedzy gromadzi ze dwa tysiące znakomitych mężów z różnych krajów, dziesięciu laureatów Nobla, tłumy publiczności.
Pierwsze dni uroczystego kongresu poświęcono matematyce i trzech matadorów tej trudnej nauki, Levi-Civita, Elie J. Cartan z Paryża i sir Artur Eddington, rzucało tajemniczymi znakami i mocnymi słowami, rozciągało wszechświat aż trzeszczał, mówiło o kwantach i teoriach Einsteina. Eddington oblicza (teoretycznie), ile w ogóle cząsteczek jest w kosmosie, inni mają nadzieję, że tym czy owym sprytnym chwytem mały świat atomu i wielkie, nieobjęte bezmiary śródgwiezdne zamkną wreszcie w jakichś rozsądnych, zrozumiałych formułach.
Rzecz dziwna, ile jeszcze faktów ciekawych, ważnych — choćby ze stanowiska filozoficznego — odkrywamy co noc na niebie. Dr. Hetzler (obserwatorium Yerkesa, Chicago) odnalazł na kliszach gwiazdy, gołym okiem niedostrzegalne, ciemne, gasnące. Straciły już prawie ciepło wewnętrzne, tlą się jeszcze światłem różowym i błąkają się jak widma — stosunkowo nawet niedaleko od nas (niektóre są bliższe od znanej alfa Centauri). Tworzą klasę specjalną i nawet... niebezpieczną, wydobyć je może raptem z ciemności kosmicznych jakaś katastrofa przeraźliwa.
Innym astronomom amerykańskim udało się wyjaśnić trochę tajemnicę „mgławic czerwonych“. Mgławice — to przeważnie w większych teleskopach i na lepszych zdjęciach skupiska gwiazd tak gęste, że wyglądają na pierwszy rzut oka jak obłok mleczny, ale prócz tych są też i inne pasma, welony i „smugi dymu“ na firmamencie. Prace kilku naraz uważnych obserwatorów dowiodły, że to czasem większe gwiazdy (np. Antares) oświetlają niczym pożar materię kosmiczną i tę „łunę we wszechświecie“ oglądamy przez szkła refraktorów — tak przynajmniej wynika z trudnych badań spektralnych.
Uczniowie i następcy Jeansa wysuwają nową, nieco ulepszoną teorię powstania naszego lokalnego świata, t. zn. układu słonecznego. Jeans wyobrażał sobie, że jakaś gwiazda przechodząc obok słońca wywołała gwałtowny „przypływ“, wyrwała z płomiennej kuli ognistej język („cygaro“) i z tego olbrzymiego cygara utworzyły się następnie planety (z naszą ziemią włącznie). Matematycy nowsi (Jeffreys) uważają, że ta teoria nie tłumaczy wcale szybkich obrotów planet zewnętrznych. Natomiast zwyczajna katastrofa, mocne, „artyleryjskie“ uderzenie kulą w samo sedno (t. j. słońce) wyjaśnia podobno rzecz całą doskonale i nie budzi absolutnie żadnych wątpliwości matematycznych. Zrodziliśmy się po prostu z nieprzewidzianej katastrofy.
Jesteśmy i dziś — jak wiadomo — notorycznymi „pasożytami“ słońca, wszystkie nasze maszyny czerpią energię z gwiazdy dziennej, nieraz bardzo śmieszną, okólną drogą, chwytają na koła wodę, która gdzieś tam wyparowała za dnia latem i wraca do morza, albo spalają różne substancje, przez rośliny pod wpływem światła, wyciągnięte z gleby i z powietrza. Do krajów najbardziej słonecznych, tropikalnych, trzeba zwozić takie płynne i stałe paliwo ku wielkiemu zmartwieniu fizyków-teoretyków i bardziej przewidujących inżynierów. Dr. C. G. Abbot, głośny sekretarz Instytutu Smithsona, znany meteorolog, demonstrował niedawno na międzynarodowym zjeździe energetyków w Waszyngtonie swój „motor słoneczny“. Maszyna wygląda na zdjęciach okazale, składa się z luster aluminiowych, które skupiają promienie na pewnej rurce czymś tam napełnionej, ta rurka ogrzewa się w dzień jasny do kilkuset stopni, wpada do kotła z wodą, wytwarza wrzenie, parę, która znów porusza tłok w odpowiednim przyrządzie. Na kongresie instalacja od razu zacięła się i nie chciała działać — ma jednak podobno spore zalety konstrukcyjne, wyłapuje przeszło 15 procent padającej na metalowe reflektory energii słonecznej i model większy zastępuje (w godzinach południowych) pół konia parowego. Zobaczymy — może to świt nowej epoki, może technika jutrzejsza nie będzie dymiła i perfumowała powietrza przykrym odorem gazów, może będziemy „palili słońcem“ pod tłokami.
Największy — jak się zdaje — triumf na naukowych kongresach amerykańskich święciła znów biochemia. Nauka o życiu jest coraz bardziej żywa i przedsiębiorcza, chwyta od razu, w lot, na gorąco każde odkrycie nauk ościennych i umie je w sposób nie raz zastanawiający przystosować do swoich celów. Fizyka np. bada wciąż jeszcze t. zw. „izotopy“ — pierwiastki, które są do siebie bliźniaczo podobne, chemicznie jednakowe, ale mają różne ciężary atomowe — prace mają pozornie znaczenie tylko laboratoryjne, a tymczasem już prof. Krogh z Danii karmi zwierzęta doświadczalne „radioaktywnym izotopem“ fosforu, zamiast fosforem zwyczajnym, określa w ten sposób łatwo pomiarami elektrycznymi, jak ta ważna substancja odżywcza rozchodzi się w żywym organizmie, jak tkanki ją asymilują, jak wymieniają stary fosfor na nowy. Niedawno odkryta „ciężka woda“ już jest w laboratoriach biologicznych świata tematem wielu studiów wnikliwych i ciekawych.
Jak bardzo jesteśmy zależni od tej „biochemii“ we własnym organizmie — o tym świadczy może najlepiej fakt, przytoczony na zjeździe jubileuszowym przez jednego z uczonych prelegentów. Pacjenta chorego na cukrzycę — opowiadał dr. J. B. Collip, referent — leczono jak zwyczaj każe zastrzykami insuliny. Razu pewnego diabetyk (sam widać lekarz z zawodu) spostrzegł, że dawka była za silna, że ma w tej chwili — na ulicy — za mało cukru w żyłach, że mu się w głowie mąci, że się z nim stanowczo dzieje coś złego... Jedyny ratunek to... tabliczka czekolady, miód, marmolada — coś, co by raptownie procent cukru we krwi zwiększyć mogło. Chory wpada do sklepu, ale już mu się nogi plączą, język nie wymawia najprostszych wyrazów i oburzony sklepikarz wyrzuca bełkocącego „pijanego“ klienta za drzwi. I to go właśnie (oczywiście diabetyka) uratowało — pacjent się zirytował, to pobudziło nagle nadnercze (gruczoł) do żywszego działania, chory odzyskał przytomność i poszedł mocnym krokiem do innego sklepiku po cukierki. Prawdopodobnie jeszcze wielu znacznie ciekawszych rzeczy dowiemy się z książki znakomitego Carrela o „człowieku nieznanym“, która od pół roku jest sensacją w Ameryce i ma podobno wyjść wkrótce w przekładzie polskim. Natchnienie — twierdzi np. Carrel — zależy w znacznym stopniu od stanu gruczołów seksualnych, myśl może wywołać widoczne „obrażenia cielesne“, myślimy, kochamy, cierpimy, robimy wynalazki nie tylko mózgiem, ale wszystkimi organami...
W bliskim związku z tą sprawą jest ważna, choć trochę też zabawna kwestia, którą rozstrzygać musiałem godzinami na kilku próbach mojej sztuki o „byłym lwie“ i w kawiarni po premierze: kiedy właściwie człowiek się starzeje? Prawdopodobnie „zaczyna“ tak jakoś między dwudziestym i dziewięćdziesiątym rokiem życia. Mam nie tylko kolegów, ale już i uczniów siwych i zlekka pomarszczonych — za to mogę sobie na pociechę przeczytać w bardzo poważnym piśmie londyńskim wywiad z niejakim panem G. Skeetem. Skończył w kwietniu lat 103, ożenił się powtórnie lat temu dziesięć z młodą kobietą, ma dwoje dzieci z tego małżeństwa, odprowadza stale pięcioletniego synka do szkoły, ten synek ma siedemdziesięcioletniego brata i jest stryjem czterdziestoletniego człowieka, który go na dobrą sprawę powinien całować w rękę. A wszystko razem — hormony!
Czy odkryjemy kiedy wszystkie sekrety tej kuchni czarnoksięskiej, czy trafimy na głośne ongiś w średniowieczu „eliksiry młodości“? Niektórzy mówią, żeśmy zaprzedali od dawna duszę diabłu, że nas „ta cywilizacja“ wycieńcza, wykoślawia, zatruwa, niszczy, że nam już żadne wymyślne sztuki aptekarskie nie pomogą... Ale czytam właśnie mocną, ciekawą, doprawdy pożyteczną książkę Uniłowskiego o Brazylii („Żyto w dżungli“), oglądam na zdjęciach przeróżne fotografie smutnych „kaboklów“ i innych „bandosów indiańskich“, podkreślam zdania o kraju „pełnym jakiegoś wyrafinowanego paskudztwa“, o owadach, o zarazach, o chorobach. T. zw. „życie na łonie“ też najwidoczniej nie jest ideałem.
W ogóle — kto się chce pogodzić trochę z okrzyczaną „cywilizacją“, powinien zajrzeć czasem, w wolnych chwilach do notatek uczciwych podróżników: Fleminga, Huxleya.
Dzieci trafiają przedziwnym instynktem na właściwą drogę, na złoty środek ze starej maksymy. Czytają chętnie o Indianach, ale dały też majątek wielki niejakiemu p. Hornby, który poprzedziurawiał paski blachy, poumieszczał je w pudełkach i stworzył t. zw. „Meccano“. Młodzi Edisonowie i Wattowie budują z tego na całym świecie małe drapacze nieba, statki, windy, koleje, wieże wielopiętrowe...

Później podrastają, siadają na niepotrzebnym stołku w zapomnianym urzędzie i zrzędzą w kawiarni: dokąd nas to zaprowadzi?


Wyścig maszyn nad Afryką. — Samolot pod stratosferą. — Dwaj dziennikarze amerykańscy z Verne’a, — Nowy trybunał najwyższy. — Tajemnice życia i śmierci. — Zaraza z laboratorium. Gdyby tak mózg był większy...

Mocne wichry jesienne hulają nad naszą półkulą, jaskółki, bociany odleciały dawno do cieplejszych krajów, ale dumne ptactwo metalowe nie zwraca już wcale uwagi na porę roku. Kilka dni temu poderwało się z lotniska w Portsmouth całe stadko pokaźnych „mew morskich“, „sokołów“, „jastrzębi“, „orłów“ i „wróbli“ i groźnie turkocząc motorami ruszyło przez wiatr i mgłę drogą na Belgrad, Ateny, Kair, Luksor, Chartum do Johannesburga. Maszyny mają teraz przeciętną szybkość około 320 kilometrów na godzinę, wielki wyścig „jubileuszowy“ ma takie wściekłe tempo, że gazety angielskie nadążyć po prostu nie mogą z drukowaniem ważniejszych depesz z trasy. Tym bardziej, że awiacja współczesna rzuca co chwila inną sensacyjną wiadomość kronikarzom i sprawozdawcom prasowym.
Na zdjęciach w pismach londyńskich oglądać można było w tygodniu ubiegłym zaszytego w skafander gumowy pilota — skoczył na płatowcu — specjalnie w tym celu zbudowanym — na wysokość prawie szesnastu kilometrów, pobił wszystkie rekordy dotychczasowe, mało nie zemdlał na wyżynach, ale pofrunie na pewno jeszcze wyżej, do stratosfery. W zeszłym miesiącu kilka śmielszych osób — w tym jedna samotna kobieta — przeskoczyło wielką wodę, Ocean Atlantycki, jakaś bardzo potężna maszyna angielska, która ma później kursować, jak prom między kontynentami, nad linią Kolumba, odbywa właśnie lot próbny wzdłuż brzegów brytyjskich... Dwaj dziennikarze amerykańscy, panowie Ekins („World Telegram“) i Kieran („New York Times“), wyruszyli — jak ongi bohaterowie Verne’a — w podróż naokoło świata, mają w oryginalnym wyścigu korzystać tylko z istniejących linii komunikacyjnych i chcą dowieść, że można już dziś — za biletem pasażerskim — objechać, a raczej przeważnie oblecieć kulę ziemską w dni dwadzieścia...
Takeśmy się ongiś cieszyli z najmniejszych triumfów rycerzy powietrza — wzdycha przy okazji jeden z wybitnych dziennikarzy londyńskich, — takeśmy witali radosnymi okrzykami „epokę aeroplanu“... Widzieliśmy okiem wyobraźni świeże kwiaty z dalekich krajów, listy miłosne, ostatnie numery pism, pastylki od kaszlu i środki lecznicze. Podarunki... przesyłki... Dziś jest mowa raczej o bombach, wzniecających pożary, o gazach trujących, o eskadrach, nalotach. Jeżeli to ma być efekt ostateczny, jeżeli doprawdy jeden z najcudowniejszych wynalazków zamienimy samochcąc na najgorszą bestię z Apokalipsy — to widać zasłużyliśmy uczciwie na całkowitą zagładę, powinniśmy zginąć.
Tak sobie piszą lekkim piórkiem felietoniści, ale sprawa zasadnicza jest o wiele poważniejsza, niż im się zdaje i zatacza coraz szersze kręgi, zaprząta najtęższe mózgi.
W Ameryce istnieje już i to od dłuższego czasu — Związek Pisarzy i Sprawozdawców Naukowych i niedawno gromadka członków tego stowarzyszenia przyparła do muru mężów dostojnych, którzy z okazji trzechsetlecia uniwersytetu Harvarda przybyli do Stanów, i zaproponowała im utworzenie zupełnie nowego ciała prawodawczego — Trybunału Wiedzy. Ten sąd odwoławczy miałby sporo roboty w dzisiejszym świecie, czuwałby nad bezpieczeństwem, badałby przeraźliwe napięcia, które gorączkowa działalność odkrywców i wynalazców wytwarza ustawicznie w państwach, krajach, społeczeństwach, dbałby o to, żeby gorzkie jabłka z drzewa poznania nie zamieniały się na owoce zatrute cyjankiem potasu. Jeden z pomysłowszych inżynierów nowoczesnych, „drugi Edison“, W. Dubilier, twórca nadczułych detektorów, które z odległości 40 kilometrów „słyszą“ zbliżające się krążowniki i aeroplany — narzekał któregoś dnia w wywiadzie prasowym: „całą naszą wiedzę skierowaliśmy na wyniszczenie, wytracenie ludzkości“. Ja wiem o tym najlepiej, bo sam jestem jednym z tych najętych skrytobójców — mówił dziennikarzom w Londynie ów wynalazca, posiadacz trzystu poważnych i doniosłych patentów.
„Trybunał“ powinien — jak słusznie piszą w Nowym Jorku — powołać na członka honorowego, czy na prezesa, wielkiego H. G. Wellsa — świetny pisarz i prorok skończył w tych dniach lat siedemdziesiąt, ale w dziele najnowszym („The Anatomy of Frustration“) wraca znów do ideałów młodzieńczych, rozmyśla nad „kwintesencją życia“, nad metodą naukową uporządkowania świata.
Projekt dziennikarzy amerykańskich wywołał żywszą dyskusję na pamiętnym kongresie — zabierali głos w tej kwestii Bronisław Malinowski (głośny antropolog). Hu Shih (filozof chiński), Etienne Gilson z Paryża. Prof. Dewey był również zdania, że naukowcy muszą wreszcie wyjrzeć z „kokonów swoich specjalności“ na świat szerszy, nie powinni patrzeć bezradnie na to, jak najwspanialsze narzędzia, wymyślone przez ludzi genialnych, wpadają w ręce krewkich dyktatorów, jak ujarzmionymi potęgami natury kieruje zła wola, ignorancja, bezmyślność.
Mniej więcej to samo mówili Anglicy na ostatnim zjeździe w Blackpool, ale jak właściwie zorganizować ów Trybunał najwyższy, jak mu zapewnić posłuch? jak ma wyglądać z bliska „dyktatura naukowa“?
Nasuwają się różne trudności natury praktycznej. Żyjemy w wieku XX, nie w epoce faraonów i kapłanów egipskich, nie możemy odkryć naukowych otoczyć tajemnicą, nie zamkniemy przed tłumem profanów naszych bibliotek i ksiąg na siedem spustów, czy siedem pieczęci. Przeciwnie nawet — wydajemy za kilka złotych tomik, w którym najwięksi koryfeusze wiedzy nowszej, Bertrand Russell, Haldane, fizyk Andrade, astronom H.  Spencer Jones mówią w zwięzłych artykułach o „misteriach życia i śmierci“. Taka książka wyszła niedawno w Londynie i zdumiony czytelnik może się już na pierwszych stronicach przekonać, na jakie wyżyny i do jakich głębi dociera dziś zawzięta wiedza przyrodnicza. Russell roztrząsa kwestię, czy żyjemy po śmierci, Jones (astronom królewski) mówi o życiu na innych planetach, Donnan (chemik) rozważa obiektywnie, jakie są szanse, że pewnego dnia „stworzymy życie“ w laboratorium, w probówce. Może najwięcej werwy mają artykuły popularne świetnego biologa, genetyka londyńskiego, J. B. S. Haldane’a. Z pewnych głośnych odkryć amerykańskich (badania najnowsze Stanley’a) Haldane wyciąga wniosek, że już dziś odnaleźliśmy substancje chemiczne, które się rozmnażają jak żywe i wywołują epidemie w roślinach, jak bakterie, że pas pograniczny między chemią i życiem zwęża się coraz bardziej, niknie.
I znów mamy tu najwidoczniej dwa oblicza wiedzy przed sobą: uśmiechnięte i tragiczne. Epokowe badania Stanley’a otwierają wspaniałe perspektywy przed wiedzą lekarską: trafiliśmy na chemiczne przyczyny „zarazy mozaikowej“ u roślin tytoniowych, może trafimy na trop innych zarazków nieuchwytnych, przesączalnych, znajdziemy wreszcie sposób na grypę, influenzę, katar i t. d. i t. d. Ale te same wielkie odkrycia — jak się domyślać łatwo — mogą być również wodą na potworne młyny Belzebubów i Lucyferów: bliski jest, jak widać dzień, kiedy człowiek będzie sobie tworzył dowolne, nowe, nieznane epidemie w laboratorium... Biochemia może być obrócona na dobre, albo i na złe.
Niedawno otrzymał nagrodę paryskiego „Tow. Astronomicznego“ Amerykanin nazwiskiem Africano za prace wnikliwe, trudne, niebezpieczne nad t. zw. „rakietą“. Opisuje w ciekawym referacie, który przedrukowały pisma, jakich musiał używać forteli sprytnych, żeby uchronić siebie — obserwatora — i aparaty miernicze przed gwałtownymi wybuchami w groźnym przyrządzie. Napełniał metalowe cylindry płynnym tlenem, prochem, dynamitem, ścieśnionymi gazami, opracował metody zapalania niebezpiecznych mieszanin, badania ciśnień. Wreszcie to i owo ustalił: rakieta dobrze wykonana może się na coś przydać, może się wznieść bardzo wysoko, może oddać usługi poważne meteorologom i fizykom, którzy badają promienie kosmiczne. Pod koniec dopisuje p. Africano kilka zdań, z których wynika, że rakieta może być groźna jako broń ofensywna, że ma duże „możliwości destrukcyjne“...
Nie ma w technice ani w nauce tego dobrego, które by — przy odpowiednich staraniach odpowiednich spryciarzy — na złe wyjść ludziom nie mogło. Pasteur, Koch, Ikar, Lavoisier, twórcy nowych motorów i odkrywcy środków narkotycznych obracają się pewnie w grobach, — jeżeli wierzyć w życie pozagrobowe i w to, że duchy się jeszcze naszymi sprawami interesują.
Jak znaleźć wyjście z przeraźliwie trudnej sytuacji? Maleńkie, wątłe światełko widać w rzeczowym referacie poważnego fizjologa, profesora Edgara Douglasa Adriana. Uczony ten bada od dawna reakcje mózgu metodami elektrycznymi. Podobno wszelkie nasze emocje, pomysły, wrażenia, idee zaznaczają się wyraźnie prądami i „falami“ w teraźniejszych czulszych aparatach mierniczych. Prof. Adrian, laureat Nobla, opiera się na wynikach studiów wieloletnich i twierdzi, że gdyby mózg ludzki był choćby tylko ze dwa razy większy — coś dziwnego stałoby się z nami! Świat pięknieje, wszystko jest jasne, trudności znikają, wojny nie ma ani depresji ekonomicznej, dostrzegamy nowe zadania, stajemy się nadludźmi...

Prof. Adrian, laureat Nobla, ma stanowczo rację. Czekajmy aż mózgownice urosną.


Stara małpa z nad Limpopo. — Ogniwa. — Dzwony na trwogę. — Jaskółki. — Kodeks honorowy dzikusa. — 50 miligramów jako nagroda. — Kłótnia o czosnek. — Jaskiniowiec dobrowolny. — Wells przemawia na bankiecie.

Grzechów z najbardziej zamierzchłej przeszłości nie można na wieczne czasy ukryć pod ziemią i gorliwi prehistorycy znów wygrzebali ze śmietnika dziejów fakty poniekąd mocno kompromitujące. Antropolog angielski, prof. Broom, aż w Transvaalu i bodaj w pobliżu rzeki Limpopo odkrył szkielet małpy człekokształtnej — okaz ma już wyraźne cechy ludzkie, jest nam bliższy niż wszystkie istniejące goryle i szympanse, jest cennym „brakującym ogniwem“ z tamtej — z małpiej — strony. W Anglii znowu, w dolinie Tamizy, w hrabstwie Kent, archeolog londyński, dr. A. T. Marston, odkopał niedawno czaszkę, którą oglądać można na zdjęciach w tygodnikach naukowych. Czerep przetrwał doskonale tych głupich dwieście tysięcy lat, należał — zdaniem znawców — do t. zw. Człowieka przedświtu, przy czym „Eoanthropus“ Marstona mógłby być dalekim prapradziadkiem głośnego „Człowieka z Piltdown“, jest od niego o kilkadziesiąt tysięcy lat starszy, żył w starszej epoce kamiennej, bardziej przypomina szympansa — to w ogóle nowe „brakujące ogniwo“ z naszej, z ludzkiej strony.
Słowa „missing link“ (brakujące ogniwo) przeszły od dawna z ksiąg i referatów do języka potocznego, laika trochę już niecierpliwi cała ta sprawa, nie może pojąć, dlaczego naukowcy przy każdym odkopanym truposzu chińskim, jawajskim, neandertalskim powtarzają te same tajemnicze wyrazy i w tych samych prawie zdaniach mówią o ważnym odkryciu.
A jednak — trudno się dziwić przyrodnikom. Dla zwykłego historyka każdy odnaleziony list Napoleona do Marii Ludwiki od razu „rzuca nowe światło“ i „wypełnia dotkliwą lukę“ — a cóż znaczą wszystkie Napoleony, Ludwiki wobec tych lat milionów i tych tragedyj geologicznych, które odtworzyć musi prehistoryk? Czerep i skamienielina może znaczyć więcej, może być ciekawszym dokumentem, niż kupa szpargałów i niż całe tajne archiwum z epoki chytrego Fouche’go, ministra policji.
Dla laików „brakujące ogniwa“ nie są już dziś i nie powinny być żadną sensacją. Łańcuch zimnych faktów zamknął się dawno i każda lepsza książka antropologiczna, każda poważniejsza encyklopedia opowiada wyraźnie i niedwuznacznie, że jesteśmy ssakami i — co tu gadać — należymy po prostu do rzędu „naczelnych“ razem z lemurami, małpami niższymi, małpami człekokształtnymi. Niech tam sobie fachowcy rysują cierpliwie a mozolnie drzewa genealogiczne, czytelnikowi zwykłemu wystarcza krótka wiadomość, że homo sapiens jest potomkiem jakiegoś małpoluda, że ma z nim wspólnych praszczurów i że dopiero od „pliocenu“ kroczymy własną drogą, prowadzimy interes pod własną firmą, samodzielnie. Który „australopithecus“ i który antropoid jest z nami nieco bliżej skuzynowany, to właściwie wszystko jedno, skoro ustaliliśmy, że nie pochodzimy z arystokracji, ale z takich tam prostych sobie, szarych, rudych, czwororęcznych, ogoniastych i na drzewie z dziada pradziada osiadłych.
Ale każde odkrycie ewolucyjne cierpliwych przyrodników budzi na nowo refleksje: dlaczego „homo sapiens“ zrobił ongiś taką karierę zawrotną i czy to prawda, że po tylu wiekach rozwoju zbliża się szybkim krokiem do katastrofy strasznej, nieuniknionej, którą nb. — takie są wyroki losu — sam wywołać musi? Czy to prawda, że ostatnia gałązka olbrzymiego drzewa genealogicznego ma się odłamać lada dzień i runąć w nicość? Alarmów nie brak — najspokojniejsi ludzie, jak np. biskup z Canterbury, mówią o „pękającym, trzeszczącym gmachu cywilizacji“, prawnicy poważni stwierdzają, że lada chwila wszystko się zawali, że losy całych pokoleń, całej ludzkości w tej chwili się ważą (prez. Lamas na posiedzeniu Ligi).
Czytelnik pilniejszy może czasem dostrzec w gazecie tu i ówdzie wiadomość bardziej pocieszającą — musi tylko dobrze uważać, bo je drukują przeważnie drobnym maczkiem, petitem. W tygodniu ubiegłym — jak piszą — przywieziono pociągiem pośpiesznym do Wenecji kilka tysięcy jaskółek z Austrii, z Niemiec. W Europie centralnej mróz chwycił wyjątkowo wcześnie i obawiano się, że ptaki o własnych siłach Alp nie przelecą. Dwa tysiące jaskółek przesłano też któregoś dnia aeroplanem z Berlina, ułatwiając im w ten sposób doroczną „migrację“. Może nie jest jeszcze z człowiekiem tak źle, może nie tylko zęby, kończyny, kręgi ogonowe podlegają prawom ewolucji?
P. Flannery, badaczka amerykańska, twierdzi zresztą — opierając się na własnych dłuższych obserwacjach wnikliwych — że nawet człowiek pierwotny wcale nie jest taki znów „dziki“, jak to sobie zwykle wyobrażamy. P. Flannery spędziła sporo czasu między „Indianami z Wielkich Lasów“ (Kanada, brzeg południowy zat. Hudsona) — nie mają zupełnie krwawych tradycji wojennych, nie mają specjalnej „broni zaczepnej“. Ten sam brak tradycyj — pisze dalej uczona autorka w zajmującym artykule antropologicznym — znajdujemy często u ludów bardzo zaawansowanych, Chińczyków, Hindusów, tubylcy w krajach „najdzikszych“ mają pewien własny dekalog, czy kodeks honorowy, mają wstręt i pogardę dla morderców, kłamców, okrutników, są gościnni i kochają dzieci.
Człowiek „cywilizowany“ — tak na dobrą sprawę — też nie zawsze bywa takim odrażającym ludożercą, jakim go malują. Cała armia w białych kitlach ślęczy po dniach i nocach nad mikroskopami i usiłuje nam życie przedłużyć, nie skrócić. Niedawno poważny kongres międzynarodowy ofiarował nagrodę pieniężną i 50 miligramów radu dwóm lekarzom londyńskim, którzy odznaczyli się w walce z rakiem. Profesorowie Kenneway i Cook (londyński „Cancer Hospital“) zastosowali w badaniach bardzo umiejętnie niezawodną metodę przyrodniczą, najpierw oddzielili sprytnie, izolowali ze zwykłej smoły te składniki, które czasem — jak stwierdzono — raka wywołują, później stworzyli je syntetycznie w retortach, potem odkryli w chorym organizmie żywym substancje do tamtych podobne i wreszcie zbudowali teorię powstawania nowotworów złośliwych — uznano ją właśnie na zjeździe lekarskim za pierwszy krok stanowczy na drodze do walnego zwycięstwa.
Nadszedł widać czas, kiedy jedna z najprzeraźliwszych „masek śmierci“ ma zniknąć wreszcie z nieszczęsnej ziemi, bo mnożą się odkrycia ciekawe — lekarze wiedeńscy szukają jakiejś szczepionki zapobiegawczej, Ameryka bada pilnie, jak się dziedziczy i przerzuca na potomstwo jedna z chorób najgorszych i najbardziej morderczych.
Nie tylko w tych wielkich, groźnych sprawach zaznacza się dobre serce i „czujące widzenie“ ludzi w bieli. Chcieliby nawet drobne przykrości z naszego życia usunąć. W Ameryce wre od dłuższego czasu walka autorytetów, polemika na temat... skąd właściwie pochodzi przykry zapach czosnku. Uniwersytet Yale’a twierdzi, że to małe cząsteczki roślinne zostają w ustach, perfumują oddech, że wystarcza przemyć gardło i jamę ustną byle rozczynem, zawierającym chlor i fatalne substancje tracą odór, „neutralizują się“. Uniwersytet w Cincinnati powiada natomiast, że czosnek przenika do płuc z krwi, która go czerpie z żołądka, że cały osobnik — krótko mówiąc — jest na czas pewien przesiąknięty drażniącą wonią. Lekarze podzielili się na dwa wrogie obozy, wojna Cincinnati contra Yale zajmuje sporo miejsca w prasie naukowej. Dr. Maloney (N. Y.) twierdzi, że nawet noworodka czuć czosnkiem, o ile położnica zjadła coś takiego przed momentem krytycznym.
Nie żartujmy sobie lekkomyślnie z tych spraw i sporów. Nauka badawcza ma własne drogi i własne poglądy na rzeczy wielkie i małe. Jedno ze znanych pism ilustrowanych umieszcza w ostatnim zeszycie kilka fotografij, przywiezionych do Londynu przez członków angielskiej ekspedycji arktycznej z jakiejś dalekiej Wyspy Północnej. Na ciekawym zdjęciu obejrzeć można, jak w zupełnej samotności fizyk — Moss — siedział w norze lodowej przez trzy miesiące. Łączyła go ze światem tylko coraz dłuższa „rura oddechowa“ i antena aparatu radiowego. Na rysunkach schematycznych widać, jak leżał i notował, jak lampką naftową oświetlał jaskinię, jak pedałował na rowerze „w miejscu“, wytwarzając prąd do ładowania baterii. Chodziło o jakieś studia nad lodem, o „sferę jonizacji“, o przyczynki, z których dopiero może wnukowie dobrowolnego troglodyty będą mieli pożytek...
Wells twierdzi w którejś z książek, że właściwie najlepszy, najmilszy okaz gatunku „homo sapiens“, to... badacz prawdziwy. Wielki pisarz angielski i dziś jest tego zdania. Skończył niedawno lat 70 i na bankiecie uroczystym w PEN-klubie wygłosił mowę. Mówił, że życie jest za krótkie, że chciałby podjąć teraz nową wielką pracę, na miarę dawnych „encyklopedystów“. Tyle jest zagadnień w komórce żywej, we wszechświecie...
Niektórzy możnowładcy współcześni chcą te wszystkie problematy sprowadzić do jednego: jak utopić bliźniego w łyżce wody?

Już „australopithecus“ i człowiek neandertalski mieli mądrzejsze cele w życiu...


Pali się i to już lat pięćdziesiąt. — Gazownie pod ziemią. — Ocean własną pracą produkuje złoto. — „Ngollokwanger“.

W roku 1885 w południowych kopalniach stanu Ohio wybuchły pewne nieporozumienia, zatargi, i gromadka szaleńców z tłumu — zawsze się tacy znajdą — naładowała wózek węglem, oblała go naftą, podpaliła i puściła po szynach korytarza.
Pożar pod ziemią nie wygasł od owej nieszczęsnej chwili do dnia dzisiejszego, ogień niszczy olbrzymie cenne pokłady, pochłonął przez lat już przeszło pięćdziesiąt ze dwanaście milionów ton „czarnych diamentów“. Czasem przez szczeliny gruntu — kominy — wysuwają się nagle jak z zapadni teatralnej ciemne kotary i słupy dymu, czasem gaz trujący atakuje górników w sąsiednich kopalniach. Zapadają się nagle drogi po wsiach, domy po miastach, budynki szkolne, jeden z farmerów okolicznych wydobył jesienią z pola... pieczone kartofle. I dopiero teraz, kiedy powstały w Ameryce specjalne komitety, walczące z bezrobociem, głośna WPA rozwija plany, tworzy armie inżynierów i robotników. Mają kosztem setek tysięcy dolarów zbudować w gorejącym piekle ściany i mury ogniotrwałe, mają zalać cementem kominy i szpary, odciąć dostęp powietrza...
Można z tej historii tragicznej wyciągnąć — jak się zdaje — niejeden morał pożyteczny. Dziwnym zrządzeniem losu w Rosji robotniczej zdobył wielką sławę prosty górnik, Stachanow, który więcej niż inni wydrzeć umiał węgla z wnętrza ziemi — teraz znów, jak to widać na ciekawych zdjęciach w tygodnikach amerykańskich, rosyjska Akademia Nauk zgromadziła uczonych ze wszystkich instytutów i organizuje na gwałt nową „piatiletkę“. Chodzi o uruchomienie i najrozsądniejsze wyzyskanie bogactw naturalnych olbrzymiego kraju. W obradach biorą udział głośny botanik, Wawiłow, badacz lądów i mórz arktycznych, Samojłowicz, twórca wielkiej pracowni, poświęconej zagadnieniom technicznym i fizykalnym, Joffe. Sprawa umiejętnego rozdziału energii i rozprowadzenia jej po kolosalnym terenie jest w tych naradach oczywiście na pierwszym planie i — to już wygląda prawie na ironię złośliwego losu — wśród wielu zajmujących projektów ma zwolenników gorących i taki: utworzyć gazownie od razu pod ziemią, wewnętrzne pokłady węgla zamienić na gaz, który będzie rurami przesyłany do miast i osad fabrycznych. Technicy chcą, krótko mówiąc, zainscenizować racjonalny „pożar w Ohio“ i oddać tę niezwykłą katastrofę na usługi przemysłu.
Wynalazcy na Zachodzie nie są zresztą mniej pomysłowi i pisano już wiele o pracach teoretycznych i eksperymentach przedsiębiorczego G. Claude’a, który chciał wyciągać rurami energię termiczną z wód oceanu. „System Claude-Boucherot“ polega w zasadzie na tym, że morze samo jest właściwie i na dobrą sprawę maszyną parową, ma „chłodnice“ w głębinach i kotły albo rezerwoary olbrzymie z cieplejszą wodą na powierzchni, którą słońce ogrzewa i różnica temperatur wystarcza do uruchomienia tłoków i kół. Energiczny Claude robił już próby u wybrzeży kubańskich i brazylijskich — teraz ma nowy pomysł, również fantastyczny i powieściowy, a jednak — podobno — wykonalny: woda morska zawiera — w niewielkich ilościach — złoto i to złoto można by bez dalszych kosztów wydobywać maszynami Claude’a i Boucherota. Czyli inaczej — możnaby zmusić ocean, żeby sam, z własnego popędu, ciężko sapiąc i jęcząc, wypluwał po dniach i nocach te skarby, które mu rzeki od wieków znoszą. Człowiek by się tylko tej pracy olbrzyma przyglądał, naciskając tu i ówdzie guziki odpowiednie. Wynalazca francuski wierzy mocno, że jego plany dadzą się zrealizować: na jednym z ostatnich posiedzeń Akademii paryskiej zdawał sprawę z wycieczki badawczej na morza dalekie — najwięcej złota, jak wykazała sprytna analiza metodą Głazunowa, zawierają wody kalifornijskie i australijskie.
Akademia rosyjska ma na ogól zamiary i cele bardziej praktyczne. Instytuty genetyczne mają się zająć gorliwiej roślinami pożytecznymi, którym już dziś skrócono znacznie okresy dojrzewania (Wawiłow). Biologia i biochemia sprawdzają uważnie dawniejsze metody wypieku chleba, przyrządzania herbaty, preparowania tytoniu. W referatach i programach, które przedrukowały pisma amerykańskie, jest mowa o syntetycznej gumie, o badaniach nad zawiłą kwestią, jak powstały w naturze złoża węgla i jak przyroda tworzy naftę w ziemi, o pracach dalszych nad słynnymi „ultratonami“, odkrytymi przez Wooda. Są takie drgania akustyczne, których żadne ucho nie pochwyci, a jednak — stwierdzić można doskonale, że biegną przez pręty i ciecze, bo je wyraźnie rozgrzewają, bo zabijają bakterie w płynach, sterylizują mleko... Dotychczas nie znaleziono dla owych „ultratonów“ zastosowań praktycznych, ale może się przydadzą w medycynie, w biologii.
Uderza w tych dalekich planach i treściwych referatach jeden punkt ciekawy: nawet w Rosji pogodzono się już ostatecznie z tym, że nauka musi być... bezcelowa, niepraktyczna, że hasło „nauka dla nauki“ jest o wiele mądrzejsze od sławetnego: „sztuka dla sztuki“. Profesor Joffe, który ma pod swym dowództwem naczelnym armię, złożoną z 700 fizyków i 1300 asystentów, otrzymał znów znaczne sumy na badania i będzie rozbijał atomy, jak je rozbijają w Cambridge i w Pasadenie. Czy z tego powstaną jakie korzyści namacalne, utylitarne — to osądzą dopiero może pokolenia następne. Zaczynajmy, czas dokończy — mawiał ongiś odkrywca z innego fachu, rzeźbiarz genialny.
Amerykanie, którym lubimy utartym zwyczajem wyrzucać ich chęć zysku, pogoń za pieniądzem, oznaczanie wartości moralnych cyframi, ich szare domy i zimne kalkulacje — Amerykanie rozmiłowali się właśnie najbardziej w tej „niepraktycznej“ wiedzy. Wydają krocie na szkła wielkich teleskopów, na wyprawy arktyczne, na badania ryb głębinowych, na wzloty do stratosfery, na promienie kosmiczne i jaja gadów kopalnych. W głośnym Field Museum w Chicago stworzyli „Halę Człowieka“, kazali rzeźbiarce, Malwinie Hoffman, wykonać w kamieniu i brązie portrety najbardziej typowych okazów wszystkich ras, szczepów, ludów, rozsianych po kuli ziemskiej przedstawicieli wielkiej rodziny ludzkiej. Malwina Hoffman — uczenica Rodina — pracowała wytrwale przez lat sześć, odbywała narady z fachowcami, studiowała księgi antropologiczne, napastowała robotników w dokach i czerwonoskórych w ich rezerwatach i wreszcie zapełniła olbrzymią salę tłumem muskularnych Murzynów, dziwacznych Buszmenów, żylasnych Indian — przeszło sto posągów stanęło rzędem i można je podziwiać na zdjęciach w licznych pismach ilustrowanych.
Jeden z najlepszych antropologów amerykańskich ma dość trudne nazwisko: Hrdlicka. Co roku latem zbiera sporą bandę uczonych, kolegów z instytutu Smithsona, osiedla się na Alasce i wyspach Aleuckich, szpera, kopie i bada, jakimi drogami przedostawali się ongiś ludzie do Ameryki, jak wyglądali owi pierwsi — bez kwot i wiz — emigranci. Tego lata przywiózł z wyprawy naukowej olbrzymią czaszkę o pojemności 2.005 centymetrów sześciennych. Jest to podobno największa czaszka półkuli zachodniej i zbliża się już prawne do rekordu światowego. Ten rekord wciąż jeszcze ma Turgieniew (2.030 cc.), wielki pisarz rosyjski — pojemność średnia głowy ludzkiej wyraża się cyfrą 1.450 cm3. Nie powinniśmy się tym zbytnio przejmować, bo nie ma ścisłej proporcji między wielkością mózgu i inteligencją.
Badania gorliwe nad człowiekiem nasuwają uważnemu czytelnikowi pewne refleksje. Świat dzisiejszy znosi pieczołowicie do muzeów czaszki i szkielety dawnych biednych „wychodźców“, ustawia w jasnych salach biusty Hotentotów. Rząd australijski np. z serdeczną troską patrzy na to, że tubylcy powoli wymierają, że ich liczba znów spadła z 250 na 76 tysięcy. Wydano specjalne prawa ochronne, urządzono rezerwaty w okolicy Portu Darwina. I znów liczne ekspedycje naukowe gromadzą sprzęty, kostiumy, zapisują dźwięki mowy na płytach gramofonowych... Jak mówił podobno rozumnie jeden dzikus australijski do drugiego: „chcą, żeby został „ngollokwanger“ (język), kiedy my zginiemy...“
I jednocześnie w tym świecie dzisiejszym wre zajadła, zacięta walka: wszyscy wszystkich chcieliby zgładzić doszczętnie z oblicza ziemi. Tak żeby nawet ślad najlżejszy nie pozostał z obcego szczepu, a cóż dopiero jego „ngollokwanger!“
Potomni będą długo dumali nad czaszkami ludzi z wieku XX. Może pojemność czerepu była za mała, może elastyczność szwów, a może ilość zwojów mózgowych...

Jakiś tam feler zasadniczy w nas znajdą...


Agent i „cygaro“... — Ród Herostrata. — Pan rektor buduje piramidę egipską. — Co po nas ma zostać?

W Anglii i w Ameryce zdobyła pewien sukces (8 wydań) książka kapitana niemieckiego Rintelena, który w okresie wielkiej wojny walczył na „froncie Manhattanu“. Był po prostu agentem wywiadu niemieckiego, mącił wodę, buntował Meksyk, miał konszachty z wyrzutkami społeczeństwa, opłacał podpalaczy, podrzucał bomby — i to w kraju podówczas neutralnym. Jego wspomnienia są stanowczo lekturą pożyteczną, bo otwierają oczy bezstronnemu czytelnikowi na niektóre ruchy i rozruchy, każą mu z innego nieco stanowiska patrzeć na pewne wybuchy, niby to żywiołowe i spontaniczne. To jeszcze jedno „oblicze wojny“ — podstępny agent niszczy towary w portach, statki, zatapia maszynami piekielnymi okręty, płaci podżegaczom i oczywiście „odstawia“ bohatera.
Razu pewnego — czytamy w ponurej książce — zgłosił się do owego Machiawela chemik, Niemiec, i rzucił mu na biurko niewielką rurkę ołowianą. Ta rurka mogła mieć wewnątrz krążek miedziany — grubszy albo cieńszy. Z jednej strony owej miedzianej przegródki było miejsce na kwas pikrynowy, z drugiej — na kwas siarkowy albo inną ciecz odpowiednią. Skutek? Oba płyny łączyły się z sobą dopiero po przeżarciu przez kwasy owej blachy i wtedy — dajmy na to po tygodniu, kiedy statek był na pełnym morzu, z dala od brzegów — wybuchał nagle ogień, okręt stawał w płomieniach, z piekielnej rurki zostawała kropelka roztopionego ołowiu, cała maszyneria diabelska znikała bez śladu, „spurlos“. Rintelen opowiada, jak on i jego ludzie podrzucali sprytnie ołowiane cygara w różnych portach amerykańskich, jak je umieszczali we właściwej chwili między ładunkiem, przeznaczonym dla Europy, jak później czytali w depeszach o niezrozumiałej katastrofie na Atlantyku, o pożarach, wybuchach na oceanie, o okrętach, idących na dno. Taki prosty — zdawaliby się — przyrząd, a wywołał wielki popłoch w kilku potężnych krajach — pisze z utajoną jak gdyby satysfakcją autor i agent w dłuższym rozdziale: „sabotaż“.
Tak to się działo w roku 1915. Dziś już spryciarze mają chyba środki o wiele groźniejsze, cygara o wiele niewinniejsze z pozoru i jeszcze bardziej „spurlos“ mogą szerzyć zniszczenie. Dwadzieścia lat minęło — maszyny piekielne udoskonalono na pewno, technika robi postępy.
Miały oczywiście i czasy dawniejsze swoich Herostratów, którzy się chcieli wsławić paleniem świątyń w Efezie i wsławili się istotnie — figurują we wszystkich encyklopediach, historia mówi szeroko o Atyllach i innych biczach bożych. Jeden z felietonistów londyńskich twierdzi, że wandalizm — jak złe zarazy w niektórych krajach — nie wygasa właściwie nigdy, ma okresy trochę słabsze, ma wybuchy mocniejsze, ale zawsze to, co człowiek stworzył, budzi w innych ataki szału niszczycielskiego — posągi, mury, literatury giną, zapadają się nie tylko w trzęsieniach ziemi i katastrofach wulkanicznych. Z głośnych siedmiu cudów antycznego świata pozostał jeden: piramida Cheopsa, i ta ocalała zresztą również cudem, bo na złej woli nie zbywało zawziętym barbarzyńcom i kalif Manun kilka lat skrobał pracowicie różnymi narzędziami potężne kamienie grobowca egipskiego, nie mógł ich ruszyć, zmordować i tylko podrapał tu i owdzie mocne bloki. Przepadały w płomieniach książki za Omara i za Goebbelsa, nie zostało nic z malarstwa greckiego, zginęły rzeźby Praksytelesa, Fidiasza, dzieło Petroniusza, setka dramatów Eschylosa, zniknęły nagle miasta ongiś głośne, Niniwa, Babilon, zapodziały się gdzieś całe cywilizacje — Meksyk, Peru.
To też z bardzo rozsądnym projektem wystąpił na łamach prasy dr. T. Jacobs, rektor jednego z uniwersytetów amerykańskich. Chciałby ułatwić żmudną robotę archeologom czasów przyszłych, chciałby gdzie w cichej piwnicy, w dobrym miejscu zakopać „wyciąg fortepianowy“ kultury dzisiejszej — pan rektor mówi oczywiście „epitome“, nie wyciąg — chciałby schować w „krypcie“ kilka encyklopedyj, trochę filmów z widokami, kilka języków i głosów na płytach gramofonowych. Trzeba by też pamiętać — powiada — o rzeczach codziennego użytku, o naszych potrawach, napojach, o gumie do żucia. Trzeba zilustrować, opisać treściwie nasze sporty, zabawy, rozrywki, trzeba przekazać badaczom — przynajmniej w dokładnych modelach — nasze maszyny drukarskie, samochody, domy, meble, gazety, ogłoszenia. Ponieważ od pierwszej daty, którą historykom w ogóle udało się ustalić, do dnia dzisiejszego minęło lat 6177, więc sprawiedliwość wymaga — ciągnie dalej uczony profesor amerykański — żeby naszą „kryptę“ otworzono dopiero w roku 8113. Piramidy egipskie przetrwały lat tysiące, bo je postawiono w wyjątkowo suchym klimacie, ale technika współczesna potrafi taki najlepszy „klimat“ wytworzyć sztucznie: można modele budować z nierdzewnej stali, druki, filmy, dokumenty zamknąć w szczelnych rurach kwarcowych, wypełnionych gazami neutralnymi.
Z „zębem czasu“ nie będzie kłopotu. Inżynierowie japońscy po dłuższych naradach z fizykami wybrali niedawno sporo takich materiałów „wiecznotrwałych“ i przekazali dalekiej potomności wiele nazwisk w tubach platynowych, w topionym kwarcu, na preparowanych pergaminach, umieszczonych w atmosferze helu i neonu. Gorzej bywa z tymi ludźmi złej woli, wandalami. Ale i tu profesor amerykański znalazł sprytny wybieg: wandale lubią przeważnie czyny gromkie, rzadko (przynajmniej w Stanach) zaglądają do uniwersytetów, jeszcze rzadziej do piwnic pod bibliotekami. Żeby tak „kryptę“ umieścić w podziemiach poczciwej wszechnicy — „Oglethorpe University“ — której rektorem jest właśnie ów dr. Jacobs? Intruz przypadkowy, archeolog, badacz przyszły, nie-wandal, uszanowałby na pewno napis na drzwiach mauzoleum: „otworzyć — po naszej śmierci — w roku tej ery 8113“... Pisma naukowe amerykańskie przyjęły bardzo życzliwie pomysł profesora, drukują jego spory artykuł i apel do ofiarodawców, piszą, pod jakim adresem szukać należy informacyj bliższych.
Więc pozostaje jeszcze tylko jedna skromna kwestia do załatwienia. Co wybrać z naszej kultury i cywlizacji, co z dorobku dzisiejszego „zakonserwować“ dla tysiącleci następnych, co w naszym życiu teraźniejszym, w naszej twórczości będzie zajmujące dla przeraźliwie odległych pra-pra-wnuków?
Amerykanie pracują od lat nad „obiektem“ wspaniałym, prawdziwie muzealnym. Ich wielki teleskop, który ma stanąć na Mount Palomar, wygląda coraz bardziej na ósmy cud nowożytnego świata. Zbudowali niedawno — dla wprawy — model zmniejszony (skala 1:10) tego przyrządu optycznego i już model jest aparatem imponującym. Flota amerykańska wypożyczyła uczonym jednego z najlepszych swoich konstruktorów, C. S. Mc Dowella, i dzielny kapitan buduje drogi specjalne, obmyśla fundamenty, kopuły ruchome, wiązania, mechanizmy, osie, łożyska dla olbrzymiego zwierciadła, nad którym obserwator będzie latał dosłownie jak mała mucha nad wielkim głębokim talerzem. Praca wytężona ma trwać jeszcze przez lat cztery, ale już teraz „nadludzkie oko“ rysuje się coraz wyraźniej i będzie — przypuszczać należy — jednym z najpiękniejszych pomników techniki dzisiejszej. Nieznane głębie wszechświata otworzą się przed astronomami — podobno dosłownie osiem razy więcej zobaczymy pewnej nocy, osiem razy większa będzie nasza wiedza o kosmosie.
Nawet niektóre aparaty medyczne, przeznaczone do klinik, wyglądają jakby je Wells wymyślił i mogłyby zaimponować wnukom. Wielki generator elektrostatyczny z Massachusetts, który ma produkować miliony woltów i niebywale przenikliwe promienie Roentgena w szpitalach prezentuje się świetnie na zdjęciach w tygodnikach naukowych. Mógłby zaćmić niejedną dekorację do opery fantastycznej.
Dawniej w piachach, warstwach geologicznych, pod zastygłą lawą, w grotach i na dnie oceanu szukaliśmy takich właśnie „rzeczowych dowodów“ inteligencji. Mówiliśmy: patrzcie, już w krainie Majów obserwowano gwiazdy, już piramidy świadczą o tym i o owym, już człowiek pierwotny miał pewne narzędzia, już jaskiniowiec malował farbą na ścianie pieczary...
Dziś powiadamy „maszyny“, „przyrządy“, „cywilizacja“ i uśmiechamy się pogardliwie...
Możeby raczej dla potomnych przechować w szczelnej, kwarcowej rurze kilka wycinków z prasy, trochę gromkich przemówień i innych wiadomości aktualnych? Rasizm — moda — duchy — horoskopy itd. itd.?

Aparaty będą mieli lepsze w roku 8113. Ale takich horrendalnych, wiekopomnych głupstw w innej epoce nie znajdą łatwo i od razu.


Cytaty z rozkładu jazdy. — Moje „ściągaczki“. — Curiosa. — Niebieskie żółtko. — Ptak, który chrapie.

Felietonistom, i publicystom znów się jak gdyby trochę pogorszyło w ostatnich czasach, nikt im życia ułatwiać nie myśli — przeciwnie, lada zdanie wydrukowane grozi zawiłą i długą sprawą, nieraz słowo „wylatuje wróblem“, a wraca po prostu kozą. Czasem z bylejakiego powodu kotłuje się od rana w kawiarni literackiej i plotkarze zawzięcie omawiają sensacyjny „proces“. Można dziś napisać lekkomyślnie i niebacznie: „pociąg osobowy odchodzi do Łodzi codziennie o 19.30 prócz niedziel i świąt“ i narazić się na zarzut przykry, straszliwy: przecież to jest wyraźna kradzież literacka, oczywisty plagiat z mało dostępnej książki „Rozkład jazdy“...
„Boczna antena“ to w ogóle tylko stacja przeładunkowa, wiele cytat, przegląd prasy, podróż po gazetach. Kronika, diariusz pilnego czytelnika czerpie naturalnie fakty z różnych „źródeł“ — ze względu jednak na bardzo groźne pomruki i t. zw. nastawienia, lepiej będzie, jeżeli te źródła — raz jeszcze — ujawnimy.
Świetny tygodnik angielski „Nature“ ma prawie w każdym numerze doskonały „wstępny“ artykuł dyskusyjny o roli nauki w życiu współczesnym, o współpracy, o wychowaniu, ma zajmującą rubrykę stałą „news and views“, ma wiele treściwych sprawozdań z książek, krótkich życiorysów, przegląd bibliograficzny. Niekiedy drukuje fascynujące przemówienia lorda Rutherforda. Oczywiście w poważnym czasopiśmie przyrodniczym są też wiadomości wyłącznie dla gromady specjalistów, pracowników laboratoryjnych, jak w gazecie codziennej bywają zawiadomienia i ogłoszenia matrymonialne, czy inne w rodzaju „kaw. bezd. mah. maj. poz. os. int. cel matr. pośr. wykl.“, to ma znaczyć kawaler bezdzietny, mahometanin, majętny itd. i jest adresowane właściwie do mniejszej grupki osób zainteresowanych. Nie trzeba się tymi skrótami zrażać i nie trzeba się bać w zajmującym tygodniku artykułów, przeplatanych tu i ówdzie trudnymi wzorami matematycznymi. W nauce jest dość faktów ciekawych nawet poza formułami, treść i istota wiedzy nie tkwi w szyfrach tajemniczych.
Praktyczni Amerykanie wydają od dawna pismo, które w życiu potężnego kraju odegrało na pewno rolę olbrzymią. Ich „Scientific American“ ma już na karcie tytułowej dumny napis: „rok od założenia dziewięćdziesiąty i drugi“ w tekście znajdziemy zawsze nieco przedruków z dawnych foliałów p. n. „przed półwiekiem w naszym piśmie“. W każdym prawie numerze jeden z najświetniejszych teoretyków, astronom Henry Norris Russell mówi o nowych zdobyczach nauki o kosmosie, zdaje sprawę z najzawilszych i najtrudniejszych światopoglądów, z hipotez karkołomnych i wyliczeń włosy na głowie jeżących i — opowiada o tych rzeczach jakby siedział z czytelnikiem na ławce w parku, po słonecznej stronie. Czasem napisze kilka liczb większych, niż dwa warszawskie numery telefonu, złączone razem, ale w ogóle obywa się często bez znaków i wykresów i tak jakoś językiem prostym, zrozumiałym opisuje blaski i nędze kosmogonii najnowszej. A obok, w innych artykułach mamy świetne referaty z prac fizyków nad „sztucznym radem“, fotografie olbrzymich „cyklotronów“, wielkich maszyn elektrostatycznych van de Graaffa, oglądamy — na zdjęciu — jaskinię, w której znaleziono „człowieka pekińskiego“ i czytamy, co sądzi o zdumiewających wykopaliskach dr. R. W. Chaney (Inst. Carnegiego). Czytamy o wiekopomnych pracach inżynierów dzisiejszych, o kanałach, mostach, a także o sztucznym oddychaniu, kryminologii, o kobietach i lekkiej atletyce, o kąpielach elektrycznych dla roślin, o hipnotyzmie. Miesięcznik gromadzi najlepsze pióra, najlepsze zdjęcia i ma między współpracownikami — stałymi i przygodnymi — laureatów Nobla. Bardzo dobre są krótkie uwagi redakcyjne p. n. „nasz punkt widzenia“ i niektóre komentarze do dłuższych referatów „podajemy tu artykuł nieco większy o gumie w przemyśle, żeby zapoznać laików z zagadnieniami techniki — a każdy naukowiec jest laikiem poza swoją specjalnością“...
I tak od wieku dzielny „Scientific American“ nosi „oświaty kaganiec“ przed prostym ludem i przed uczonymi, którzy by chcieli czasami na sąsiednie ścieżki popatrzeć, poucza astronomów-amatorów o tym, jak szlifować zwierciadła wklęsłe, pokazuje medykom najnowsze „proce elektronowe“ fizyków, donosi fizykom o tym, co wymyślili technicy, mówi chemikom o promieniach biologicznych, biologom o promieniach kosmicznych, pełni wytrwale „służbę łączności“ na olbrzymim froncie.
Ale z naszego — dziennikarskiego — „punktu widzenia“ (czyli jako „ściągaczka“) lepszy jest bodaj biuletyn tygodniowy, wydawany pod redakcją Watsona Davisa w Waszyngtonie. Cały sztab znakomitych naukowców czuwa nad tym pismem, którego każdy zeszyt jest zdumiewająco lapidarnym, treściwym komunikatem z rozległego placu boju. Czytelnik podróżuje jakby z najdzielniejszym Lindberghiem nad liniami, widzi, jak się biologia posuwa naprzód i jak chemia fermentów zajmuje nowe pozycje, co wskórała psychologia i dokąd dotarła astrofizyka. Już dwa miesiące temu np. żywy biuletyn zawiadomił czytelników o nowych ważnych badaniach, o wyprawie na promienie kosmiczne C. D. Andersona, który w zeszłym tygodniu otrzymał nagrodę Nobla. Najmłodszy laureat spędził rok cały w górach (Pike’s Peak, Kolorado), przywiózł stamtąd tysiące zdjęć, ma dowody niezbite, odfotografowane, że promienie kosmiczne rozwalają nawet atomy ciężkiego ołowiu.
Nauka zajęła dziś właściwie wszystkie tereny i dziedziny i ów biuletyn waszyngtoński jest zajmujący już tam, gdzie w zręcznie sformułowanych zapytaniach podaje treść numeru, albo na wolnej stronicy w kilku wierszach — petitem — drukuje od niechcenia mniej ważne wiadomości. Oto — dla przykładu kilka takich „faits divers“, wybranych na chybił-trafił.
Wiadomość dla pp. beletrystów. Od lat wałęsa się po książkach i bajkach dla młodzieży legenda, że w głębokiej studni widać odbicie gwiazd nawet w biały dzień. Astronomowie sprawdzili tę pogłoskę — plotka. Gdyby gwiazdy widać było w studni, można by je widzieć w rurach nowoczesnych teleskopów zwierciadłowych.
I drzewa mają swoich gangsterów. Botanicy mówią o „figach duszących“ — figi te mordują uściskiem drzewa sąsiednie i wreszcie popełniają samobójstwo.
W poszukiwaniu odpowiedniej przynęty dla owadów-szkodników robiono też doświadczenia z nikotyną. Nikotyna wyraźnie bardziej pociąga samców jakiejś „jabłkówki“, niż samice.
Mózg ludzki składa się w trzech czwartych z wody.
W piątym roku życia — twierdzi znany psycholog — człowiek zaczyna się bać obcych i ciemności. Później dopiero zjawia się — kolejno — obawa duchów, zbrodniarzy, obawa śmieszności i „klapy“ (niepowodzenia).
Bóle reumatyczne wzmagają się na wiosnę, bo ludzie starsi nie dostają zimą witaminy C.
Architektura gotycka jest pochodzenia perskiego.
Muzeum w Chicago nabyło bialutkiego nietoperza-albinosa.
Uczeni angielscy przesłali, odpowiednie instrumenty kolegom amerykańskim z prośbą o próbki ich stratosfery.
Japonia ma 45 instytutów badawczych i zatrudnia 3.500 pracowników naukowych, Rosja — 640 instytutów i 48.000 pracowników laboratoryjnych.
Tapiokę można mieć w różnych kolorach. W Ameryce żółtko w jajku nie jest już żółte, można je zamawiać w barwach, dostosowanych do koloru sukni (niebieski, zielony, brązowy).
Znaleziono kawałki czerwonej kredy, które są — zdaniem archeologów — różem do warg z epoki kamiennej (sprzed lat 30 tysięcy).
Jest ptak, który ryczy, jak krowa, jest na Cejlonie pewien derkacz, który wyraźnie chrapie...
I co ciekawsze... Czytałem niedawno spory utwór — dużą książkę — pewnego zoologa europejskiego. Dostał z muzeum amerykańskiego zapomogę na zorganizowanie wyprawy, która na dalekim Celebesie miała szukać właśnie owego niezmiernie rzadkiego chrapiącego chróściela (z gatunku „podkasałych“ czyli brodzących). Poczciwy zoolog opowiada, jak się przedzierał przez zasłony z lian usianych kolcami, jak go cięły liście-szpady palm podzwrotnikowych, jak spał i jadł w ciepłych potokach deszczu, jak podchodził ptaka, jak nasłuchiwał nocami... Nawet point’a zjawia się we właściwej chwili i... poczciwy zoolog ma po prostu talent pisarski...
A może z tym talentem, to w ogóle przesada... Kto umie obserwować, kto wie, o czym mówi, ten słowa znajdzie. Zoolog w lesie podzwrotnikowym zbiera więcej materiału literackiego, niżby go zebrał przygodny poeta.
Nauka za granicą przedostaje się powoli do piśmiennictwa, redakcje zaczynają odczuwać „wartość dziennikarską“ badań przyrodniczych. „Science is news“ — taki nagłówek ma specjalna stała kolumna w jednym z wielkich pism londyńskich.

„Źródeł“ jest codzień więcej. Żeby jeszcze czytelnicy mnożyli się w tym samym tempie.


Cichy dom. — Mózg świata. — Czarne słońce. — Następny „roberek“.

Byłem w Londynie dawno już, przed wojną i nie zwiedzałem miasta jak zwykły turysta, gość hotelowy. Przyjechałem — fizyk i asystent — w sprawach zawodowych i może dlatego noszę w pamięci od lat trochę dziwny „album widoków“ angielskich. Pamiętam mosty nad Tamizą, solidne gmachy gotyckie, City w godzinach giełdowych, wyfraczoną publiczność w dzielnicy teatralnej, ale przypominam sobie także laboratorium prywatne w mieszkaniu jednego z największych chemików ówczesnych, Ramsaya, ubogi Whitechapel i położoną gdzieś na krańcach imponującego miasta pierwszą w Europie „rafinerię“ radu, skromne podówczas zakłady British Radium Co.
Pamiętam też dobrze wizytę w czcigodnej Royal Institution... Najcichszy chyba z „gmachów publicznych“ świata. Wprowadzono mnie do biblioteki — nie o wiele znów większej od tych, które bywają w zamożnych domach prywatnych i po chwili stał przede mną nieduży siwy pan... Wszystkie próby nawiązania rozmowy w językach kontynentalnych udaremnił od razu. Będziemy mówili po angielsku — powiedział — pan mnie zrozumie i ja pana. I miał rację. Pokazał mi wiekopomne żółte szpule drutu, w których genialny Faraday odkrył indukcję, pokazał mi podziemia, w których stały przeraźliwe, olbrzymie stalowe bomby — tu on, mój rozmówca, James Dewar, następca Faradaya, skraplał oporne gazy. Później przeszliśmy do sali wykładowej.
— Ma pan studentów, profesorze?
Nie, nie miał studentów ani innych uciążliwych obowiązków akademickich. Instytut, założony przez znanego w dziejach Rumforda, był zawsze i przede wszystkim przybytkiem twórczej pracy naukowej. Davy, Faraday, Bragg nadali cichemu domowi rozgłos światowy i sprawili, że o spokojnym gmachu głośno będzie na ziemi nawet wtedy, kiedy inne, hałaśliwe legną w gruzach. Sala wykładowa nie jest rzeczą najważniejszą, nie jest sercem Instytutu badawczego. Czasem tylko zdarza się tu wielkie święto: kiedy w grudniu czy w okresie wielkanocnym zwalają się nagle hurmem na Albemarle Street dzieciaki ze wszystkich szkół, kiedy małe główki zapełniają dostojną przyciemnioną aulę Faradaya, a przed katedrą i tablicą piętrzą się tajemnicze przyrządy, kiedy światła niesamowite biegają po ścianach i latarnia magiczna rzuca obrazki na ekran. Najwięksi mistrze wiedzy ścisłej — Tyndall, Braggowie, Jeans — mówili z tej katedry dzieciom o cudach świata, o tajemnicach, wydartych naturze zawziętą pracą badacza.
Niedawno gmach przy Albemarle Street obchodził uroczyście inne święto i witał inną publiczność. Pisarz H. G. Wells przemawiał w auli Faradaya do dorosłych, do uczonych. Był to — w myśl znanego powiedzenia — „właściwy człowiek na właściwym miejscu“. Nikt w literaturze nie zna lepiej od Wellsa psychiki badacza, nikt — nawet zawodowiec — nie orientuje się lepiej od niego w ścieżkach zawiłych, nie widzi wyraźniej celów i zamierzeń. Wells był uczniem świetnego biologa, Huxleya, jego pierwsze powieści fantastyczne świadczą o specjalnym zmyśle, o węchu zdumiewającym prawdziwego odkrywcy. Tym razem pisarz rozwijał przed dostojnym gronem swój projekt „wielkiej encyklopedii“. W sprawozdaniach dziennikarskich zaznaczają się tylko zarysy planu: chodzi najwidoczniej o to, żeby stworzyć jakąś drukowaną skarbnicę wspólnego doświadczenia, jakiś „mózg świata“ czy książnicę, wyjaśnić ze dwadzieścia tysięcy „pojęć“, wyłożyć w języku prostym, zrozumiałym, co wiemy na prawdę, podać sumienny, nie sztucznie podkolorowany obraz kosmosu, streścić rozsądnie dzieje, naszkicować układ społeczny, wskazać najkrótszą drogę do uczciwych źródeł. „Encyklopedyści“ ongiś odegrali rolę w historii, od nich się zaczął „wiek oświecenia“ — kto wie, czy nowa biblia świecka (undogmatic Bible), dostępna dla wszystkich, nie rozproszyłaby i dziś złowrogich cieni...
Uniwersytety — jak wiemy z dość smutnego doświadczenia — ułatwiają dostęp nie tylko do źródeł poznania, ale i do posad, gromadzą też niekiedy towarzystwo dość mieszane i — Wells ma stanowczo rację — prawdziwa nauka musi sobie wreszcie poszukać w tych czasach innych gmachów cichszych, dostojniejszych. „Mózg świata“ dla wszystkich, wielka książnica — to doskonały pomysł, ale...
Trzeba od razu pomyśleć o tomach dodatkowych, o trudnych suplementach specjalnych, o „odsyłaczach“. W nauce, jak czasem w romansie kryminalnym i często w brydżu najciekawszy jest rozdział następny, „następne rozdanie“. To, co już wiemy, jakoś się tam przedostaje do szarego człowieka, ale i jego, jak innych, zajmuje najbardziej to, czego nie wiemy.
Weźmy np. takie „pojęcie“ z przyszłej encyklopedii: Promień kosmiczny. Kilka miesięcy temu świetny fizyk i laureat Nobla, Compton, zdawał na poważnym kongresie sprawę ze swoich doświadczeń bardzo skrupulatnych. Stwierdził, że owe radiacje kosmiczne są stanowczo słabsze na równiku, mocniejsze w okolicach podbiegunowych, słaby tedy magnes — ziemia, najwidoczniej je odchyla z drogi prostej, ergo—promienie kosmiczne to ładunki elektryczne — „cząstki“. Teraz znów równie znakomity fizyk i laureat, Millikan, zbudował sobie bardzo praktyczne „sondy“-baloniki, które go kosztują zaledwie dwa dolary za sztukę, lecą z odpowiednimi aparatami samopiszącymi pod stratosferę, osiągają łatwo znaczną wysokość 28 kilometrów, po czym jeden ze sprytnych, związanych sznurkami baloników, pęka, reszta zatrzymuje się w ruchu i rejestruje t. zw. „jonizację“ na wyżynach. Millikan bada atmosferę nie przy ziemi, ale tam, w jej głębiach. Okazuje się, że tajemnicze promienie kosmiczne, to nie cząstki-protony, ale światło, jak promienie Roentgena. Kto ma rację i co napisać w encyklopedii? Sprawa nie jest bez znaczenia, ma pewien związek z nowoczesnymi poglądami na materię, na powstawanie światów.
Ze słowem świat miałby bardzo poważny kłopot astronom i astrofizyk. Niedawno na wielkim kongresie amerykańskim słynny H. N. Russell usiłował znaleźć odpowiedź na proste pozornie pytanie, co się wreszcie dzieje z ognistą kulą — gwiazdą, słońcem — z samotnym ciałem niebieskim, porzuconym w bezkresach? Traci ciepło przez promieniowanie, stygnie, ale co dalej? Trzeba wziąć pod uwagę, że kulista masa materii ma z 90 różnych gatunków atomów, że w tej gmatwaninie — przed ostateczną śmiercią — odbywać się będą jakieś gwałtowne procesy „nadchemiczne“, że atomy, odarte z elektronów, neutrony odegrają w ostatnim akcie pewną rolę. Astrofizyka, aby jakoś wybrnąć z trudności, buduje sobie — w myślach — modele uproszczone i po długich wyliczeniach matematycznych dochodzi do wniosku, że słońce umarłe wyglądać musi jak czarna kula z niezwykle, nieprawdopodobnie ciężkiej materii. Kula — zdaniem współczesnych fizyków indyjskich, p.p. Kothariego i Majumdara — nie może w ogóle przekroczyć pewnych rozmiarów, nie może mieć więcej, niż 40 tys. kilometrów w średnicy. Słońce się zatem kiedyś skurczy i wyschnie na pestkę.
A ziemia? Ziemię — zdaniem tegoż Russella — czeka najpierw trochę inna tragedia. „Esencją życia“, jak wiemy, jest tlen i świat roślinny ze światem zwierzęcym przerzucają się tym gazem koniecznym, jak tenisiści piłkami. Rośliny chwytają dwutlenek węgla, zatrzymują węgiel, a tlen przekazują atmosferze i zwierzętom i tak ta zabawa się ciągnie od prawieków. Ale są też skały, zawierające żelazo, i te formacje chwytają również tlen łapczywie, wycofują go z obiegu i to już na stałe, na zawsze. Może się zdarzyć — powiada Russell — że tlenu zabraknie na naszym globie, zostanie pochłonięty, zginie w związkach żelaznych, ziemia zardzewieje i taki będzie koniec życia organicznego...
Życie — to zresztą też ogromnie trudny do napisania artykuł encyklopedii. Czytam właśnie zajmującą książkę, która wyszła niedawno w przekładzie polskim („Wstęp do nauki o życiu“). Na każdej prawie stronicy — i to już w pierwszych rozdziałach — trafiamy na zdumiewającą kolekcję znaków zapytania. Jak powstają kształty zwierząt? jak sobie wytłumaczyć „przystosowanie“? „dziedziczność“? „regeneracje“ u zwierząt niższych? „podobieństwa ochronne“? Co chwila szczere wyznanie sumiennego jak widać autora: musimy zdobyć się na uczciwe oświadczenie, że zadowalającego rozwiązania tej sprawy nie posiadamy.
Nie tylko tej, ale i tysiąca innych. „Biblioteka niewiedzy“, słownik encyklopedyczny wielkich, pilnych a dotąd nie napoczętych zagadnień byłby o wiele bardziej imponujący od najlepiej opracowanych foliałów zwykłej encyklopedii. Kto wie, czy owe znaki zapytania pomieścilibyśmy w jednym gmachu.
Rzecz szczególna: do rozwiązywania tych spraw, w nauce najważniejszych, wcale nie są powołani tylko ludzie z dyplomem, świadectwem urzędowym, ludzie obdarzeni tym czy innym papierkiem ostemplowanym. W sali, w której ongiś wykładał Faraday, uczeń introligatora i — genialny twórca fizyki nowszej, dowodzić tego długo nie trzeba.
Dalsze, najciekawsze tomy olbrzymiej książnicy mogą i powinni pisać wszyscy.

Taki morał cenny wypływa wyraźnie z historii nauki. Najdzikszym wrzaskiem nie można go usunąć z dziejów.


Gdzie się zaczęła cywilizacja? — Pomidor jako dowód rzeczowy. — Groch w fabryce Forda. — Guma i historia.

Amerykanie zdystansowali już dawno najlotniejszych scenarzystów filmowych, budują z realnego żelbetonu fantastyczne miasta, wielokilometrowe mosty (Frisco — Oakland), budują cementowe Niagary, rakiety kosmiczne, domy ze sztucznym klimatem. Budują gorączkowo przyszłość, ale i dzieje zamierzchłe interesują ich coraz bardziej. Wiedza amerykańska ma wielu doskonałych, wnikliwych prehistoryków (W. K. Gregory, A. Hrdlicka) — uniwersytety, stowarzyszenia naukowe, instytuty planują i finansują wyprawy w głąb starych lądów i sporo odkryć ciekawych ostatniej doby zawdzięczamy energii śmiałych badaczy z tamtej strony wielkiej wody. Ekspedycje amerykańskie wykopują pracowicie z piachów azjatyckich zaginione miasta i jaja dinosaurów.
Powoli uczeni ze Stanów jęli się też zajmować pilniej własnym kontynentem, spostrzegli, że mają i u siebie w domu zaginione światy, zakopane skarby, tajemnicze gruzy epok minionych. Są piramidy w Egipcie (może dawne wielkie śpichrze i magazyny aprowizacyjne?), są niemniej zdumiewające i również „piramidalne“ kurhany w Meksyku — tamte, egipskie, były zbudowane przez odległych „zjadaczy pszenicy“, te, meksykańskie, przez starożytnych konsumentów kukurydzy. Przyjrzeli się tej sprawie uważniej botanicy i — jak to przyrodnicy — zaatakowali kwestię z zupełnie nowej strony. Czy to nie dziwne, że tyle roślin pożytecznych, oswojonych, ogrodowych, niezbędnych pochodzi właśnie z Ameryki, że kartofel, pomidor, fasola, „ararut“ czy maniok (tapioka), tytoń, karczoch, ananas dopiero późno, przez wielką wodę przedostały się do krajów „starej kultury“?
Co ciekawsze: wiele z owych roślin amerykańskich (tytoń, kukurydza, fasole) należy wyraźnie do t. zw. „sierot botanicznych“, — to znaczy, że zostały same na świecie, nie mają już w naturze dzikich przodków — przez tyle wieków i tysiącleci opiekował się nimi ktoś, tak długo czyjaś dłoń zmieniała ich kształty, aż wreszcie straciły wszelki kontakt z przyrodą, z otoczeniem, nie mają bliskich krewnych, wynaturzyły się, jak wielkie rody arystokratyczne. Natomiast nasze — europejskie czy egipskie — pszenice mają wciąż jeszcze pewne cechy gminne i sprytniejsi agronomowie udają się nieraz na studia, badają w pewnych krajach „dzikie formy“ różnych owsów albo drzew owocowych.
Wniosek ostateczny z tych wywodów? Rolnictwo, kultura, cywilizacja są najwidoczniej starsze w Ameryce, niż na starych kontynentach. Może historię powszechną trzeba będzie zacząć w innym miejscu i w innej epoce; może dzieje dostojnego Egiptu trzeba będzie troszkę przesunąć, na inną, dalszą lekcję...
Dawniej nie poddalibyśmy się tak łatwo, szukalibyśmy argumentów na ziemi i pod ziemią, dziś ważna kwestia, kto pierwszy wymyślił cywilizację i rolnictwo, nikogo tak znów bardzo nie obchodzi. Cywilizacja ma w ogóle dość „kiepską prasę“, a rolnicy mają tysiące dziwacznych kłopotów, wpadają z jednej ostateczności w drugą, jeszcze gorszą, oscylują między nieprzewidzianą katastrofą, suszą, burzą piaskową i t. zw. „klęską urodzaju“. Ongiś, w Egipcie, a może i u starożytnych Majów, oddawano cześć nieomal boską ludziom, którzy zdobyli odrobinę jakiej takiej wiedzy astronomicznej, znali się na prostych maszynach, wiedzieli kiedy orać i kiedy siać. Dziś — boimy się szaleństw technicznych, robotów, wynalazków. Straciliśmy gust do odkryć i nowych narzędzi.
Amerykanie widzą może najlepiej, najwyraźniej błędy w codziennym rozumowaniu pesymistycznym, nie mogą się pogodzić z banalnym twierdzeniem, że dziś maszyna „objęła władzę“ albo odbiera chleb człowiekowi. Utworzyli niedawno specjalną radę, nadali jej trudną nazwę „Chemurgic Council“, zaprosili najtęższe mózgi ze świata przemysłu do współpracy i usiłują poczciwemu farmerowi jakoś to życie między końmi parowymi ułatwić. Prezes tej komisji nadzwyczajnej, F. P. Garvan, zamieścił dłuższy artykuł w prasie naukowej i w zdaniach prostych, w słowach jasnych, zrozumiałych podaje różne dobre racje i zbija nazbyt już tanie i utarte argumenty. W ostatnim czterdziestoleciu — powiada np. — ludność Stanów wzrosła o 60 milionów, z tych na pewno — to wynika z prostego rachunku — dziesiątki milionów musiały znaleźć chleb i zatrudnienie w nowych warsztatach pracy, w gałęziach przemysłu, stworzonych przez Edisona i tylu innych pionierów. „Maszynoburcy“ dzisiejsi mocno zazwyczaj przesadzają i pierwszy lepszy przykład wykazać to może doskonale. W roku 1920 Ameryka miała jedną tylko radiową stację nadawczą handlową, założoną przez gazetę „Detroit News“, i zatrudniała w tej branży... jednego stałego pracownika. Dziś, po latach szesnastu jest na terenie Stanów przeszło 600 radiostacyj, ich personel techniczny składa się z 50 tysięcy osób, nie licząc artystów, wykonawców, autorów, a przy tym zamiast kilkuset prymitywnych odbiorników kryształkowych, funkcjonuje w domach prywatnych 25 milionów imponujących aparatów lampowych i twórcy nowoczesnych rur katodowych — jak stąd widać — bezrobocia również nie powiększyli.
Taki sam bilans „czynny“ — dodajmy — ułożyć mogą każdej chwili filmowcy, którzy przecież nowe, własne miasta zakładają w Kalifornii, pod Londynem, na Krymie, albo fabrykanci samochodów, aparatów fotograficznych, reklam neonowych, gramofonów, wirolotów i łódek motorowych... Niedawno skromny „chemik naftowy“, p. Eglaff tłumaczy kolegom-inżynierom, zebranym w Chicago, na czym polega amerykański „cracking process“, sprytny system rozwalania ciężkich drobin w ropie naftowej i tworzenia przez to węglowodorów lepszych, paliw szlachetniejszych. Gdyby nie ów „cracking“ — mówił — jakżebyśmy nastarczyli gazoliny do 28 milionów samochodów, które krążą po naszych szosach, cobyśmy poczęli z produktami bezwartościowymi? Daliśmy przy tym zajęcie fabrykantom kotłów z nierdzewnej stali, maszyn, pomp, aparatów mierniczych, stworzyliśmy kilka nowych gałęzi przemysłu... Stanowczo jakiś pilny doktorant-ekonomista powinien przysiąść fałdów i w dłuższej pracy dyplomowej rozwinąć temat: „cracking“ i jego rola socjalna...
Gdzie właściwie tkwi błąd główny, dlaczego ludzie czują się tak źle w epoce robotów, kto jest bardziej chory — my czy cywilizacja? Trudno, oczywiście, żądać, żeby gromadka trzeźwych inżynierów odpowiedziała na wszystkie trudne pytania, rozcięła wszystkie zaplątane mocno węzły gordyjskie. Ale coś tam jednak bystrym wzrokiem dostrzegli: rolnictwo trzeba zbliżyć do techniki, gospodarstwo trzeba stanowczo „uprzemysłowić“, nakręcić tak, żeby wieś dawała miastu surowce do dalszej obróbki. Istnieje sobie na przykład od wieków na wschodzie roślina z rodziny motylkowatych, soja. Ford (który nawiasem mówiąc, należy do rady „chemurgicznej“) zwrócił na nią kilka lat temu uwagę, przekonał się, że ze strąków można mieć świetny olej, z wytłoczyn znakomitą masę plastyczną, która zastąpi doskonale, w pewnych wypadkach ebonit, — z poczciwej soi fabrykują teraz na gwałt kleje, lakiery, grzebienie, radia, guziki, linoleum, kule bilardowe, cygarniczki, ozdoby na choinkę, mydła, obsiano nią olbrzymie pola, — same zakłady samochodowe w Detroit pochłaniają zbiór z 60 tysięcy akrów. Panowie z „rady technicznej“ mają jeszcze inne projekty — mieszanka alkoholowa jako paliwo, bawełna przy budowie najnowszych szos asfaltowych, produkcja papieru gazetowego z drzew innych, gorszych gatunków — nie szczędzą pieniędzy na próby, stacje doświadczalne, najbardziej nawet fantastyczne eksperymenty techniczno-agronomiczne, sypią milionami dolarów. Wieś ma nadmiar produktów, miasto nadmiar ludzi, może się to jakoś jedno z drugim da wreszcie połączyć w rozsądny „cykl“ zamknięty — rozumują inżynierowie amerykańscy.
To pewne, że w niektórych naszych rozważaniach doniosłych zapominamy niepotrzebnie o botanice. Jedno z poczytnych pism zagranicznych podaje teraz właśnie w serii felietonów długą, ciekawą i dramatyczną historię kauczuku i gumy... Okazuje się, że „Hevea Brasiliensis“ z rodu wilczomleczowatych może być bohaterką niezwykłego romansu, który się ciągnie przez lata, wytwarza niebywałe wiry na świecie, konflikty polityczne, zatargi. Hevea rosła, jak wiadomo, dziko w lasach brazylijskich, ale ją — wbrew zakazom — przeszwarcowano przez granicę, wywieziono podstępnie, najpierw do ogrodu botanicznego w Kew, a później na Cejlon. Dziś to drzewo jest — że tak powiemy obrazowo — jednym z najważniejszych filarów, na których się opiera potęga Wielkiej Brytanii, dało niesłychane fortuny ludziom przedsiębiorczym, odegrało rolę wybitną w historii czasów nowszych, przechyliło może „szalę zwycięstwa“ w ostatniej wojnie. Kto wie, czy pewien dyrektor ogrodu botanicznego nazwiskiem Hooker nie był większym wojownikiem od Napoleona i Cezara.

To wszystko prawda, ale... sceptycy też mają trochę racji. Nasze sprawy tak się pogmatwały fatalnie, że samą tylko botaniką chyba ich nie rozstrzygniemy.


Smutne wróżby wizjonierów. — Co czytać w wieczór zimowy? — Dziewczę z muszli, znikająca klatka. — Ogień z lodu, jasnowidz i alkohol. — Sztuczne zęby podróżnika.

Gwiazdkowe numery ilustrowanych tygodników zagranicznych kapią od złota, witryny księgarskie lśnią wszystkimi kolorami, skrzynka do listów wygina się po prostu pod naciskiem grubaśnych katalogów... Jak też wygląda „literatura dla młodzieży“ w tych smutnych czasach? Kędyś tam, przed laty, człowiek siadał zimą już o zmierzchu na wyplatanym stołku pod ciepłym piecem, czytał o podróżach balonem do bieguna, o żegludze podmorskiej, o przygodach trzech Rosjan i trzech Anglików w Afryce, o wyprawie na księżyc... Poczciwy, stary, brodaty Juliusz Verne... A dziś?
Najlepszy, najmądrzejszy bajkopis tej epoki, H. G. Wells, opowiada wieczorami w jednym z kin warszawskich przydługą historię w obrazkach, ale wątpię, czy ten „Rok 2000“ olśni młodego widza, dech mu w piersiach zaprze, jak dawniejsze „maszyny czasu“, loty planetarne albo przygody kapitana Nemo. Za lat kilka — tak mówi powieść filmowa — czeka nas okropna wojna bez wypowiedzenia, najazdy samolotów na otwarte miasta, bomby, gazy trujące, zgliszcza, ruiny, nędza — obdarci półdzicy ludzie w kożuchach po stolicach między zwaliskami, wychudłe twarze, przerażone oczy, frazesy dyktatorów: benzyna! zwyciężymy. Później zmieni się na lepsze — inne aeroplany, wiroloty, latające twierdze, białe gmachy, windy pasażerskie w przezroczystych rurkach, rakieta, armata, podróż na sąsiednią planetę. I znów gromkie „zwyciężymy!“ i znów mocne słowa w świecie, który już tymczasem wygląda jak hala maszyn i wyłożona flizami, zimna centrala elektryczna. Ubrania za lat sto będą podobno trochę wygodniejsze, bardziej greckie, ludzie będą chodzili w jakichś zabawnych dolmanach, bez kołnierzyków, ale czy znajdą wreszcie szczęście w masie cementu, na opancerzonej kuli, między warczącymi motorami?
Dodajmy, że inny, obiektywny, przewidujący, solidny, rozumny i wyjątkowo u nas dzisiaj sławny pisarz angielski, Bertrand Russell, przepowiada i wróży młodzieży rzeczy jeszcze chyba stokroć gorsze. Jak wynika z jego znów rozważań pesymistycznych państwa i rządy jutro albo pojutrze wywłaszczą rodziców zupełnie, zajmą się same wychowaniem niewinnych dzieci i utworzą wreszcie z wymustrowanych dobrze wyrostków bandy „janczarów“ bezkrytycznych, zawziętych, fanatycznych, bezdomnych. W zachodnim państwie ościennym widać już chwilami ponury „brzask“ tej nowej epoki.
Gdzie uciec od złych wróżb, od koszmarów przykrych, co czytać w grudniu przy ciepłym piecu? Los dobrotliwy zesłał mi spore tomisko przygodnego autora, którego postać, odzianą we frak, oglądam na karcie tytułowej. Pochodzi z rodziny znakomitych „magików“, kształcił się nawet na rolnika, ale po licznych perypetiach wrócił do fachu ojca i dziada, przepiłowywał żywą dziewicę na estradzie i teraz syt sławy chciałby następców i przyszłych kolegów wtajemniczyć w niektóre arkana trudnej sztuki. Za młodu oglądałem, otwarłszy usta szeroko, dziwy i cuda w różnych budach, przypominam sobie jakiegoś krajowego pana Rybkę (jeżeli mnie pamięć nie zwodzi) i zagranicznego Bellachiniego, pamiętam rozpływającą się raptem w nicość klatkę z kanarkiem, jajecznicę w cylindrze. Książka w kilkunastu rozdziałach tłumaczy mi, na czym taki lub owaki zasadniczy „numer programu“ polega. Monety znikają, jeżeli je zgrabnie ująć w dwa palce — jak to rysunek wskazuje — potem wbić w dłoń własną i mięśniami przytrzymać albo sprytnie strącić ze stołu w rękaw marynarki. Osoby nieletnie znikają nagle z czarnoksięskiej szafy, jeżeli tę szafę odpowiednio zbudować, ukryć w niej przestrzeń trójkątną, zamaskowaną lustrami tak, że dla widza wnętrze wygląda jak zwykłe, puste, czarne pudło stojące. Nadobne dziewczę zjawia się niespodzianie w — pustej przedtem — wielkiej muszli, ale, oczywiście, jest u dołu zupełnie normalne, realne wejście do tej muszli, tylko że olśnione audytorium go nie dostrzega. Można też śmiało łapać ręką w powietrzu kule, wystrzelone z fuzji — oczywiście kule trzeba mieć przedtem w kieszeni, a fuzja musi mieć dwie lufy i ta, którą nabijamy, nie bierze udziału w spektaklu, a ta, z której strzelamy, nie wyrzuca wcale naboju, tylko dym i swąd. Można lać z jednej butli różne napoje do szklanek, doskonale czasem przydaje się tu zwykła chemia i cudotwórcy, jak widać, znają świetnie fenolftaleinę (m. in. środek przeczyszczający), zamieniają za jej pomocą „wodę w wino“ i odwrotnie. Można zapalić papierosa kawałkiem lodu (wystarczy najmniejsza szczypta potasu, który przy zetknięciu natychmiast wywoła reakcję gwałtowną), można umiejętnie „wydmuchane“ jajko balansować na ostrzu noża i nadawać mu najzabawniejsze pozycje równowagi. Sztuki z kartami budzą zawsze śmiech, zachwyt, zdumienie — najczęściej jedna karta jest trochę dłuższa od innych, albo cała talia jest spreparowana i pochodzi ze specjalnego sklepu, albo „pomocnik“ inteligentny daje w odpowiedniej chwili umówione znaki.
Dłuższy rozdział sporej księgi „traktuje“ o odgadywaniu myśli. Podobno zdarzyło się, że raz wpadł na zwykły seans wyjątkowo sprytny i wyjątkowo sceptyczny redaktor miejscowego dziennika. Jeżeli ta osoba na estradzie — krzyknął — odczyta z odległości, co tu na kartce, w zamkniętej kopercie napisałem, poddaję się, wierzę w cuda, zamieszczam jutro w mojej gazecie artykuł entuzjastyczny. Odczytała!... Sprytny dziennikarz nie dostrzegł, że jego kopertę od razu potarto lekko gąbką, umaczaną w alkoholu, że słowa przez mokry papier odcyfrował natychmiast „pomocnik“, a później językiem umówionym, pytaniami odpowiednio ułożonymi zatelegrafował litera po literze całe zdanie swemu medium, owej tajemniczej, zawoalowanej damie na estradzie. Jeszcze jeden poczciwy wariat powiększył grono mistyków.
„Magik“ z dziada pradziada, przystojny autor dzieła, o którym tu mowa, wie doskonale, że takich „nabranych“ jest więcej na świecie. Kawały magiczne odegrały poważną rolę w historii, w dzisiejszej Afryce, na wyspach Oceanii przekonać się można, że „czarownik“ ma nawet pewna władzę polityczną, panuje, rządzi prostym ludem. Bardzo zabawną, choć prawie tragiczną przygodę opowiada w relacji poważnej z zajmującej wyprawy lord Mayne. Wybrał się niedawno własnym jachtem i na własny koszt razem z gromadką przyjaciół w kraje niezbadane, do ludożerców, Papuasów, w okolice nieznane Nowej Gwinei (holenderskiej). Podczas wycieczki w głąb lasów palmowych łodzie motorowe zostały uszkodzone, dwie osoby musiały się udać w dół rzeki po pomoc, a szczuplutkie grono pozostałych, otoczone przez groźny lud kanibalów, było w poważnym niebezpieczeństwie. Uratował towarzyszy w momencie najgorszym jeden z członków ekspedycji, bo... nagle wyjął z ust sztuczne zęby. To wprawiło dzikusów w nieprawdopodobny zachwyt, kazali „białemu czarodziejowi“ powtarzać tę samą sztukę niezliczoną dość razy, okazywali mu respekt i szacunek głęboki, wreszcie zaprzyjaźnili się z przybyszami, przynieśli im nawet kilka prezentów, za co znów hojnie zostali obdarowani pustymi butelkami.
Papuasów mamy, jak się zdaje i pod innymi szerokościami geograficznymi. Nasz magik podróżował wiele po świecie, popisywał się w Londynie przed głośnym maharadżą z Jodpuru (nawiasem mówiąc — wielki mistrz gry w polo), ale obaj — to znaczy maharadża i magik — doszli po dłuższej fachowej konferencji do wniosku, że słynna „lina fakirów“, sznur, który tężeje w powietrzu jak drąg i pozwala małemu chłopcu w turbanie wdrapać się wysoko i zniknąć raptem z oczu widzów w błękitach — ów sznur zaklęty to po prostu legenda. Nikt z osób wiarogodnych tego kawału naprawdę nie widział, krąży tylko jakiś mit między pospólstwem. Niektóre zresztą stadia, części składowe, fragmenty sztuki indyjskiej udało się już powtórzyć na estradach europejskich. Zdaniem wybitnego fachowca roślina, która po kilku rękoczynach nagle wyrasta z ziarna (inny cud Hindusów), to też dość tani „trik“, w trumnie, zakopanej w ziemi, spoczywał bez ruchu przez czas dłuższy już znakomity Houdini (właściwie Weiss), rodzina zaś niejakich Zancigów świetnie odgadywała myśli i nawet taki spryciarz, jak lord Northcliffe widział w tym siły nadprzyrodzone, a nie zwykły szyfr umówiony. Magia ma swoich klasyków i trudno byłoby na wołowej skórze spisać wszystkie figle, finty, fortele, Selbita, Karola Hertza, Maskelyne’ów.
Zajmowali się też czasami spirytyzmem. Dziad naszego autora obmyślił sobie pewien „test“, dość zresztą prosty, ześrubował mądrze dwie tabliczki, umieścił wewnątrz pytanie „czy duchy chodzą nago, czy w ubraniu“ i ofiarował olbrzymią na owe czasy sumę — tysiąc funtów — medium, które mu na seansie, własnoręcznie, albo przy pomocy duchów wypisze odpowiedź w zalutowanym pudle blaszanym. Odpowiedzi dotąd nie było.
Nasz znów wyfraczony autor pisze skromnie i krótko: oświadczam, że potrafię wykonać to wszystko, co głośne „media“ produkowały kiedykolwiek na seansach...

Więc czego nam właściwie głowę zawracają ustawicznie, czego ględzą tajemniczym szeptem o niezgłębionej wiedzy, której „nauka oficjalna“ nigdy nie zrozumie i nie ogarnie, czego nam każą odbywać na bosaka pielgrzymki do lamów, fakirów, jogów, sypać popiół na czuprynę i bić się w piersi oburącz?
Naiwni tubylcy z Nowej Gwinei też sobie pewnie dorobili co prędzej jakąś filozofię mistyczną do sztucznych zębów lorda Mayne’a.


Opowiastki zimowe. — Andersen i Anderson. — Świtające zero... — Szata z samych integrałów... — Głupstwa w różnych językach.

Bardzo miłą „opowieść zimową“ podają ostatnie tygodniki amerykańskie. Można by ją oczywiście trochę upiększyć, przyozdobić stylistycznie, zaopatrzyć w poczciwy morał, w tytuł odpowiedni — np. „o samotnym elektronie i nieudanym skoczku“ — można by podkolorować nieco jedyną ilustrację, zaznaczyć, że tę historię dziwaczną zawdzięczamy nie Andersenowi, Duńczykowi, tylko C. D. Andersonowi z Kalifornii. Ale powiastka i bez zbytecznych ozdóbek literackich ma pewien wdzięk. Posłuchajcie.
Lat temu cztery młody asystent prof. Millikana badał jak inni przed nim i po nim promienie kosmiczne. Fizycy mają od dawna w laboratorium taki cylinder magiczny — „wilgotną kamerę Wilsona“ — i fotografują „ślady“ różnych przelatujących cząstek mniej więcej tak, jak detektyw z romansu kryminalnego zdejmuje odbitki palców nieznanego złoczyńcy. Różnica polega na tym, że „daktyloskopia“ posypuje proszkiem klamki i papierośnice, a fizyk porusza pewien tłok w cylindrze, po czym para wodna osiada na ładunkach elektrycznych i na fotografiach zaznaczają się „białe linie“ w powietrzu — tajemnicze, ale bardzo wymowne drogi jonów i ślady elektronów. Zresztą w owych czasach manewrowano jeszcze tłokiem aparatu na chybił-trafił, zaledwie jedno zdjęcie na dwadzieścia dawało w ogóle jakiś zygzak na kliszy i prof. Millikan zasadził całą ekipę młodych uczonych do żmudnej roboty.
Anderson miał wtedy (rok 1932) lat dwadzieścia siedem, „za czasów szkolnych — mówił niedawno dziennikarzom — chciałem dokonać czegoś wielkiego na bieżni, chciałem być skoczkiem — zrezygnowałem, nie miałem zdolności“. Za to do promieni kosmicznych zabrał się z zapałem, umieścił w „kamerze“ przegródkę z blachy ołowianej, żeby wyraźniej widzieć, jak sobie z taką barykadą pociski zaświatowej artylerii radzić będą i pamiętnego dnia 2 sierpnia znalazł na kliszy zakrętas — wygląda ów rys na ilustracji, o której już raz była mowa, jak siwy włosek na czarnej puderniczce. I kiedy to zaczęto badać bliżej — okazało się, że wątpliwości być nie może, włos się skręca w lewo, nie w prawo, magnes odchyla go inaczej, niż w wypadkach banalnych, mamy tu do czynienia wyraźnie z nieznanym, niewidzialnym, od wielu dziesięcioleci pilnie poszukiwanym... elektronem dodatnim. „Portret najbardziej chyba słynnego w dziejach fizyki indywiduum — cząsteczki“ — piszą pod reprodukcją historycznego zdjęcia sprawozdawcy. Teraz takich portretów mamy na kopy, produkujemy „pozitrony“ w ilościach prawie dowolnych, w niektórych doświadczeniach naliczono ich bodaj ze 30 tysięcy na sekundę.
Ale niedoszły skoczek ze stadionu, Anderson, był jednak pierwszym odkrywcą, odnalazł nową, zasadniczą cegiełkę materii, zaczął może nowy rozdział w historii odwiecznej nauki, doszedł po nitce do najważniejszego kłębka. Wskazał drogę. Dziś ma nagrodę Nobla, stanął od razu obok mistrzów największych — ten skok doskonale się udał młodemu zawodnikowi. Na dobrą sprawę fotografię „samotnej cząstki“ i wesołego, sympatycznego młodzieńca z „kamerą“ powinny podać pisma sportowe. Żaden z ich lekkich atletów o żadnej tyczce nie wzniósł się tak wysoko — z miejsca i bez rozbiegu.
Trochę to zabawne, że w tej opoce pomylonej trzeba szukać dobrej, prostej, wzruszającej bajki aż w zeszytach suchych tygodników specjalnych, ale są podobno dawniejsze „precedensy“. Amerykański urząd patentowy obchodzi tego roku uroczyście jubileusz, zgromadził w Waszyngtonie pomysłowych Zworykinów, Coolidge’ów, Wrightów i próbował w głosowaniu tajnym ustalić, kto z wielkich wynalazców ma zasługi największe, jakie nazwiska powinny być umieszczone przede wszystkim na złotej liście. Wybrano mężów dwunastu: Bell, Edison, Fulton, Goodyear... Życie każdego z nich jest romantyczną powiastką dla młodzieży, obfituje w przygody karkołomne, tragikomiczne i szkoda doprawdy, że nikt z licznych dziś biografów literackich nie zajął się np. Goodyearem i jego „wulkanizowanym kauczukiem“. Dawniej guma rozpływała się od ciepła, ściekała po prostu z płaszcza „nieprzemakalnego“ pod piecem w pokoju i wysoce dramatyczne perypetie zawziętego wynalazcy z własną żoną, rodziną, okazowym parasolem i sławetnym Mac Intoshem pochodzą z jakiejś fantastycznej bajki o „kaloszach szczęścia“, chociaż tu chodziło właściwie o uczciwe, rzeczywiste, nieprzemakalne kalosze i podeszwy do butów, o pneumatyki, nie o dętologię.
Trudno w to uwierzyć, a jednak na polach groźnej matematyki, która we wszystkich ludziach czulszego serca budziła strach i przerażenie już w latach szkolnych, można czasem uszczknąć ciekawy temat literacki. W Anglii zdobywa teraz sukces, większe koło czytelników, uznanie Wellsa, dziennikarzy, Russella, ekonomistów i zwykłych śmiertelników spora książka, upstrzona znakami algebraicznymi, wykresami, trójkątami sferycznymi. Autor dzieła, prof. Lancelot Hogben, usprawiedliwia się w przedmowie, że nie miał żadnych złych zamiarów, chorował czas dłuższy — i dla własnej rozrywki — pisał, rozmyślał nad dawnymi zagadnieniami, przypominał sobie na łóżku szpitalnym to, co widział ongiś na tablicy w klasie. Przyjaciele odebrali mu prawie siłą rękopis i tak powstał ów tom imponujący.
Nie jest to, broń Boże, żaden wykład systematyczny. Hogben obrał metodę historyczną, przypomina anegdoty, przytacza ciekawsze fakty z dziejów arytmetyki. Ludzie musieli jakoś porachować, ile jest owiec w stadzie i ile dni drogi do morza — liczyli najpierw na palcach u rąk, cyfry pięć, dwadzieścia miały specjalne nazwy i znaki w niektórych krajach. Jeszcze Grecy i Rzymianie notowali liczby prawie tak, jak karbowy na kiju. Dopiero powoli zdobyliśmy nasz dzisiejszy system numeracji i jeden z większych rozdziałów książki ma bardzo poetyczny nagłówek: „Świt zera“. Od zera bowiem (które podobno wynaleźli Hindusi) zaczęły się nowe, lepsze czasy, zapanował ład i porządek między cyframi, język matematyczny nabrał właściwej ekspresji.
Ale nie o to chodzi, kto kiedy co wymyślił i że już Chińczyk Tsu-Czung-Czi w piątym wieku po nar. Chr. wypisywał bez błędu siedem znaków sławetnej liczby Pi. Chodzi raczej o to, że „zmora naszych lat dziecinnych“ rozwija się w miastach gwarnych — w Aleksandrii — że ma najwidoczniej bliski kontakt z życiem. Wszystkie burze i zamiecie dziejowe odbijają się na niej źle, rozwój sztuk, rzemiosł, handlu wychodzi jej na zdrowie. Matematyka to nie jakaś zabawa, gra, brydż w „klubie wtajemniczonych“, można łatwo wykazać przykładami, jak handel i nawigacja przysłużyły się trygonometrii, jak przemysł, technika rozwinęły trudny rachunek różniczkowy. Matematyka jest dorobkiem wspólnym pokoleń, należy do „profanów“ i do „kapłanów“, jej byt albo niebyt zależy od tego, czy jest popularna i prof.  Hogben nie ma dość ostrych słów potępienia dla dumnych ze swej wiedzy fachowców, którzy chcieliby się oddzielić od szarego tłumu murem, uprawiają w nauce jakąś politykę „splendid isolation“. „Stupid and wicked“ powiada dobitnie.
Matematyka to w ogóle pewien język tylko — nawet te i owe operacje niezbędne można nazwać prościej „gramatyką algebraiczną“ — i nikt nie powinien się pysznić tym zbytnio, że parluje mniej więcej poprawnie po francusku. Ale ludzie ze szkoły średniej wynoszą wyraźny „kompleks niższości“, widzą w znakach, literach pi, fi, psi, w liniach krzywych mądrość najwyższą, patrzą na pierwiastek albo na całkę w niemym przerażeniu, zastygają na ich widok w bezruchu jak królik, zahipnotyzowany przez węża-dusiciela. Książka Hogbena zaczyna się od zabawnej anegdoty o Diderocie. Słynny „materialista“ francuski bawił ongiś przez czas pewien na dworze rosyjskim, jego poglądy i argumenty wywarły mocne wrażenie i carowa postanowiła nasadzić nań głośnego Eulera, matematyka. Pojedynek był krótki. a + bn/n = x — rzekł groźnie Euler — donc Dieu existe — répondez!Diderot nie znał algebry, poprosił o konie, wyjechał, uciekł. Nic znalazł trafnej odpowiedzi.
Trudno ją było zresztą znaleźć, bo Euler powiedział pierwsze lepsze zdanie w rodzaju „kadryl to taniec“ — w języku matematycznym.
I nieraz już mówiono horrendalne głupstwa wzorami i formułami. Pamiętam uczone rozprawy — pro i contra — z pierwszych lat teorii Einsteina. Zdarzało się często w dziejach nauki dostojnej, że ubierano tego albo owego króla we wspaniałą szatę z dzierganych „integrałów“, złotych „wektorów“, w szatę lamowaną pierwiastkami równań różniczkowych i ozdobioną haftowanymi funkcjami eliptycznymi.
A później zjawiał się Hogben, albo Faraday, albo inny człowiek prostego serca i krzyczał: nie gadajcie byle czego, król jest nagi!

Poczciwy, kochany Andersen!... Był może najlepszym matematykiem, chociaż mówił prawdę w dostępniejszym języku.


Strumienie złota!... — Człowiek w czarnym krawacie! — Światło, którego nikt nigdy nie widział. — Dźwięki, których nikt nigdy nie słyszał. — Marzenia... z drutu i stali.

P. Tsutomo Kase, profesor jednego z uniwersytetów japońskich, metalurg z zawodu, ogłasza, że udało mu się sfabrykować „sztuczne złoto“, dosłownie tysiąc razy tańsze od naturalnego. Oczywiście, nie jest to ściśle takie złoto, jakiego szukali uporczywie brodaci alchemicy w średniowieczu i przeróżni głośni spryciarze w czasach ostatnich. Chodzi podobno o pewien nowy stop (miedź-aluminium?), który jednak, sądząc z relacyj tymczasowych, zastąpi szlachetny metal w wielu wypadkach — nie czernieje, jest na wpływy chemiczne odporny, zachowuje piękny połysk.
Gdybyśmy zatem na tradycyjnej bibce sylwestrowej czy innej spotkali gdzie Ludzkość i stuknęli się z nią kieliszkiem przy poczciwym toaście: spełnienia życzeń! — pamiętajmy: jedno z pragnień gorętszych prawie się już spełniło. Alchemią trudnią się od dawna laboratoria fizyczne, zajęła się nią od strony praktycznej metalurgia — i nauka i technika donoszą coraz częściej o zdumiewających triumfach i sukcesach. Kto wie — może w roku nadchodzącym będziemy się już kąpali w złocie?
Przypuszczać należy, że i niektóre inne śmiałe marzenia ludzkości ziszczą się w miesiącach najbliższych. Na jednym z obchodów uroczystych w Waszyngtonie zorganizowano pod reżyserią p. Watsona Davisa, redaktora świetnych „Wiadomości naukowych“, pomysłową „paradę wynalazków“, czyli po prostu cykl odczytów o nowych, obiecujących perspektywach techniki. Pod skromnym tytułem „Nowe formy szkła“ ukrył swój referat znakomity dr. J. C. Hostetter, dyrektor głośnej huty w Corning. Ze szkła raptownie oziębianego w wodzie, „hartowanego“ można tworzyć płyty i belki, które wytrzymują znaczne ciśnienia, które mają „złom“ łagodny, bezpieczny, nie ranią i nie kaleczą jak zwykłe pękające szyby. To materiał, przeznaczony najwidoczniej do przyszłych „domów szklanych“.
Ale jak się okazuje można też z innej, odpowiednio spreparowanej masy szklanej wyciągać nitki mocne, elastyczne i tak przeraźliwie cienkie, że jedwabnik powinien patrzeć na nie z zazdrością, funt takiej subtelnej nitki owinąłby ziemię dokoła wzdłuż równika. Z nici udało się już stworzyć lśniące wstęgi, taśmy, ekrany, draperie, dywany, płótna namiotów. Kurtyna teatralna z tej tkaniny albo „kotara“ (ongiś niezbędna w sztukach Wedekinda) miałaby połysk i miękkość jedwabiu, a przy tym byłaby oczywiście niepalna, ogniotrwała. Jakie zastosowanie znajdzie ten najnowszy wynalazek pomysłowych techników w konfekcji — zobaczymy. W każdym razie sam dr. Hostetter miał w dniu uroczystym na szyi... krawat ze szkła kolorowego...
W czystych szklanych domach ludzie w czystych szklanych tunikach i lśniących, jedwabistych, wzorzystych szatach (zmywa się je pewnie po prostu gąbką) to więcej niż bajka, to prawie scenariusz filmowy.
Ale „parada“ waszyngtońska miała więcej numerów sensacyjnych czy „przebojowych“. Dr. V. K. Zworykin (warsztaty radiowe RCA) demonstrował swoje czarodziejskie „oko elektronowe“. Ten przyrząd optyczny nie ma jeszcze odpowiedniej nazwy i wykazuje bez zbytecznych słów widzowi, że przyszedł na świat kaleką. Jest światło niewidzialne, są całe gamy i rejestry optyczne, których nerwy oczne nie chwytają. W lunetce Zworykina te promienie — podczerwone albo ultrafioletowe — padają na ekran, wyrzucają z niego elektrony, które znów różne niewidzialne, elektryczne soczewki kierują na inny ekran, fosforyzujący i wreszcie — widzimy jak koty w ciemnościach, a nawet stokroć lepiej, widzimy coś, czego żadne żywe oko nigdy nie widziało, wychodzimy nagle na świat szerszy, bogatszy ze smutnej „krainy ślepców“. Wyobraźmy sobie „oko Zworykina“ na seansie spirytystycznym...
Nasz słuch też właściwie wymaga pewnej — wcale znów nie tak drobnej — korekty, i znany fizyk, prof. R. W. Wood (Uniwersytet im. Hopkinsa) pracuje od lat wielu w krainie „tonów niesłyszalnych“. Poddaje pewien kryształ („piezo-kwarc“) działaniu szybkozmiennych sił elektrycznych i wywołuje drgania, „ultratony“ w prętach, cieczach, rozczynach. Można poparzyć palce, chwyciwszy za szkiełko, które dźwięczy, drga, choć tego nikt na ziemi nie słyszy, można wypalić dziurę w drzewie zimną igłą a nawet dratwą. Jakie to wszystko razem znajdzie zastosowanie w „roztworach fizjologicznych“ — w medycynie — przekonamy się już chyba niezadługo. Sprawa jest w toku, rozwija się pomyślnie i wiedza kliniczna znów pewnie otrzyma cenny spadek po dobrotliwej fizyce.
A przecież o zdrowiu mówimy najczęściej wierszem i prozą przy kieliszku w okresie noworocznym. Patrząc na rzecz z ogólniejszego stanowiska — i tu nie mamy powodu do narzekań. Wszystkie wykazy statystyczne stwierdzają, że żyjemy dziś dłużej, przeciętna i tak zwana „nadzieja matematyczna“ wygląda o wiele lepiej teraz, niż za czasów sławetnego Matuzala. Higiena, nauka o odżywianiu, witaminy syntetyczne, bakteriologia, radioterapia — co tydzień posuwamy się naprzód, zwyciężamy jakieś złe choróbsko i lekarzy spośród moich czytelników zajmie może wiadomość o amerykańskim ataku na streptokoki. P. Long i Bliss (Szkoła medyczna im. Hopkinsa) stosują zastrzyki „prontosilu“ i tabletki „prontyliny“ w niektórych chorobach zakaźnych, wywołanych przez groźne „paciorkowce“. Sądząc z raportów dotychczasowych szpital w Baltimore osiągnął świetne wyniki w walce z różą, szkarlatyną, zapaleniem „ucha środkowego“, z zakażeniem, zwanym septicemia (na szczęście nie wiem, co to znaczy). Badacze amerykańscy twierdzą w swoim referacie, odczytanym na kongresie lekarskim, że nowe środki chemiczne nie zabijają streptokoków, ale je osłabiają, odbierają im wigor, rozpęd i pacjent sam — jeżeli tylko serce działa dość sprawnie — dobija rozproszone i zdemoralizowane oddziały rozproszonego wroga.
Dawniej działalność organów wewnętrznych znano jak gdyby tylko „ze słyszenia“ — dzisiejsza wiedza biologiczna obmyśliła inne, ściślejsze metody. Prof. Visscher (Minnesota) izolował umiejętnie i poddał obserwacji serce zwierząt doświadczalnych, wyliczył, ile paliwa (tlenu) taka maszyna pochłania, ile marnuje, jaką pracę wykonywa. Z jego doświadczeń wynika, że serce jest doskonałym motorem, lepszym ze dwa razy od maszyny parowej, lepszym nawet od nowszych silników „o spalaniu wewnętrznym“. Jego „współczynnik wydajności“ przewyższa 20 procent i jak na starą maszynę, obmyśloną i puszczoną w ruch na kilka milionów lat przed Dieslem, efekt jest doprawdy zdumiewający.
Inaczej ma się rzecz — i ta wiadomość przyda się chyba zwykłym czytelnikom, laikom, w okresie świątecznym i karnawałowym — otóż zupełnie inaczej wypadł egzamin techniczny żołądka. Żołądek według Visschera to dość prymitywna, nieekonomiczna maszyna, która produkuje pożyteczne substancje trawienne, ale marnuje przeszło dziewięćdziesiąt procent surowca, działa gorzej od najgorszego kotła, dymiącego pieca, od starej lokomotywy Stephensona i pierwszej pompy parowej, ma współczynnik wydajności bardzo kiepski.
I właśnie dlatego, żeby te nasze lepsze i gorsze motory żywe — a zwłaszcza to biedne, nieustannie bijące serce ludzkie — trochę odciążyć, zbudowaliśmy sobie za sprawą Wattów, Faradayów, Edisonów, Hertzów — wiele sprytnych silników metalowych, stworzyliśmy nieprzejrzane tłumy „robotów“ stalowych. Samolot, winda, goniec elektryczny, telewizor, przyrząd telemechaniczny błąkają się jak wiadomo po różnych starych bajkach i opowieściach arabskich. Ktoś je sobie wymarzył już przed wiekami, są czyimś dawnym snem spełnionym, choć może na to nie wyglądają...
W epoce, w której cały świat aż dudni od milionów ziszczonych życzeń, wzdychamy ciężko, powiadamy, że jest źle, wznosimy kieliszek z miną kwaśną i gadamy jeden do drugiego w nieco sztucznym podnieceniu: oby!... oby nam się lepiej działo! pomyślności!

Ale widocznie w tym tkwi sęk najgorszy, że pomyślność nie zawsze jest pomyślna. Trzeba jakoś inaczej zredagować stare życzenia noworoczne.


Telepatia na uniwersytecie. — Jasnowidz przy brydżu. — Nauka zaczyna się jutro. — Carnegie i króliki.

Jeden z mniejszych uniwersytetów amerykańskich ma bardzo zawziętego profesora na katedrze psychologii i ten właśnie badacz, J. B. Rhine, postanowił stwierdzić doświadczalnie, ile jest prawdy w ludzkich gadkach o odczytywaniu myśli na dystans, o wizjach, przeczuciach, jasnowidzeniu. Prawie każdy z nas potrafi przy sprzyjającej okazji — o zmroku, wieczorem, w wagonie kolejowym — wygarnąć ze skarbnicy wspomnień kilka faktów zdumiewających, stworzyliśmy nawet termin techniczny: telepatia, ale nie można się przecież opierać na bajkach, plotkach, kiepskich obserwacjach cioci Amelci i starej Kownackiej.
Prof. Rhine obmyślił tedy metodę laboratoryjną prostą, ścisłą i — jak mu się zdaje — niezawodną. Nakreślił na 25 kartach pięć różnych znaków — kółko, kwadrat, krzyżyk, linia falista, gwiazdka — sadza przyszłego „telepatę“ za parawanem i każe mu odgadywać: co trzymam w ręku? — Kółko. — A teraz? Gwiazdka. Jeżeli prof. Rhine podczas eksperymentu sam wie, co trzyma w ręku — mamy do czynienia z t. zw. przesyłaniem myśli, jeżeli nie patrzy na kartę — chodzi po prostu o jasnowidzenie. Psycholog amerykański pracuje już w ten sposób od sześciu lat, poddał mnóstwo osób z miasta i z uniwersytetu owym testom, wykonał prób chyba ze sto tysięcy. Najbardziej zdumiewające wyniki osiągnąć się udało z niejakim Linzmayerem, studentem i niejakim G. Zirklem, słuchaczem teologii — na 25 kart odgadywali trafnie 10, a Zirkle wzniósł się nawet do jedenastu. Gdyby tu rządził zwykły przypadek, ślepy los, obaj studenci mieliby prawo tylko do pięciu dobrych odpowiedzi na 25 pytań... A zatem — powiada p. Rhine — coś jest, bo jak teoria prawdopodobieństwa uczy...
Otóż to właśnie! Psycholog zaczyna żonglować olbrzymimi liczbami i chce nas przekonać wyliczeniami, trochę już znanymi, ze zwykłej statystyki, że istnieją siły i prądy psychiczne, o których nie wiedzą dotychczas nauki przyrodnicze. Ale jeżeli się przyjrzeć tym jego eksperymentom bliżej pod światło — cóż to takiego robi psycholog amerykański ze swoimi studentami teologii? Gra z nimi w małą pięcioliczbową ruletkę, i jeżeli któryś z nich po wielu godzinach — zamiast się „skwitować“ — wygra kilka albo kilkanaście złotych na czysto, profesor wylicza prawdopodobieństwa, średnie, przeciętne, i powiada: coś jest, stanowczo coś takiego jest...
Gdyby coś takiego było, gdyby ludzie doprawdy posiadali dar specjalny, zdolność odgadywania zakrytych kółek, prostokątów, a także waletów, asów, pików, trefli, sekwensów, renonsów — to ten niesamowity talent zaznaczyłby się przecież jakoś w milionach „brydżogodzin“ na globie ziemskim. Doświadczenia prof. Rhine’a nad „telepatią“ przeprowadzamy w domach i klubach prawie co wieczór — z opłakanym skutkiem i na pewno sam fenomenalny Zirkle mówi nieraz przy kartach koledze, fenomenalnemu Linzmayerowi, dobrotliwie: „powiedziałem ci bez-atu, to znaczy, że nie mam twoich kierów, idioto...“ Psycholog amerykański jest chyba na fałszywym tropie.
W każdym razie „wiedza oficjalna“ dowiodła raz jeszcze, że wcale nie jest taka znów pyszna i zarozumiała — nawet „telepatią“ i „jasnowidzeniem“ zajmują się czasami pracownie uniwersyteckie. Niektóre tylko „gałęzie“ trzeba było wreszcie pozostawić Keplerom pokątnym i do takich należy dziedzina astrologii. Niedawno — czytamy w gazetach angielskich — odbywały się w Londynie obrady Brytyjskiej Federacji Astrologicznej. Utworzono ten związek, ponieważ „zawodowcom“ grozi podobno konkurencja ze strony osób „niepowołanych“ i jeden z referentów biadał głośno w dużej pustej sali, że dziś już układają „horoskopy“ nawet ciemne indywidua, które... zupełnie nie rozumieją „trygonometrii sferycznej“! W takich czasach żyjemy! Sprawozdawcy piszą, że ta mowa wywarła piorunujące wrażenie na dwudziestu dwóch obecnych na kongresie starych Kownackich. Po czym babiny i starsi panowie udzielili podczas pauzy wywiady prasie. Tylko dwie trzecie zdarzeń ich zdaniem jest pod naszą kontrolą — jedną trzecią można dokładnie z góry przewidzieć i kto uważnie studiował horoskop Edwarda VIII, mógł był już dawno dostrzec w gwiazdach panią Simpson.
Wracając do rzeczy poważniejszych — różne można stawiać zarzuty naszej epoce, ale w sprawach naukowych jest doprawdy demokratyczna, skromna, korzysta chętnie z rozsądnego doświadczenia prostaczków. Nie mamy już kół „wtajemniczonych“, nie oddaliśmy optyki i mechaniki w pacht kapłanom, jak Egipcjanie. Czytałem w piśmie wycinkowym fragmenty z książki pewnego nowoczesnego pedagoga amerykańskiego. Wpajał w pupilów słuszne przekonanie, że wszystko czeka dopiero na nich, na uczniów, na następców, że nic dotąd nie zbadano ostatecznie, że chemia, fizyka to tylko mnóstwo pytań bez odpowiedzi, że nie było dotychczas doskonałej szkoły, gazety, teatru, obrazu, muzyki, że świat ma jeszcze trwać lat kilkaset milionów a mózg ludzki rozwinął się dopiero niedawno, wiemy mniej, niż pół procent tego, co wiedzieć można i trzeba... Opowiada szczerze zadowolony, jak jego własny siedmioletni syn, oglądając jakiś kran felerowaty, powiedział z uśmiechem: aha, patrzcie, znów ci dorośli coś sknocili...
Autor owego rozumnego i pożytecznego dzieła znalazłby piękne potwierdzenie swej zasadniczej tezy w najnowszych dziejach czcigodnej astronomii. Tyleśmy się nasłuchali o „rosnącym wszechświecie“, najtęższe mózgi — Einstein, de Sitter, Eddington — pracowały nad teorią kosmicznej „bańki mydlanej“. Zebrano nawet bardzo poważny materiał dowodowy. Świetny Hubble z Mount Wilson odkrył istotnie, że linie spektralne mgławic dalekich wyraźnie przesunięte są w „stronę czerwoną“, że światy od nas uciekają, jak odłamki bomby po wybuchu. Przez dłuższy czas pisano szeroko w książkach i artykułach popularnych o triumfującej hipotezie, i nagle sam świetny Hubble się wycofuje, mgławice według jego spostrzeżeń „uciekają“ za prędko, wszechświat — jeżeli się trzymać teorii — jest stanowczo „za mały“, za młody, zanadto nabity materią. Ani wiek się nie zgadza, ani rozmiar — otrzymujemy dziwaczny model kosmosu. Hubble uważa, że przesunięcia spektralne muszą mieć jakąś inną przyczynę, że modnym „rozciąganiem wszechświata“ nie wytłumaczymy zjawisk... krótko mówiąc — znów ci „dorośli“ coś tam sknocili. I to w takiej statecznej, poważnej, czcigodnej, odwiecznej nauce, jak astronomia.
Nigdzie nie postawiliśmy mocnej kropki po zdaniu, wszędzie jeszcze coś dopisać można i nawet urzędowa „lista nauk“ nie jest ostatecznie zamknięta. Jeżeli mnie słaby wzrok nie myli, niejaki p. Dale Carnegie, profesor i publicysta nowojorski, jest takim Kolumbem, który zupełnie nowe kontynenty dla wiedzy odkrywa i na nowych, nieznanych ziemiach ląduje. W nagłówkach jego książek trafiamy na dość dziwaczne zbiegowiska słów, np. „Jak zdobyć przyjaciół i wpływ na ludzi?“ Ale treść — to stanowczo jakaś oparta na ścisłych obserwacjach „psychologia praktyczna“, o której dotąd nie mieliśmy pojęcia.
Ludzie wokół nas — mówi ów pan C. — mają ambicję i to jest wielka, niedoceniana potęga, siła „pędna“ wielu wyczynów. Nie chodzi o to, żebyśmy bliźnim prawili dusery i inne duby smalone, ale trzeba o ich piętach Achillesowych pamiętać. Wielki A. Cornegie, król stalowy, hodował za lat młodych króliki. Był wtedy chłopcem bardzo biednym i nie wiedział, jak swoje nieszczęśliwe gryzonie wyżywić, ale już „umiał postępować z ludźmi“. Powiedział chłopcom, kolegom, że nazwie króliki na ich cześć Tom, John, Bill, po czym oczywiście każdy Tom przynosił zieloną kapustę dla swego małego Toma i króliki żyły świetnie. W latach późniejszych wielki Carnegie toczył walkę zaciętą o dostawy kolejowe z głośnym Pullmanem, obniżali obaj ceny, pracowali ze stratą. Wreszcie Carnegie zaproponował groźnemu rywalowi umowę, spółkę. Jak się ta nowa, wspólna fabryka ma nazywać? — spytał Pullman. — Oczywiście „Pullman Palace Car Cy“ — odpowiedział Carnegie i... interes został ubity.
Carnegie-autor opowiada dalej o tym, jak zwiększono produkcję w pewnym warsztacie, grając wyłącznie na ambicjach sportowych „zmiany“ dziennej i nocnej. Ten system stosują i w Sowietach, gdzie robotnik w fabryce wytęża siły, jak atleta na olimpiadzie. Ambicja, poczucie „własnej ważności“ tkwią głębiej i znaczą więcej, niż nam się zdaje. Uważacie się za coś lepszego od Japończyków? Japończyk jest w swoim poczuciu lepszy od was i wpada w furię, gdy biały tańczy z Japonką. Uważacie, że jesteście lepsi od Hindusów? Hindus nie tknie nawet jedzenia, na które padł ponury cień waszej osoby. Wywyższacie się nad niepozornych Eskimosów? Istnieje między Eskimosami — jak wszędzie — sporo leniwych, niedołężnych, niedorozwiniętych głuptasów. Eskimosi wołają na nich: biały!
P. Dale Carnegie wykłada, pisze podręczniki, prowadzi kursy specjalne w największych firmach technicznych amerykańskich, wykształcił podobno 15 tysięcy osób — handlowców, sprzedawców, dyrektorów — w trudnym kunszcie postępowania z ludźmi... Wzywają go w nagłych wypadkach Towarzystwo „Westinghouse Electric“ i telefony nowojorskie...

Postępowanie z ludźmi?... Najwidoczniej znów przeoczyliśmy w szkołach jakąś bardzo ciekawą gałąź wiedzy najważniejszej.


„Boom“ w antropologii. — Parantela! — „Kopciuszek i Einstein“, bajka. — Ballada o totalnym kurniku i zbytecznym ojcu.

Pokolenia następne będą miały sporo kłopotów z naszą epoką w ogóle, a najwięcej chyba z jej pomyloną chronologią. Los sobie żongluje datami w sposób po prostu niedozwolony — ten sam rok ubiegły, w którym głupawe teorie durnego rasizmu pieniły się tak wesolutko na świecie, był — jak stwierdzają niektóre pisma w ostatnich zeszytach grudniowych — rokiem niezwykłych sukcesów poważnej prehistorii, zaznaczył się bardzo pięknie w dziejach nauki o pochodzeniu człowieka. Hossa antropologiczna, „boom year in fossil anthropology“ — pisze dowcipny tygodnik nowojorski.
Jakiś przypadkowy wybuch w kopalni południowo-afrykańskiej odsłonił ciekawą czaszkę dorosłego indywiduum z gatunku Australopithecus, w Anglii znaleziono niedawno czerep starszy od cennej czaszki „człowieka z Piltdown“. Najbardziej wydajne były jednak słynne już znaleziska w Chinach, pod Pekinem. Od dziesięciu lat pracują ekipy najzdolniejszych badaczy w pieczarze Czu-Ku-Tien, ale dopiero w tym roku Weidenreich (szkoła medyczna pekińska i instytut Rockefellera) odkrył piątą z kolei, najważniejszą, doskonale zachowaną czaszkę Sinanthropusa, najstarszego z odkopanych dotąd okazów. Materiału jest dosyć, możemy sobie naszkicować dość dokładnie własne drzewko genealogiczne.
Nasz daleki przodek z okresu lodowcowego, małpolud, był prawdopodobne kanibalem i czaszki pomordowanych ofiar znosił — „na deser“? — do domu, do jaskini, bo uczeni stwierdzają i dziś jeszcze, że czerepy pekińskie są najwidoczniej za czyjąś sprawą, umyślnie oddzielone od tułowia. Setki zębów, kręgów, sporo szczęk dołączono w miesiącach ostatnich do obszernych akt odwiecznego procesu, teoria ewolucji ma tu dziś dowodów niezbitych więcej, niż trzeba.
Uczeni nie mają już wątpliwości co do naszej najbliższej paranteli, wskazują dość wyraźnie i niedwuznacznie naszych przodków i niedawno zmarły świetny badacz, jeden z największych autorytetów w dziedzinie antropologii, sir Grafton Elliot Smith piętnował w licznych artykułach niesamowite, z palca wyssane, amatorskie brednie nordyckie, aryjskie, germańskie. Twierdził nawet, że babilońska „opowieść o potopie“ to — zwykła widać już i w epokach odległych — „pogoń za sensacją“.
Zresztą — jeżeli o tym mowa — najboleśniej godzą w ambicję ludzką wnikliwe studia d-ra Strausa, embriologa z Baltimore. Dr. Straus badał nie suche piszczele i czerepy, ale organy wewnętrzne różnych zwierząt „naczelnych“ i doszedł do ciekawego wniosku: orangutan jest bardziej od człowieka zaawansowany pod pewnym, dość ważnym, względem fizjologicznym, ma lepiej i subtelniej zbudowane płuca, gibon — jak na to wskazuje wyraźnie pozycja serca i niektórych arterii głównych — stanął również na wyższym niż my szczebelku ewolucji... Człowiek jako nieszczęsny, trochę cofnięty w rozwoju goryl! i to akurat w okresie butnych teoryjek z najbliższej „bawarii“ — referenci poważnych tygodników mają czasem więcej humoru od satyryków zawodowych.
Oni jedni także — „naukopisarze“ — znajdują dziś jeszcze tu i ówdzie temat do wzruszającej bajki ze szlachetnym morałem. W waszyngtońskich tygodniowych „wiadomościach naukowych“ znajdujemy fotografię pewnego żylastego, muskularnego pomywacza. Stoi w białym fartuchu pod zlewem, trzyma w rękach ścierkę i talerz — podpis: „R. W. Mandl zmywa talerze w restauracji i proponuje nowe, ciekawe doświadczenie dla sprawdzenia teorii Einsteina“. I — jak widać z rozsądnego artykułu, zamieszczonego obok tego zdjęcia, — dzieją się jeszcze doprawdy rzeczy dziwne na świecie. Teoria Einsteina twierdziła i twierdzi, że masy ciężkie muszą „wyginać“ promienie świetlne, które obok tych mas się przemykają. Słynne ekspedycje astronomiczne ten właśnie drobny efekt utrwalały nieraz na kliszach podczas zaćmienia słońca. Skoro tak jest, skoro ciało niebieskie działa na przechodzące światło jak soczewka lupy — astronomowie jeszcze jeden efekt mogą dostrzec w obserwatorium: jeżeli jedna gwiazda „zakrywa“ drugą jak to się dość często zdarza, to ta druga, tylna musi na chwilę rozbłysnąć mocniejszym światłem. Pomanewrujcie trochę lupą nad papierem, a sami się przekonacie. Tak sobie rozumował Rudi Mandl, emigrant z Czechosłowacji, pod zlewem. I wreszcie spisał to wszystko na papierze, zaniósł do biura Amerykańskiego Tow. Przyjaciół Nauk. Całe przy tym szczęście, że zabrał z sobą tłumacza, bo trudno było zrozumieć, co łamanym językiem mówi i o co mu właściwie chodzi. Dali mu wreszcie na bilet powrotny i wysłali go do Princeton. Einstein rozmawiał długo i życzliwie z zapalonym pomywaczem. Rezultatem tej rozmowy jest teraz dłuższy artykuł w „Science“ genialnego fizyka, sprawdził wyliczenia biednego kopciuszka — Mandla. Istotnie pewien ciekawy efekt soczewkowy — „amplifikowania“ światła jednej gwiazdy przez drugą — wymknął się jakoś uwadze teoretyków. Bardzo być może, że tego krótkotrwałego — jak wypada z wyliczeń — zjawiska zaobserwować się w ogóle nie uda, ale nie to jest chyba w tej opowieści najważniejsze. Człowiek w fartuchu, który zmywa statki w podrzędnej restauracji i jednocześnie zwraca uwagę einsteinistom (a imię ich Legion) na pewne ciekawe przeoczenia... Widać bywa czasem na tym padole smutnym, jak na ekranie „srebrnym“, kinowym!
Bardziej melancholijna jest historia noworoczna z innego poważnego miesięcznika naukowego. Chodzi tu o „produkcję jaj“ systemem taśmowym, fabrycznym i ta metoda, stosowana zresztą i gdzie indziej, rozwija się szybko w Ameryce. W gwarnych miastach — w Chicago np. — stoją już domy wielopiętrowe, zaopatrzone w zabawne szyldy owalne i w odpowiednie „slogany“ zachęcające. Na pierwszy rzut oka fabryka wygląda jak wielookienny bazar, wielki dom handlowy, ale wewnątrz — w olbrzymich salach na wszystkich piętrach — oglądać można tylko żółte pisklęta albo dojrzałe, białe kwoki. Kurczaki „nigdy w piasku grzebać nie będą“, kury spędzą całe życie w klatkach izolowanych, na „podściółce“ z siatki drucianej. Taśmy się przesuwają automatycznie pod klatką i unoszą to, o czym się nie mówi, ryneczki z pożywieniem podjeżdżają pod celę w odpowiedniej chwili na pasach, jaja po równi pochyłej staczają się same do ruchomych zbiorników. Maszynerię obmyślili mądrze i dokładnie inżynierowie-elektrotechnicy, warsztat pracuje przy sztucznym świetle po 13 godzin na dobę bez przerwy, niektóre przedsiębiorstwa zatrudniają już po 25 tysięcy doborowych kur nośnych, inne budują „fabryki“ i „jajo-centrale“ na 120 tysięcy komór. Przez pewien czas fachowcy mieli pewne wątpliwości i może nawet wyrzuty sumienia: czy ptakom taka „produkcja taśmowa“ nie zaszkodzi? czy się nie zbuntują, nie wpadną w szał? Nie! kury otrzymują zacierki z odpowiednimi witaminami, wybrano po długich próbach okazy najodpowiedniejsze, najlepiej przystosowane... Autor artykułu w piśmie naukowym twierdzi nawet, że w takiej dużej fabryce o wiele łatwiej stwierdzić niż na zwykłym podwórku, pod gołym niebem, co prawdziwą twórczość pobudza, a co ją hamuje: wykryto podobno, że łagodne dźwięki muzyki pomagają wyraźnie przy znoszeniu jaj, zwiększają wydajność... wenę.
Dobrze, ale o czym myśli po całych dniach taka „zglajchszaltowana“ kwoka w drucianej klatce i jak się czuje na trzecim piętrze ponurego gmachu? Czy wita się gestem specjalnym i gdaknięciem z sąsiadkami, czy im opowiada w pauzach duby smalone o „totalnym“ kurniku?
Niektóre z pomysłów ludzkich zwłaszcza w dziedzinie biologii — są doprawdy trochę okrutne. Głośny już w świecie dr. Gregory Pinkus (uniwersytet Harvarda) ma jak gdyby zamiar odebrać królikom wszelkie rozkosze erotyczne. Na jednym z ostatnich kongresów oznajmił krótko zebranym biologom, że już dziś królik-ojciec jest właściwie zupełnie zbyteczny w procesie rozrodczym. Można doskonale zapłodnić „ovum“ samicy w szklanej probówce laboratoryjnej, wystarcza tu zupełnie odrobina roztworu soli, a nawet odpowiednio podwyższona temperatura. Przeszczepione następnie jajeczko rozwija się we właściwym łonie w zupełnie normalny zarodek, embrion. Eksperymenty zdumiewające świetnego badacza otwierają na pewno nowe horyzonty przed nauką o życiu, jego zabieg niesamowity ma już nawet nazwę techniczną: „ektogeneza“... ale...
Ektogeneza ektogenezą, a królikom męskim dzieje się krzywda...
Co prawda — rozejrzawszy się nieco po dzisiejszym świecie, nie możemy się za bardzo rozczulać nad zbytecznym gryzoniem i odrutowaną na całe życie kwoką.

I ludziom też się nie lepiej powodzi.


Tysiąc dolarów za cząsteczkę białka. — Chemia żyje! — Język Neuratha. — Czy gazety znikną?

Nagrody literackie trochę się już sprzykrzyły szerszemu ogółowi: za dużo ich jest, padają — jak ów deszczyk w piosence — „sobie równo“ i monotonnie. Niektórzy chcieliby nawet połączyć „Warszawską Liryczną“ albo „Powieściową dla przychówku“ z totalizatorem — o ile to się oczywiście nie sprzeciwia ustawie loteryjnej...
Zupełnie inny sens — namacalny — ma nagroda w dziedzinie nauki. Sędziowie znacznie lepiej się czują na pewniejszym, realnym gruncie, czytelnik z referatów obszernych i artykułów dowiaduje się przy okazji o pracy, która pisana szarą prozą — dla nas zginęłaby pewnie w powodzi przyczynków, a kiedyś — przed sądem potomnych — będzie broniła naszej epoki nieszczęsnej przed wyrokiem ostatecznym i druzgocącym...
Amerykańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk (A. A. A. S.) przyznało w ostatnich tygodniach skromny tysiąc dolarów d-rowi W. M. Stanleyowi (instytut Rockefellera, Princeton) za badania nad „zarazą mozaikową“ u roślin i z kilku treściwych sprawozdań, felietonów po pismach przekonać się można naocznie, jakie tu wspaniale ziemie obiecane płyną miodem na dalekim horyzoncie. Prace Stanleya, to przy tym świetny triumf wypróbowanej klasycznej metody przyrodniczej. Biolog amerykański chciał się przekonać, co to takiego jest ów tajemniczy „virus“ — nieuchwytny zarazek „przesączalny“ — który tyle różnych groźnych epidemij wywołuje na świecie. Najbardziej dostępną chorobą „virusową“ jest pewna zaraza „mozaikowa“, niszcząca liście wielu roślin. Stanley zabrał się do studiów systematycznych nad tytoniem, pomidorami, szpinakiem „floksem“ (płomyk). Odcedzał, oddzielał centryfugą, izolował, cztery lata analizował chore rośliny i wreszcie znalazł dowód niezbity: „virus“, to nie mikrob, jak przypuszczali niektórzy, nie bakteria, nie okaz niewidzialny z gatunku „protozoów“ — to po prostu cząsteczka proteiny, białka, nie żyjątko, tylko wyraźnie spora molekuła o określonej budowie chemicznej.
Słyszeliśmy już dawniej w fizyce o „zmęczonych metalach“, ale to były tylko takie naiwne kwiatki stylistyczne. Tu — po raz pierwszy w dziejach nauki — stwierdzono, że „kawałek chemii“ rozmnaża się w żywym organizmie, namawia, nakłania stworzenie żywe do masowej produkcji innych drobin anormalnych, szerzy się, atakuje, przechodzi w „ciele gospodarza“ ciekawe mutacje, jak żywy zarazek, ma najwidoczniej cechy wspólne z tajemniczymi „genami“, o których jest mowa w dostojnej nauce o dziedziczności.
Dotknęliśmy istoty życia! — piszą referenci — kto wie, czy dzieło Stanleya nie będzie początkiem nowej epoki, jak wiekopomne odkrycia Pasteura, jesteśmy na tropie, zbliżamy się wreszcie do ostatecznego zwycięstwa, do zrozumienia, opanowania takich epidemij strasznych jak odra, encephalitis (śpiączka), paraliż dziecięcy, grypa, ospa, katar...
Ale nie chodzi tylko o medycynę, terapię, o korzyści doraźne, praktyczne. Co mnie w moich badaniach najbardziej zajmuje — mówił ładnie Stanley w krótkim autoreferacie na zjeździe — to właśnie to, że nie należą specjalnie ani do medycyny, ani do chemii, ani do fizyki, są na liniach granicznych tych wszystkich nauk.
„Kawałek chemii“, martwa molekuła... żyje! zaczyna się już szeptem spowiadać uczonym w laboratorium, mówi, jak to przed wiekami powstały zarodki życia na ziemi, zdradza największe tajemnice, tłumaczy, jak ewolucja jęła gorączkowo tworzyć i odrzucać wciąż nowe formy, organizmy, dziwy i dziwolągi — biolog Stanley rozwalił bezwiednie mocnym uderzeniem jeszcze jeden stary murek graniczny. Wdarł się siłą na to podwórko, na którym budujemy „światopoglądy“, wtargnął do cichego, zapomnianego zaułka, obudził — jak dawniej Einstein — ze snu twardego chrapiących filozofów.
Obowiązek, twardy obowiązek kronikarza każe mi zaznaczyć, że w ostatnich czasach nawet na ślepej ulicy filozofów panuje jakby ruch i ożywienie, głównie za sprawą znanego w tej chwili u nas dość szeroko Bertranda Russella, a trochę też za sprawą Filipa Franka, fizyka teoretycznego z Pragi. Obaj orientują się świetnie w naukach prawdziwych, badawczych i — nie ma obawy — potrafią odróżnić plewy słów od ziarna treści. Russell powiada wyraźnie (cytuję! i — dla pewności — proszę o podwójny cudzysłów) „„charakterystyczną cechą nowej filozofii jest to, że nie rości już pretensji do posiadania specjalnej metody... lub odrębnego gatunku wiedzy““. Zauważmy: nie ma metody i nie ma własnej treści, nie można jej na dobrą sprawę wykładać na katedrach i w seminariach, ale można dla niej jednak po głębszym zastanowieniu znaleźć pewien teren pracy pożytecznej.
Myśliciel nowoczesny mianowicie — takie jest mniej więcej zdanie teoretyka Franka — powinien pełnić umiejętnie służbę łączności, grupować fakty, zebrane przez przyrodników, nadawać słowom właściwe znaczenie, tworzyć wspólny powszechnie zrozumiały język. Frank opowiada trochę przydługą dykteryjkę o sumiennym rolniku, który chciałby sadzić kartofle racjonalnie, wyzyskać jakoś olbrzymi zapas stwierdzonych faktów, doświadczeń. Ile taki człowiek ksiąg przewertować musi: botanika, nauka o pogodzie, ekonomia, statystyka! Każda z tych nauk inaczej buduje teorie, prognozy, inny ma stopień ścisłości i współczynnik pewności, poczciwy kartoflarz musiałby chyba mieć instynkt niezawodny pracowitej pszczoły, żeby zawsze nektar odróżnić od deszczowej wody, żeby trafić na właściwy kwiatek i z właściwym pyłkiem wrócić do ula. W rezultacie — nasza wiedza, nasze doświadczenie wiekowe, to wielka kupa niedostępnego materiału, to antykwarnia bez katalogu... Trzeba stawiać drogowskazy, zawieszać plakaty, obmyślać zwięzłe „slogany“.
Dotychczas — dodajmy — robili to „na ochotnika“ ludzie z temperamentem dziennikarskim, publicyści, pisarze, felietoniści, my! Czytam np. zabawną i zajmującą książkę van Loona „Geografia w kalejdoskopie“ („The home of the mankind“). Oczywiście van Loon nie jest nudnym zawodowcem, rysuje własnym systemem uproszczone kolorowe mapki, nadaje kształty widome cyfrom. Ale umiał zebrać to i owo z geologii, wyciągnąć zręcznie treść istotną z prehistorii, seismologii czy oceanografii. Dowiadujemy się np., dlaczego taki skromny „półwysep“ jak Europa zrobił w dziejach aż tak wielką karierę: ma klimat umiarkowany, usposabiający do pracy umysłowej, ma długą linię brzegową, ma też rzeki, które od osi, linii centralnej spływają zgrabnie w obie strony ku morzom. Bardzo jesteśmy zależni od tych warunków naturalnych, bardziej, niż nam się zdaje!... Grecy wyśmiewali się zawsze w głośnych zabytkach literackich z Beocji i z jej mieszkańców, przekazali ich najdalszej potomności jako głuptaków, matołów i niedorajdów — mieszkaniec Beocji wcale nie był głupszy od innego Greka. W jego prowincji były mokradła, panowała pewnie nagminnie malaria, cóż dziwnego, że człowiek wycieńczony febrą bywał w pewnych okresach mniej żywy, obrotny i dowcipny od Ateńczyka.
My sobie znów opowiadamy ucieszne anegdoty o bajecznym sknerstwie Szkotów. Ale to byli górale, musieli szukać między skałami nędznego kawałka ziemi, pokrytej najgorszą trawą, najeźdźcy, Rzymianie, oddzielili się od nich tęgim murem i czterysta lat trzymali ich na fatalnej diecie — trudno się dziwić, że Szkot myśli o każdym pensie wytartym, o czarnej godzinie. Van Loon wie nawet, dlaczego Hiszpanie mają skłonność do gitary, do ustroju „klanowego“, do wojny domowej, a nie do „jodłowania“ np. Umie wyjaśnić, dlaczego Anglia opanowała morza i lądy, dlaczego za sprawą braci Wrightów i dzięki żegludze powietrznej „centrum cywilizacji“ najwidoczniej zaczyna się przesuwać, jedzie przez Atlantyk...
Najnowsza szkoła filozoficzna chce — jak się pilnemu czytelnikowi zdaje — odebrać koncesję van Loonowi i tow., chce sama wziąć interes w ręce, wydobywać miąższ z łupiny, przemawiać do tłumów, układać kolorowe mapki, tworzyć z faktów barwne mozaiki. Dr. Otto Neurath (nie minister, broń Boże, tylko przedstawiciel t. zw. „kierunku wiedeńskiego“) pracuje od lat nad oryginalnym „językiem obrazkowym“, który trochę przypomina hieroglify, a trochę powiastkę fantastyczną Conan Doyle’a o „tańczących figurkach“. Zamiast się długo rozwodzić nad przyczynami bezrobocia np. rysujemy po prostu dziewięciu czarnych górników, ładujących własnoręcznie łopatami węgiel do trzech wózków i piszemy: rok 1923, później malujemy czterech górników, taśmę, cztery wózki — rok 1928 i wszystko jest jasne. Można takimi symbolami, „izotypami“ pisać księgi, zrozumiałe dla wszystkich klas i narodów, można tworzyć czytelne encyklopedie, artykuły, podręczniki, felietony... Periculum in mora!
Może doprawdy nam — pismakom, gazeciarzom — grozi zagłada? Może nas filozofowie pozbawią chleba, wywłaszczą, wpiszą na listę bezrobotnych?!
Pewna nadzieja jeszcze nam świta... Czytam właśnie w tygodniku amerykańskim o dociekaniach estetycznych jakiegoś poważnego matematyka, teoretyka, profesora. Kwadrat — powiada ów przedstawiciel nie wiem już jakiej szkoły — jest estetyczniejszy od rombu. Piękno kwadratu = 1,50, urok rombu to 1,0, a zwykłego trójkąta tylko 0,63...
Dopóki tak sobie filozofują, nie są niebezpieczni.

Jakie to różne bywają Beocje na świecie, jak dużo jest stojącej wody i malarii, jaka kupa „greków“ bredzi w biały dzień...


Kotary naokoło Londynu. — Anioł-stróż w pudle. — Ameryka organizuje piatiletkę. — Pomidor i Kasiopea i parasol.

Czytelnicy i sztab redakcyjny niektórych gazet londyńskich omawiają teraz szeroko najskuteczniejsze sposoby obrony wielkiego miasta przed straszliwą maszyną piekielną tych czasów — samolotem bombowym. Ktoś wpadł na pomyśl powieściowy, chce stolicę otoczyć wiszącymi zasłonami z drutów, przymocowanych do balonów na uwięzi, chce złe metalowe kruki i sępy uwikłać w tych sieciach i obcą eskadrę powstrzymać tak, jak liany dziewiczych lasów zatrzymują podróżników. Idea wywołała t. zw. ożywioną dyskusję, dotarła nawet aż do parlamentu, za to w różnych listach do redakcji poddano ją — może i słusznie — krytyce bardzo surowej.
Kotary druciane naokoło miast otwartych może się nie przyjmą, ale istnieje jeszcze spora gromada prawdziwych wynalazców, twórczość techniczna nie słabnie i chyba nie ma takiego „Frankensteina“, z którym uparty inżynier dzisiejszy nie dałby sobie wreszcie jakoś rady. Amerykanin A. Fitzgerald wymyślił — w celach raczej laboratoryjnych, mierniczych — przyrząd, który nazywa „petoskopem“. Ów aparat zaopatrzony jest, jak tyle innych dzisiaj, w elektryczne oko, w „fotocelę“, w komórkę, znaną dobrze kiniarzom, radiotom, amatorom telewizji.
Ale pudło Fitzgeralda ma jeszcze wewnątrz sprytnie umieszczone sztachety przed warstwą światłoczułą i zaczyna działać w ogóle dopiero wtedy kiedy coś się za tymi sztachetami porusza, kiedy coś miga w polu widzenia. Petoskop patrzy zupełnie obojętnie na jasny błękit, na zachmurzone niebo — budzi się nagle, wysyła prądy zmienne, dzwoni, kiedy w powietrzu jakiś obiekt przesuwa się wolniej albo prędzej. Niedawno umieszczono to podłużne pudło na jednym z lotnisk amerykańskich — aeroplan, nawet z wysokości tysiąca kilometrów nad ziemią, alarmuje czuły aparat, słychać natychmiast brzęczenie dzwonka.
Podczas wojny — mówił Fitzgerald rzeczoznawcom, zebranym w porcie lotniczym — petoskop może oczywiście reagować od razu rykiem syren w całym mieście na ruchy nadlatującej eskadry nieprzyjacielskiej.
Jak widać kuźnie dzisiejszego Wulkana produkują nie tylko metalowe zmory i straszydła — czasem z lampek, drucików budują również niezawodnego i automatycznego anioła-stróża...
Tragiczna powódź w Ameryce wykazała, jakie usługi oddać może radio w godzinie klęski przeraźliwej. Prawie milion ludzi trzeba było wywieźć nagle z zagrożonych miast w dorzeczu Ohio i Missisipi, trzeba było zorganizować pomoc, transport, schrony, dowóz żywności, wody do picia, lekarstw. Zasadzono wszystkich radioamatorów-krótkofalowców do pracy. Nawet stacje europejskie chwytały nocą urywki dramatycznych rozmów:
— Czy słyszycie w Louisville? Wysyłamy surowice i szczepionki samolotami — wskażcie kierunek, miejsce do lądowania.
— Inżynierowie w Fernback, Ohio, do kwatery w Indianie. Wysłać zaraz dwie łodzie motorowe...
— Boston wzywa Kentucky...
— Mówi Filadelfia...
Straty obliczają na kilkaset milionów dolarów, ale klęska może najgorsza, historyczna, to te nieprawdopodobne miliony ton urodzajnej ziemi, które woda spłukuje i niesie do morza. Prezydent Roosevelt przedstawił w tych dniach kongresowi olbrzymi plan robót publicznych: trzeba inną niż dotychczas zastosować strategię w walce z żywiołem, trzeba budować cementowe tamy i olbrzymie rezerwuary od razu w górze rzeki, trzeba w okresie roztopów powstrzymać fale nim dojdą do miast ludnych, nim się rozleją szeroko w dolinach. Sto milionów dolarów przewiduje ten nowy projekt na prace hydrotechniczne w basenie rzeki Ohio i Missisipi.
Jeżeli w bogatym, świetnie zagospodarowanym kraju, w przysłowiowych Stanach Zjednoczonych takie olbrzymie ofensywy inżynierskie są niezbędne — już, zaraz, natychmiast — to widać jeszcze rąk założyć nie możemy i różne bajki o szalejącej technice i gorączkowym „postępie“ (w cudzysłowie) nie mają chyba wielkiego sensu.
Wynalazcy zresztą nie dbają o plotki i polemiki po gazetach — majstrują, jak majstrowali dawniej. Dr. Hugo Benioff z Waszyngtonu zbudował przyrząd, który wygląda jak chora na słoniowaciznę słuchawka telefoniczna, ma olbrzymi magnes wagi kilkuset funtów i kolosalną płytkę z miękkiego żelaza i kiedy najlżejszy dreszczyk przebiega ziemię i zmienia raptownie dystans blachy od magnesu — prądy elektryczne płyną, zaznaczają się odchyleniami w czułych galwanometrach. Każda fala trzęsienia ziemi daje w przyrządzie efekt, zwiększony 200 tysięcy razy, aparat wyczuwa subtelnie i notuje katastrofy z odległości tysięcy kilometrów, nawet uderzenia wód morskich o brzegi albo silniejszych wichrów o góry odczytać można z drżących linij na wykresach.
Zdobyliśmy nowy — chyba najwrażliwszy — przyrząd alarmowy, seismograf, detektor. Katastrofom geologicznym zapobiec jeszcze nie umiemy, ale możemy przynajmniej pochwycić wlot pierwsze sygnały ostrzegawcze.
Od czasu kiedy urząd amerykański wydaje patenty na rośliny, sprytni i pomysłowi ludzie zabrali się z większym zapałem do wyczynów botanicznych.
Są już podobno nasturcje o 60 płatkach zamiast zwykłych pięciu, są niebywałe jakieś grzyby i orzechy, jeden z dziennikarzy opisuje pomidor zupełnie niepodobny do ojca, dziada, ani do nikogo z rodziny — 150 nowych odmian kwiatów i owoców opatentowano dotychczas. Związek tej botaniki twórczej z techniką jest bliższy, niżby się zdawać mogło, bo nowe okazy powstają niekiedy pod wpływem bombardowania komórek i zarodków promieniami Roentgena, które coś tam zmieniają w „chromosomach“ tajemniczych. Można dziś w ogóle zostać hreczkosiejem w murach najludniejszego miasta, można sadzić w grudniu i zbierać w marcu, można być rolnikiem bez ziemi, hodować jarzyny na trocinach, kartofle w wannach i rynienkach. Czy i te nowe sposoby zdobycia chleba, żywności nazwiemy także „wybrykiem obłąkanej cywilizacji“?
Największy, najbardziej zdumiewający „postęp“ — to powinno chyba dać śledziennikom temat do poważniejszych rozmyślań — zaznacza się od lat kilkunastu w dziedzinie, która z natury rzeczy najdalej leży od naszych spraw przyziemnych, materialnych i powikłanych — w astronomii. Na początku tego wieku — opowiada współpracownik jednego z lepszych tygodników zagranicznych w zajmującym referacie — wszechświat był drobną, „domową aferą“. Gwiazdy ciągnęły się aż do krańców Drogi Mlecznej, kula kosmosu miała około 6 tysięcy lat świetlnych w średnicy, zagadkowe mgławice leżały spokojnie gdzieś pośrodku, nasz układ galaktyczny jak duży, pakowny balon mieścił w sobie wszystkie słońca, ciała niebieskie, świetliste welony i inne obiekty ciekawe. Przed ćwierćwiekiem mniej więcej zabrali się energicznie do roboty Amerykanie, najpierw świetny Shapley, później znakomity Edwin Hubble. Odkryto nowe sposoby mierzenia przeraźliwych odległości, stwierdzono, że niektóre z mgławic leżą wyraźnie daleko za Drogą Mleczną, że są skupiskami gwiazd, odrębnymi kosmosami, że istnieją „galaktyki“ oddalone od naszej o lat świetlnych dziewięćset tysięcy (mgławica w Andromedzie). Niezmordowany Hubble ogląda niebo przez największą, najdoskonalszą źrenicę świata — teleskop na Mount Wilson — i przyznać mu trzeba — doskonale umie patrzeć. Wymierzył dalekie kosmosy, nie są o wiele mniejsze od naszego, mają np. 40 tys. lat świetlnych, mierząc w poprzek od bieguna do bieguna. Dzielny astronom amerykański naliczył przez lat kilkanaście i przestudiował ze 44 tysiące takich galaktyk, wszechświatów „zagranicznych“, najdalszy z nich zaznacza się słabo na najczulszych kliszach, dzieli go od nas dystans niepojęty, niewyobrażalny: 500 milionów lat świetlnych. Z drobnej „afery lokalnej“ powstała bardzo wielka sprawa, zaczęliśmy od skromnego rynsztoka, dojechaliśmy do nieogarnionego oceanu — i to właśnie w tej naszej zwariowanej, zdyszanej, zaślepionej, zmaterializowanej epoce nieszczęśliwej.
Astronomia takiego już nabrała rozmachu w tych czasach, że sypie faktami co miesiąc i mogłaby zapełnić sensacjami niejeden numer spory gazety codziennej. Czytelnik zna z widzenia wielkie W Kasiopei na niebie. Środkowy szpic tej litery zajmuje gwiazda drugiej wielkości, gorętsza od naszego słońca i zwana gammą w katalogach. Od kilku miesięcy owa Gamma — jak stwierdzono — filuje, świeci mocniej, daje jaskrawsze linie w spektroskopie... Astronomowie wiedzą, co to znaczy — Gamma Kasiopei powiększy pewnie liczne grono gwiazd nowych, lada chwila ciskać pocznie w przestrzeń płomienne obwoluty gazów rozpalonych, rozżarzy się, strzeli światłem, jak niedawno Nowa w Herkulesie...
Dobrze, ale tamte dawniejsze pękające słońca zaczynały skromnie, ubogo, były przed wybuchem gwiazdeczkami 14 wielkości. Co się stanie tym razem? Eksplozja jednej z gwiazd najjaśniejszych!? Niektórzy fachowcy twierdzą, że promieniowanie ultrafioletowe będzie bardzo silne, i że będziemy musieli nosić wszyscy — parasole z ołowiana podszewką...

Czasem człowiek zamyka zmęczone lekturą oczy i ma wrażenie, że epoka Verne’a i Wellsa jeszcze trwa na świecie...


Masaż i radość życia. — Palce słyszą. — Esperanto gestów. — Zdetronizowany szpinak. — Zmniejszyć człowieka czy zwiększyć? — Szklany dom. — Trujący ozon. — Śpiewająca książka. — Można zostać ojcem przez pocztę.

Jeden z felietonistów londyńskich przyłapał gdzieś w gwarnej stolicy profesora Katza (fizjolog, dawniej wykładał w Rostoku, w Niemczech) i opowiada, czego się dowiedział. Prof. D. Katz nie stracił nawet na emigracji werwy, ani fantazji, ze wszystkich zmysłów obrał sobie jako teren studiów jeden — zmysł dotyku — bada, mierzy, jest dobrej myśli.
Wie pan — mówił dziennikarzowi — dlaczego Finnowie tak się świetnie spisują na olimpiadach? Mają doskonałych masażystów. Wymyślono już przyrząd, zwany „ergografem“, możemy metodą naukową zmierzyć dokładnie zmęczenie mięśnia, które polega właściwie na zatruciu, możemy to zatrucie usunąć. Przez odpowiednie ugniatanie ciała (ciągle metodą naukową) możemy się podreperować psychicznie; w świadomości pod wpływem masażu zachodzą pewne zmiany — czujemy się szczęśliwi, obrotniejsi, odważniejsi. Dawni Grecy, Hindusi, Indianie wiedzieli o tym dobrze.
Tymczasem — nim się owej szczęśliwości na drodze świadomego masażu doczekamy — studia nad dotykiem doprowadziły do innych jeszcze ważnych wyników. Można — dowodzi Katz — słyszeć mowę i muzykę palcami i niektórzy głuchoniemi doskonale chwytają wibracje, rozumieją, rozróżniają słowa, wyczuwają je ręką na krtani nauczyciela albo na specjalnych płytkach i membranach drgających, na blaszkach mikrofonów.
Inny znów poważny badacz, R. Paget, twierdzi, żeśmy niesłusznie zaniedbali zupełnie rozmowę „na migi“. Ludy pierwotne miały doskonale rozwinięty system znaków porozumiewawczych, prawdopodobnie „żywe słowo“ powstało w ogóle w ten sposób, żeśmy ongiś w zaraniu dziejów do ustalonego ruchu warg i ust dodawać zaczęli niepotrzebne pomruki i okrzyki... Z tego się rozwinął język.
— Należałoby — radzi Paget — wrócić do gestów, wyłonić komisję, która by przez kino i radio (telewizja) uczyła ludzi owych prostych, ogólnie zrozumiałych znaków. Mielibyśmy nareszcie na ziemi język wspólny, prawdziwie międzynarodowy, moglibyśmy wymieniać myśli z mieszkańcami wszystkich kontynentów i krajów... Esperanto gestów!
Jeżeli nasze „komisje ortograficzne“ dalej będą reformowały pisownię, to sir Richard Paget ma słuszność i świętą rację — przestaną się rozumieć nawet ludzie jednego kraju i trzeba będzie rzeczywiście rozmawiać z współobywatelami na migi.
Prace uczonych współczesnych mają w ogóle coraz wyraźniejsze „walory dziennikarskie“ i w Anglii ktoś wpadł na zabawny pomysł: filmuje, utrwala na zajmujących taśmach wyniki badań dzisiejszych pionierów „nauki o odżywianiu“. Co jeść? ile? jak gotować? Tą sprawą zajęły się też — ze względów praktycznych i reklamowych — zamożne towarzystwa gazowe i kinowe „krótkometrażówki“ kulinarne mają za granicą spory sukces. Kto by przypuszczał np. że szpinak zostanie wyrzucony nagle poza nawias społeczeństwa? Dawano to zielsko dzieciom, sądzono, że zawiera jakieś składniki odżywcze niezbędne — owszem, ale zawiera też w sporych ilościach kwas szczawiowy, ten kwas znów tworzy z wapniem w potrawach związek niestrawny i w rezultacie zęby i kości rosnących dzieci nie otrzymują w porę koniecznych chemikaliów. Tak przynajmniej twierdzi cała gromadka uczonych amerykańskich, którzy zbadali sprawę doświadczalnie w klinikach i laboratoriach i wyniki studiów ogłosili na poważnym zjeździe Am. Tow. Chemicznego.
Jedno nowsze odkrycie biologów natchnęło do ciekawego artykułu p. Roberta Lynda, świetnego felietonistę angielskiego. Biochemia amerykańska robi postępy zdumiewające i grupa badaczy tamtejszych, karmiąc szczury laboratoryjne wyciągami z grasicy (gruczoł) i innymi ekstraktami, otrzymała wreszcie w pokoleniach dalszych szczury-olbrzymy, dwa do siedmiu razy większe od normalnych. Istnieje podobno nadzieja, że i dla ludzi można będzie znaleźć odpowiedni Wells’owski „pokarm bogów“. P. Lynd woła gromkim głosem w felietonie: hola! veto! nie pozwalam! Człowiek mały ma o wiele więcej szans w życiu niż człowiek wielki, który najczęściej nie wie co począć z nogami w tramwaju, w łóżku hotelowym i w teatrze, dostaje zawsze po głowie w zbiegowisku ulicznym, zwraca uwagę pijanych awanturników i śmieszy publiczność na boisku sportowym. Dyktator dzisiejszy jest — bez żadnych przenośni — raczej mały, niż wielki. Włosi słuchają Mussoliniego (5 stóp 8 cali), Niemcy Hitlera (5 stóp 8 cali) — chociaż ludzkość podobno stale rośnie i Europejczykom przybyło — jak wykazują pomiary — kilka centymetrów w dziesięcioleciach ostatnich. Może felietonista ma rację — może biologom trzeba podsunąć myśl, żeby nas zamienili raczej na ród karłów niż olbrzymów...
W każdym razie szmugiel przez zieloną granicę, która oddziela lekkomyślną literaturę od poważnej nauki i techniki, rozwija się, kwitnie. Pomimo surowych zakazów nudnej straży pogranicznej lepsze pomysły lecą w jedną i drugą stronę. W Nowym Jorku powstaje — na rogu Fifth Av. i 56 ulicy, w sercu Manhattanu — „szklany dom“ z powieści Żeromskiego. Na zdjęciach widać, jak mularze układają przezroczyste cegły wielkości sporego tomu encyklopedii, jak je wiążą cementem. Gmach pięciopiętrowy ma mieścić biura głośnej huty w Corning (tej, która odlała blok szklany wielkiego nowego teleskopu), fachowcy poświęcili całe lata pracy na wyszukanie odpowiednich stopów i wreszcie zawzięta technologia rozwiązała trudne zagadnienie. Architekt, p. G. Platt, twórca planów, jest pewien, że „dom szklany“ wywoła taki sam gwałtowny przewrót w budownictwie, jak ongiś konstrukcja żelazna, żelbeton i drapacz nieba. Nie trzeba murów dziurawić oknami — ściany są przezroczyste...
Tu fantazja powieściopisarza, artysty wskazała drogę technikom, częściej — usługa za usługę — pracownicy laboratoryjni mają wyraźny wpływ na styl literacki. Ile to razy w opisach dłuższych mówiliśmy z uznaniem o czystym powietrzu, w którym czuć było ozon — ów „ozon“ był prawie figurą retoryczną, ozdobą prozy poetyckiej. Otóż — badania nowsze wykazują, że ozon (odmiana tlenu — z trzema atomami w cząsteczce zamiast dwóch) jest trucizną. Zwierzęta doświadczalne w atmosferze, przesyconej ozonem, oddychają z trudem, ten gaz łączy się ze śluzem tkanek w organach oddechowych, zapycha kanały, tamuje dopływ powietrza, powoduje śmierć. Autorom o inklinacjach mistycznych, metapsychikom, których pociągają eksperymenty niesamowite, tajemnicze zjawy w ciemnych pokojach, przyda się wiadomość, że są już w sprzedaży subtelne błony, wrażliwe na promienie podczerwone (infra). Można aparatem fotograficznym robić zdjęcia po ciemku, nie zapalając światła, nie błyskając magnezją, można spokojnie, za dnia na filmie obejrzeć, co się materializuje i kto straszy na seansie spirytystycznym, nie trzeba polegać na zawodnych świadectwach zmysłów i przygodnych obserwatorów. T. zw. media będą się musiały teraz bardziej wysilić i mocniej wziąć w kupę... Poetom zaimponować powinna stanowczo pierwsza chyba w dziejach literatury „śpiewająca książka“. Autorem zajmującego dzieła jest p. Nicholson, przyrodnik, ornitolog. Studiuje ptaki i zamiast długo opisywać czytelnikowi w szarych słowach, jakie dźwięki słowik wyrzuca z gardziołka, jakie nuty wydobywa kos, zięba, turkawka — naturalista angielski dodaje do książki dwie spore płyty gramofonowe, odpowiednio „nagrane“ w lasach podmiejskich. Podobno niektóre zdobycze cierpliwego p. Nicholsona — np. „okrzyk wojenny“ zielonego dzięcioła — są czymś jedynym w dotychczasowej literaturze przyrodniczej i znakomity Julian Huxley pisze ze szczerym entuzjazmem o talencie autora (mamy tu na myśli ornitologa, nie dzięcioła). Śpiewająca książka — to doprawdy miły i piękny pomysł.
Inne prace nowoczesnych przyrodników, cierpliwych biologów otwierają jeszcze bodaj ciekawsze horyzonty przed olśnionym piśmiennictwem, — trudno te doprawdy śmiałe idee oddać twardym piórkiem felietonisty, ale — zarumieniwszy się z lekka — spróbujmy. W stadninach odbywa się już dość często t. zw. „sztuczne zapładnianie“ klaczy. Niedawno hodowcy z Argentyny zwrócili się do biura naukowego Amerykańskiego Dep. Rolnictwa i — oficjalnie, przez ambasadę — poprosili o przesłanie w odpowiednim opakowaniu „plemników“ dwóch byków rasowych, które to byki mają w ten dziwaczny sposób — przez pocztę lotniczą z odległości — poprawić rasę krów argentyńskich. Wybitni fachowcy zajęli się tą sprawą, t. zw. „spermatozoa“ zostały ze stacji doświadczalnej w Beltsville wysłane do Waszyngtonu, stamtąd aeroplanem do Miami i do Buenos Aires. Dr. Fred W. Miller, wielki specjalista, nie ma prawie wątpliwości, że „zapłodnienie“ z odległości 6 tysięcy mil się uda...
Myślę, że np. nowsza literatura dramatyczna znalazłaby tu... Ale dajmy temu pokój — pióro staje sztorcem i odmawia po prostu posłuszeństwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.