Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tezom chemicznym i gorączkom „technicznym“ moglibyśmy okropną plagę usunąć i jedną z najgorszych „masek śmierci“ pokonać, zwyciężyć, przepędzić, zmieść z tego globu. Jak walczono w dalekich malowniczych „quattrocentach“ z innym groźnym widmem, ze straszydłem, które lekarze oznaczają literami TB w receptach, z gruźlicą — niewiadomo, ale domyślić się można. Lekarze amerykańscy układają teraz dokładne mapki statystyczne, z których wynika, że czasem złowrogie „pasma śmierci“ przebiegają w miastach tuż obok dzielnic milionerów, otaczają wspaniałe place, lecą równolegle do pięknych „avenues“ i szerokich alej, cóż dopiero dziać się musiało w ponurych, wiecznie ciemnych zaułkach, pod murami gotyków, w bezsłonecznych uliczkach Moguncyj i Akwizgranów. Kto wie, czy dzisiejsze „slumsy“, rudery nie są jeszcze pod pewnymi względami lepsze od dawniejszych pałaców, sterczących dumnie.
Wiedza lekarska — wbrew temu, co sobie tak chętnie na ucho opowiadamy — posuwa się naprzód i w ostatniej, jeszcze nietłumaczonej książce de Kruifa znajdujemy historię prostą ale dramatyczną, wzruszającą opowieść o Davidsonie. Pracował w wielkim szpitalu w Detroit, w oddziale chirurgicznym i miał dziwną praktykę. Zwożono mu ludzi, poparzonych w lakierni fabrycznej, dzieci, które w domku robotniczym zostały bez dozoru i rozlały garnek