Ziemia w malignie/Agent i „cygaro“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Agent i „cygaro“... — Ród Herostrata. — Pan rektor buduje piramidę egipską. — Co po nas ma zostać?

W Anglii i w Ameryce zdobyła pewien sukces (8 wydań) książka kapitana niemieckiego Rintelena, który w okresie wielkiej wojny walczył na „froncie Manhattanu“. Był po prostu agentem wywiadu niemieckiego, mącił wodę, buntował Meksyk, miał konszachty z wyrzutkami społeczeństwa, opłacał podpalaczy, podrzucał bomby — i to w kraju podówczas neutralnym. Jego wspomnienia są stanowczo lekturą pożyteczną, bo otwierają oczy bezstronnemu czytelnikowi na niektóre ruchy i rozruchy, każą mu z innego nieco stanowiska patrzeć na pewne wybuchy, niby to żywiołowe i spontaniczne. To jeszcze jedno „oblicze wojny“ — podstępny agent niszczy towary w portach, statki, zatapia maszynami piekielnymi okręty, płaci podżegaczom i oczywiście „odstawia“ bohatera.
Razu pewnego — czytamy w ponurej książce — zgłosił się do owego Machiawela chemik, Niemiec, i rzucił mu na biurko niewielką rurkę ołowianą. Ta rurka mogła mieć wewnątrz krążek miedziany — grubszy albo cieńszy. Z jednej strony owej miedzianej przegródki było miejsce na kwas pikrynowy, z drugiej — na kwas siarkowy albo inną ciecz odpowiednią. Skutek? Oba płyny łączyły się z sobą dopiero po przeżarciu przez kwasy owej blachy i wtedy — dajmy na to po tygodniu, kiedy statek był na pełnym morzu, z dala od brzegów — wybuchał nagle ogień, okręt stawał w płomieniach, z piekielnej rurki zostawała kropelka roztopionego ołowiu, cała maszyneria diabelska znikała bez śladu, „spurlos“. Rintelen opowiada, jak on i jego ludzie podrzucali sprytnie ołowiane cygara w różnych portach amerykańskich, jak je umieszczali we właściwej chwili między ładunkiem, przeznaczonym dla Europy, jak później czytali w depeszach o niezrozumiałej katastrofie na Atlantyku, o pożarach, wybuchach na oceanie, o okrętach, idących na dno. Taki prosty — zdawaliby się — przyrząd, a wywołał wielki popłoch w kilku potężnych krajach — pisze z utajoną jak gdyby satysfakcją autor i agent w dłuższym rozdziale: „sabotaż“.
Tak to się działo w roku 1915. Dziś już spryciarze mają chyba środki o wiele groźniejsze, cygara o wiele niewinniejsze z pozoru i jeszcze bardziej „spurlos“ mogą szerzyć zniszczenie. Dwadzieścia lat minęło — maszyny piekielne udoskonalono na pewno, technika robi postępy.
Miały oczywiście i czasy dawniejsze swoich Herostratów, którzy się chcieli wsławić paleniem świątyń w Efezie i wsławili się istotnie — figurują we wszystkich encyklopediach, historia mówi szeroko o Atyllach i innych biczach bożych. Jeden z felietonistów londyńskich twierdzi, że wandalizm — jak złe zarazy w niektórych krajach — nie wygasa właściwie nigdy, ma okresy trochę słabsze, ma wybuchy mocniejsze, ale zawsze to, co człowiek stworzył, budzi w innych ataki szału niszczycielskiego — posągi, mury, literatury giną, zapadają się nie tylko w trzęsieniach ziemi i katastrofach wulkanicznych. Z głośnych siedmiu cudów antycznego świata pozostał jeden: piramida Cheopsa, i ta ocalała zresztą również cudem, bo na złej woli nie zbywało zawziętym barbarzyńcom i kalif Manun kilka lat skrobał pracowicie różnymi narzędziami potężne kamienie grobowca egipskiego, nie mógł ich ruszyć, zmordować i tylko podrapał tu i owdzie mocne bloki. Przepadały w płomieniach książki za Omara i za Goebbelsa, nie zostało nic z malarstwa greckiego, zginęły rzeźby Praksytelesa, Fidiasza, dzieło Petroniusza, setka dramatów Eschylosa, zniknęły nagle miasta ongiś głośne, Niniwa, Babilon, zapodziały się gdzieś całe cywilizacje — Meksyk, Peru.
To też z bardzo rozsądnym projektem wystąpił na łamach prasy dr. T. Jacobs, rektor jednego z uniwersytetów amerykańskich. Chciałby ułatwić żmudną robotę archeologom czasów przyszłych, chciałby gdzie w cichej piwnicy, w dobrym miejscu zakopać „wyciąg fortepianowy“ kultury dzisiejszej — pan rektor mówi oczywiście „epitome“, nie wyciąg — chciałby schować w „krypcie“ kilka encyklopedyj, trochę filmów z widokami, kilka języków i głosów na płytach gramofonowych. Trzeba by też pamiętać — powiada — o rzeczach codziennego użytku, o naszych potrawach, napojach, o gumie do żucia. Trzeba zilustrować, opisać treściwie nasze sporty, zabawy, rozrywki, trzeba przekazać badaczom — przynajmniej w dokładnych modelach — nasze maszyny drukarskie, samochody, domy, meble, gazety, ogłoszenia. Ponieważ od pierwszej daty, którą historykom w ogóle udało się ustalić, do dnia dzisiejszego minęło lat 6177, więc sprawiedliwość wymaga — ciągnie dalej uczony profesor amerykański — żeby naszą „kryptę“ otworzono dopiero w roku 8113. Piramidy egipskie przetrwały lat tysiące, bo je postawiono w wyjątkowo suchym klimacie, ale technika współczesna potrafi taki najlepszy „klimat“ wytworzyć sztucznie: można modele budować z nierdzewnej stali, druki, filmy, dokumenty zamknąć w szczelnych rurach kwarcowych, wypełnionych gazami neutralnymi.
Z „zębem czasu“ nie będzie kłopotu. Inżynierowie japońscy po dłuższych naradach z fizykami wybrali niedawno sporo takich materiałów „wiecznotrwałych“ i przekazali dalekiej potomności wiele nazwisk w tubach platynowych, w topionym kwarcu, na preparowanych pergaminach, umieszczonych w atmosferze helu i neonu. Gorzej bywa z tymi ludźmi złej woli, wandalami. Ale i tu profesor amerykański znalazł sprytny wybieg: wandale lubią przeważnie czyny gromkie, rzadko (przynajmniej w Stanach) zaglądają do uniwersytetów, jeszcze rzadziej do piwnic pod bibliotekami. Żeby tak „kryptę“ umieścić w podziemiach poczciwej wszechnicy — „Oglethorpe University“ — której rektorem jest właśnie ów dr. Jacobs? Intruz przypadkowy, archeolog, badacz przyszły, nie-wandal, uszanowałby na pewno napis na drzwiach mauzoleum: „otworzyć — po naszej śmierci — w roku tej ery 8113“... Pisma naukowe amerykańskie przyjęły bardzo życzliwie pomysł profesora, drukują jego spory artykuł i apel do ofiarodawców, piszą, pod jakim adresem szukać należy informacyj bliższych.
Więc pozostaje jeszcze tylko jedna skromna kwestia do załatwienia. Co wybrać z naszej kultury i cywlizacji, co z dorobku dzisiejszego „zakonserwować“ dla tysiącleci następnych, co w naszym życiu teraźniejszym, w naszej twórczości będzie zajmujące dla przeraźliwie odległych pra-pra-wnuków?
Amerykanie pracują od lat nad „obiektem“ wspaniałym, prawdziwie muzealnym. Ich wielki teleskop, który ma stanąć na Mount Palomar, wygląda coraz bardziej na ósmy cud nowożytnego świata. Zbudowali niedawno — dla wprawy — model zmniejszony (skala 1:10) tego przyrządu optycznego i już model jest aparatem imponującym. Flota amerykańska wypożyczyła uczonym jednego z najlepszych swoich konstruktorów, C. S. Mc Dowella, i dzielny kapitan buduje drogi specjalne, obmyśla fundamenty, kopuły ruchome, wiązania, mechanizmy, osie, łożyska dla olbrzymiego zwierciadła, nad którym obserwator będzie latał dosłownie jak mała mucha nad wielkim głębokim talerzem. Praca wytężona ma trwać jeszcze przez lat cztery, ale już teraz „nadludzkie oko“ rysuje się coraz wyraźniej i będzie — przypuszczać należy — jednym z najpiękniejszych pomników techniki dzisiejszej. Nieznane głębie wszechświata otworzą się przed astronomami — podobno dosłownie osiem razy więcej zobaczymy pewnej nocy, osiem razy większa będzie nasza wiedza o kosmosie.
Nawet niektóre aparaty medyczne, przeznaczone do klinik, wyglądają jakby je Wells wymyślił i mogłyby zaimponować wnukom. Wielki generator elektrostatyczny z Massachusetts, który ma produkować miliony woltów i niebywale przenikliwe promienie Roentgena w szpitalach prezentuje się świetnie na zdjęciach w tygodnikach naukowych. Mógłby zaćmić niejedną dekorację do opery fantastycznej.
Dawniej w piachach, warstwach geologicznych, pod zastygłą lawą, w grotach i na dnie oceanu szukaliśmy takich właśnie „rzeczowych dowodów“ inteligencji. Mówiliśmy: patrzcie, już w krainie Majów obserwowano gwiazdy, już piramidy świadczą o tym i o owym, już człowiek pierwotny miał pewne narzędzia, już jaskiniowiec malował farbą na ścianie pieczary...
Dziś powiadamy „maszyny“, „przyrządy“, „cywilizacja“ i uśmiechamy się pogardliwie...
Możeby raczej dla potomnych przechować w szczelnej, kwarcowej rurze kilka wycinków z prasy, trochę gromkich przemówień i innych wiadomości aktualnych? Rasizm — moda — duchy — horoskopy itd. itd.?
Aparaty będą mieli lepsze w roku 8113. Ale takich horrendalnych, wiekopomnych głupstw w innej epoce nie znajdą łatwo i od razu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.