Ziemia w malignie/Jeden z Brentanów o Renesansie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Jeden z Brentanów o Renesansie. — Kolumb i Lindbergh, Gutenberg a radio. — TB! — Opowieść o Davidsonie. — Milion tomów. — Wspólny zagon. — Życie w kosmosie. — „Kolorowe“ zbrodnie.

Większe dzieło historyczne jednego z dość licznych Brentanów „o Renesansie“ ukazało się niedawno w przekładzie angielskim i wnikliwi recenzenci korzystają z doskonalej sposobności, przeprowadzają paralele, zestawiają w artykułach naszą okrzyczaną epokę z tamtymi, sławnymi w dziejach „quattrocentami“.
Nie wyglądamy tak znów najgorzej. Ludzie Odrodzenia zbudzili się jakby po wiekach z długiego i przykrego snu, nabrali tchu w płuca, puszczali się odważnie na dalekie oceany (Kolumb, Balboa), rozszerzali horyzonty, docierali do nowych lądów, odbywali podróże jeszcze bardziej niebezpieczne, bo wylatywali myślą w bezkresy kosmiczne... Ostatecznie jednak i my nie jesteśmy tacy znowu „od macochy“, żeglarzom dawnym można przeciwstawić dzisiejszych Wrightów i Lindberghów, którzy zdobyli i oddali do użytku publicznego niezmierzony ocean powietrzny, obok Koperników i Galileuszów stanęła spora gromada nowoczesnych Einsteinów i potomni dopiero — z perspektywy dziejów — oznaczą ściślej ich wielkość „relatywną“. Epokowy wynalazek Gutenberga, druk, ma w dobie dzisiejszej aż kilka — może bardziej epokowych — odpowiedników: radio, kino, telewizja.
Na dobrą sprawę — piszą krytycy — jedno nas tylko różni od Wawrzyńców Wspaniałych, barwy nie mamy. Czasy dzisiejsze wobec tamtych — to jak grafika, odbitka, staloryt w zestawieniu z obrazem stalugowym, grającym wszystkimi kolorami tęczy. Taki wjazd Juliusza II do Rzymu — powiadają — taki Karol V i Franciszek I, taki bankier i spekulant jak ów Hochstadter z Augsburga, Fuggerowie, Medyceusze... „Kudy nam do Manowskoj“ — mówią trochę innymi słowy.
Oczywiście — barwy mocne pięknej epoki i kolory bledną w innych książkach, np. w książkach biologicznych, w zajmujących, czasem tragicznych reportażach znakomitego de Kruifa. Marynarze Kolumba przywieźli — jak wiadomo — z egzotycznego lądu straszną chorobę do Europy i z tą zarazą nikt sobie wówczas poradzić nie umiał, dziesiątkowała ludzi Odrodzenia. I dopiero teraz — po wiekach — dzięki pracom i odkryciom Ehrlicha i wiedeńskiego Wagnera-Jauregga, dzięki nowym syntezom chemicznym i gorączkom „technicznym“ moglibyśmy okropną plagę usunąć i jedną z najgorszych „masek śmierci“ pokonać, zwyciężyć, przepędzić, zmieść z tego globu. Jak walczono w dalekich malowniczych „quattrocentach“ z innym groźnym widmem, ze straszydłem, które lekarze oznaczają literami TB w receptach, z gruźlicą — niewiadomo, ale domyślić się można. Lekarze amerykańscy układają teraz dokładne mapki statystyczne, z których wynika, że czasem złowrogie „pasma śmierci“ przebiegają w miastach tuż obok dzielnic milionerów, otaczają wspaniałe place, lecą równolegle do pięknych „avenues“ i szerokich alej, cóż dopiero dziać się musiało w ponurych, wiecznie ciemnych zaułkach, pod murami gotyków, w bezsłonecznych uliczkach Moguncyj i Akwizgranów. Kto wie, czy dzisiejsze „slumsy“, rudery nie są jeszcze pod pewnymi względami lepsze od dawniejszych pałaców, sterczących dumnie.
Wiedza lekarska — wbrew temu, co sobie tak chętnie na ucho opowiadamy — posuwa się naprzód i w ostatniej, jeszcze nietłumaczonej książce de Kruifa znajdujemy historię prostą ale dramatyczną, wzruszającą opowieść o Davidsonie. Pracował w wielkim szpitalu w Detroit, w oddziale chirurgicznym i miał dziwną praktykę. Zwożono mu ludzi, poparzonych w lakierni fabrycznej, dzieci, które w domku robotniczym zostały bez dozoru i rozlały garnek z ukropem. Młody chirurg starał się złagodzić okropne cierpienia morfiną, zmywał kwasem bornym poparzoną skórę, bandażował, czekał... O kuracji nie było właściwie mowy. Aż wreszcie lekarz począł wertować foliały, szukać jakichś wskazówek rozsądnych w pracach biologicznych. I odkopał w literaturze pewną serię obiecujących doświadczeń laboratoryjnych, z których wynikało najwyraźniej, że poparzona skóra działa na żywe organizmy jak trucizna, że trzeba ją czymś zneutralizować, znaleźć na nią odtrutkę, bo inaczej zabija... Jakimi drogami zawzięty Davidson trafił na taninę, znany garbnik z galasówek — to już trzeba przeczytać w de Kruifie. Dość, że chirurg współczesny za sprawą Davidsona czyni w niektórych — groźniejszych — wypadkach cuda prawie biblijne. Przywożą mu do szpitala po jakiejś strasznej katastrofie jęczącego Łazarza, lakieruje go ze szprycy ciemnym rozczynem, pokrywa warstwą czarną w miejscach najbardziej oparzonych — bóle ustępują, bąble znikają, rany się goją — bez dawniejszych bandaży, które później trzeba było odrywać siłą od żywego ciała. Szpital w Detroit z sześćdziesięciu nieszczęśników, których dotychczasowa medycyna uratować nie mogła, wskrzesza i wraca do życia czterdziestu trzech i to zostało stwierdzone statystycznie.
Ameryka ma w Waszyngtonie specjalną — świetnie zorganizowaną — książnicę dzieł i broszur medycznych. Sam — doskonale opracowany — katalog tej biblioteki składa się z pięćdziesięciu grubych foliałów. Musielibyśmy rzucić okiem na 952.619 tomów, zgromadzonych ze wszystkich części świata w wielkim gmachu „Medical Library“, żeby zrozumieć jak się rozszerzyły granice wiedzy lekarskiej od wieku piętnastego (pierwsza broszurka w bibliotece z tych właśnie czasów pochodzi).
I tu tkwi zresztą fakt, dla naszej epoki charakterystyczny. Dawniej jeden olbrzym-wyrwidąb, — Galileusz, Newton, wykonywał całą pracę, od początku, karczował, siał, zbierał. Dziś — Davidson korzysta z eksperymentów Pfeiffera nad królikami, Einstein opiera się na precyzyjnych doświadczeniach Michelsona, Ehrlich na pracach tysiąca studentów, którzy dla zdobycia doktoratu tworzyli w laboratoriach najdziksze związki organiczne. Rutherford w Cambridge dowodzi sporą armią „rozbijaczy atomów“ i laureatów Nobla.
Nauka jest w czasach nowszych dorobkiem wspólnym. Kilka lat temu spierano się na kongresach o to, kogo właściwie należy uważać za odkrywcę promieni kosmicznych, Millikana czy raczej któregoś z badaczy europejskich — za chwilę będziemy się spierali o to, kto właściwie najbardziej przyczynił się do wyjaśnienia niezwykle tajemniczej sprawy. Jeden z teoretyków wyraził przypuszczenie, że promienie kosmiczne lecą ku nam od gwiazd, które dopiero „wybuchły“ i nie mają jeszcze okrycia, płaszcza, gęstej atmosfery świecących gazów, od gwiazd nagich, nowych. I teraz obserwatoria europejskie, amerykańskie, fizycy, astrofizycy nastawiają aparaty, mierzą pilnie natężenie promienni kosmicznych w różnych kierunkach, sprawdzają hipotezę, która jest zresztą wspólną własnością d-rów Badego i Zwicky’ego z Pasadeny. Przyczynki nadchodzą z Amsterdamu i z gór szwajcarskich...
Podboje nie są przez to mniej ciekawe, że zwycięskie armie mają ostatnio jak gdyby nieco mniej Aleksandrów Macedońskich i Napoleonów, a więcej dzielnych szeregowców. Na zwykłych zjazdach i kolokwiach uczeni poruszają dziś kwestie, które ongiś — na przełomie wieków — wywoływałyby napewno rewolucję i nietylko w umysłach. Na jednym z dorocznych posiedzeń skromnego kalifornijskiego towarzystwa badania meteorów zabrał głos prof. C. B. Lipman i w zwięzłych tezach zdał sprawę ze swoich sumiennych prac i z długiej dyskusji, którą ogłoszenie jego zdumiewających wniosków spowodowało. Profesor Lipman znalazł po prostu przed rokiem we wnętrzu większych meteorów bakterie, wykonał skrupulatnie wszystkie doświadczenia kontrolne, uwzględnił wszystkie zarzuty swoich sceptycznych oponentów i stwierdza raz jeszcze stanowczo, że się nie omylił... Meteor rozżarza się mocno, przelatując przez atmosferę ziemską, ale tylko z wierzchu, we wnętrzu, w samym jądrze tkwią mikroorganizmy, można je wydobyć, odchuchać, ożywić...
Życie w kamieniach, które spadają z kosmosu na ziemię, w odłamkach planet! — to już nie fantazja powieściopisarza, tylko rezultat skrzętnej pracy badacza. Prof. Lipman „zastrzega się“ oczywiście jak na uczonego przystało, podaje tylko zimne fakty, nie chce się wdawać w teorie ryzykowne... Ale jeżeli kto z moich badań — mówi wreszcie — wyciągnie wniosek, że ziemia nie jest we wszechświecie jedyną planetą zamieszkałą... oponować nie będę.
Pod koniec barwnego, kolorowego renesansu spalono barwnie i kolorowo strasznego kacerza na stosie za samą myśl, że tak być może. Nazywał się Giordano Bruno.
Kto wie, czy epoki szare i bezbarwne jak ta nasza nie mają jednak — czasami — pewnych zalet...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.