Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

prątkami, zarodnikami nie jest chyba zbyt daleki.
Dzisiejsi „łowcy mikrobów“ są w każdym razie dobrej myśli, nie odstrasza ich gmatwanina faktów, brną śmiało przez nieznane gąszcze i rozplątują cierpliwie węzły gordyjskie. Na błotach pod Chicago malują moskity różnymi kolorami, żeby stwierdzić, jak daleko natrętne chmary dofrunąć mogą — rozpylają czerwoną i niebieską farbę na rozlewiskach i w dolinach, gdzie komary się lęgną, i podobno tego lata nad nizinami stanu Illinois latać ma z pięć milionów komarów purpurowych, tyleż żółtych i tyleż brunatnych. Chodzi o oznaczenie ściślejsze „sfery wpływów“ rozmaitych dokuczliwych insektów, które roznoszą epidemię.
Lekarze ze szpitala w Harlemie od dziesięciu lat tropią gorliwie nieuchwytnego „pneumokoka“, który wywołuje zapalenie płuc. Jak się okazało ów pneumokok istnieje w 32 oficjalnie uznanych odmianach i każda z tych odmian powoduje inny rodzaj groźnej choroby. Ale i to bakteriologów nie zraża — z nadludzką cierpliwością badają, segregują, redukują, znaleźli już podobno jakieś „serum“, w przeważnej większości wypadków skuteczne.
Jeżeli chodzi o cierpliwość prawie nadludzką — z łowcami mikrobów rywalizować mogą świetnie botanicy, hodowcy roślin pożytecznych. Ci znów zapylają, krzyżują przez lata cale, żonglują tysiącami dziwacznych nieoczekiwanych