Ziemia w malignie/Pali się i to już lat pięćdziesiąt

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pali się i to już lat pięćdziesiąt. — Gazownie pod ziemią. — Ocean własną pracą produkuje złoto. — „Ngollokwanger“.

W roku 1885 w południowych kopalniach stanu Ohio wybuchły pewne nieporozumienia, zatargi, i gromadka szaleńców z tłumu — zawsze się tacy znajdą — naładowała wózek węglem, oblała go naftą, podpaliła i puściła po szynach korytarza.
Pożar pod ziemią nie wygasł od owej nieszczęsnej chwili do dnia dzisiejszego, ogień niszczy olbrzymie cenne pokłady, pochłonął przez lat już przeszło pięćdziesiąt ze dwanaście milionów ton „czarnych diamentów“. Czasem przez szczeliny gruntu — kominy — wysuwają się nagle jak z zapadni teatralnej ciemne kotary i słupy dymu, czasem gaz trujący atakuje górników w sąsiednich kopalniach. Zapadają się nagle drogi po wsiach, domy po miastach, budynki szkolne, jeden z farmerów okolicznych wydobył jesienią z pola... pieczone kartofle. I dopiero teraz, kiedy powstały w Ameryce specjalne komitety, walczące z bezrobociem, głośna WPA rozwija plany, tworzy armie inżynierów i robotników. Mają kosztem setek tysięcy dolarów zbudować w gorejącym piekle ściany i mury ogniotrwałe, mają zalać cementem kominy i szpary, odciąć dostęp powietrza...
Można z tej historii tragicznej wyciągnąć — jak się zdaje — niejeden morał pożyteczny. Dziwnym zrządzeniem losu w Rosji robotniczej zdobył wielką sławę prosty górnik, Stachanow, który więcej niż inni wydrzeć umiał węgla z wnętrza ziemi — teraz znów, jak to widać na ciekawych zdjęciach w tygodnikach amerykańskich, rosyjska Akademia Nauk zgromadziła uczonych ze wszystkich instytutów i organizuje na gwałt nową „piatiletkę“. Chodzi o uruchomienie i najrozsądniejsze wyzyskanie bogactw naturalnych olbrzymiego kraju. W obradach biorą udział głośny botanik, Wawiłow, badacz lądów i mórz arktycznych, Samojłowicz, twórca wielkiej pracowni, poświęconej zagadnieniom technicznym i fizykalnym, Joffe. Sprawa umiejętnego rozdziału energii i rozprowadzenia jej po kolosalnym terenie jest w tych naradach oczywiście na pierwszym planie i — to już wygląda prawie na ironię złośliwego losu — wśród wielu zajmujących projektów ma zwolenników gorących i taki: utworzyć gazownie od razu pod ziemią, wewnętrzne pokłady węgla zamienić na gaz, który będzie rurami przesyłany do miast i osad fabrycznych. Technicy chcą, krótko mówiąc, zainscenizować racjonalny „pożar w Ohio“ i oddać tę niezwykłą katastrofę na usługi przemysłu.
Wynalazcy na Zachodzie nie są zresztą mniej pomysłowi i pisano już wiele o pracach teoretycznych i eksperymentach przedsiębiorczego G. Claude’a, który chciał wyciągać rurami energię termiczną z wód oceanu. „System Claude-Boucherot“ polega w zasadzie na tym, że morze samo jest właściwie i na dobrą sprawę maszyną parową, ma „chłodnice“ w głębinach i kotły albo rezerwoary olbrzymie z cieplejszą wodą na powierzchni, którą słońce ogrzewa i różnica temperatur wystarcza do uruchomienia tłoków i kół. Energiczny Claude robił już próby u wybrzeży kubańskich i brazylijskich — teraz ma nowy pomysł, również fantastyczny i powieściowy, a jednak — podobno — wykonalny: woda morska zawiera — w niewielkich ilościach — złoto i to złoto można by bez dalszych kosztów wydobywać maszynami Claude’a i Boucherota. Czyli inaczej — możnaby zmusić ocean, żeby sam, z własnego popędu, ciężko sapiąc i jęcząc, wypluwał po dniach i nocach te skarby, które mu rzeki od wieków znoszą. Człowiek by się tylko tej pracy olbrzyma przyglądał, naciskając tu i ówdzie guziki odpowiednie. Wynalazca francuski wierzy mocno, że jego plany dadzą się zrealizować: na jednym z ostatnich posiedzeń Akademii paryskiej zdawał sprawę z wycieczki badawczej na morza dalekie — najwięcej złota, jak wykazała sprytna analiza metodą Głazunowa, zawierają wody kalifornijskie i australijskie.
Akademia rosyjska ma na ogól zamiary i cele bardziej praktyczne. Instytuty genetyczne mają się zająć gorliwiej roślinami pożytecznymi, którym już dziś skrócono znacznie okresy dojrzewania (Wawiłow). Biologia i biochemia sprawdzają uważnie dawniejsze metody wypieku chleba, przyrządzania herbaty, preparowania tytoniu. W referatach i programach, które przedrukowały pisma amerykańskie, jest mowa o syntetycznej gumie, o badaniach nad zawiłą kwestią, jak powstały w naturze złoża węgla i jak przyroda tworzy naftę w ziemi, o pracach dalszych nad słynnymi „ultratonami“, odkrytymi przez Wooda. Są takie drgania akustyczne, których żadne ucho nie pochwyci, a jednak — stwierdzić można doskonale, że biegną przez pręty i ciecze, bo je wyraźnie rozgrzewają, bo zabijają bakterie w płynach, sterylizują mleko... Dotychczas nie znaleziono dla owych „ultratonów“ zastosowań praktycznych, ale może się przydadzą w medycynie, w biologii.
Uderza w tych dalekich planach i treściwych referatach jeden punkt ciekawy: nawet w Rosji pogodzono się już ostatecznie z tym, że nauka musi być... bezcelowa, niepraktyczna, że hasło „nauka dla nauki“ jest o wiele mądrzejsze od sławetnego: „sztuka dla sztuki“. Profesor Joffe, który ma pod swym dowództwem naczelnym armię, złożoną z 700 fizyków i 1300 asystentów, otrzymał znów znaczne sumy na badania i będzie rozbijał atomy, jak je rozbijają w Cambridge i w Pasadenie. Czy z tego powstaną jakie korzyści namacalne, utylitarne — to osądzą dopiero może pokolenia następne. Zaczynajmy, czas dokończy — mawiał ongiś odkrywca z innego fachu, rzeźbiarz genialny.
Amerykanie, którym lubimy utartym zwyczajem wyrzucać ich chęć zysku, pogoń za pieniądzem, oznaczanie wartości moralnych cyframi, ich szare domy i zimne kalkulacje — Amerykanie rozmiłowali się właśnie najbardziej w tej „niepraktycznej“ wiedzy. Wydają krocie na szkła wielkich teleskopów, na wyprawy arktyczne, na badania ryb głębinowych, na wzloty do stratosfery, na promienie kosmiczne i jaja gadów kopalnych. W głośnym Field Museum w Chicago stworzyli „Halę Człowieka“, kazali rzeźbiarce, Malwinie Hoffman, wykonać w kamieniu i brązie portrety najbardziej typowych okazów wszystkich ras, szczepów, ludów, rozsianych po kuli ziemskiej przedstawicieli wielkiej rodziny ludzkiej. Malwina Hoffman — uczenica Rodina — pracowała wytrwale przez lat sześć, odbywała narady z fachowcami, studiowała księgi antropologiczne, napastowała robotników w dokach i czerwonoskórych w ich rezerwatach i wreszcie zapełniła olbrzymią salę tłumem muskularnych Murzynów, dziwacznych Buszmenów, żylasnych Indian — przeszło sto posągów stanęło rzędem i można je podziwiać na zdjęciach w licznych pismach ilustrowanych.
Jeden z najlepszych antropologów amerykańskich ma dość trudne nazwisko: Hrdlicka. Co roku latem zbiera sporą bandę uczonych, kolegów z instytutu Smithsona, osiedla się na Alasce i wyspach Aleuckich, szpera, kopie i bada, jakimi drogami przedostawali się ongiś ludzie do Ameryki, jak wyglądali owi pierwsi — bez kwot i wiz — emigranci. Tego lata przywiózł z wyprawy naukowej olbrzymią czaszkę o pojemności 2.005 centymetrów sześciennych. Jest to podobno największa czaszka półkuli zachodniej i zbliża się już prawne do rekordu światowego. Ten rekord wciąż jeszcze ma Turgieniew (2.030 cc.), wielki pisarz rosyjski — pojemność średnia głowy ludzkiej wyraża się cyfrą 1.450 cm3. Nie powinniśmy się tym zbytnio przejmować, bo nie ma ścisłej proporcji między wielkością mózgu i inteligencją.
Badania gorliwe nad człowiekiem nasuwają uważnemu czytelnikowi pewne refleksje. Świat dzisiejszy znosi pieczołowicie do muzeów czaszki i szkielety dawnych biednych „wychodźców“, ustawia w jasnych salach biusty Hotentotów. Rząd australijski np. z serdeczną troską patrzy na to, że tubylcy powoli wymierają, że ich liczba znów spadła z 250 na 76 tysięcy. Wydano specjalne prawa ochronne, urządzono rezerwaty w okolicy Portu Darwina. I znów liczne ekspedycje naukowe gromadzą sprzęty, kostiumy, zapisują dźwięki mowy na płytach gramofonowych... Jak mówił podobno rozumnie jeden dzikus australijski do drugiego: „chcą, żeby został „ngollokwanger“ (język), kiedy my zginiemy...“
I jednocześnie w tym świecie dzisiejszym wre zajadła, zacięta walka: wszyscy wszystkich chcieliby zgładzić doszczętnie z oblicza ziemi. Tak żeby nawet ślad najlżejszy nie pozostał z obcego szczepu, a cóż dopiero jego „ngollokwanger!“
Potomni będą długo dumali nad czaszkami ludzi z wieku XX. Może pojemność czerepu była za mała, może elastyczność szwów, a może ilość zwojów mózgowych...
Jakiś tam feler zasadniczy w nas znajdą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.