Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

było w poważnym niebezpieczeństwie. Uratował towarzyszy w momencie najgorszym jeden z członków ekspedycji, bo... nagle wyjął z ust sztuczne zęby. To wprawiło dzikusów w nieprawdopodobny zachwyt, kazali „białemu czarodziejowi“ powtarzać tę samą sztukę niezliczoną dość razy, okazywali mu respekt i szacunek głęboki, wreszcie zaprzyjaźnili się z przybyszami, przynieśli im nawet kilka prezentów, za co znów hojnie zostali obdarowani pustymi butelkami.
Papuasów mamy, jak się zdaje i pod innymi szerokościami geograficznymi. Nasz magik podróżował wiele po świecie, popisywał się w Londynie przed głośnym maharadżą z Jodpuru (nawiasem mówiąc — wielki mistrz gry w polo), ale obaj — to znaczy maharadża i magik — doszli po dłuższej fachowej konferencji do wniosku, że słynna „lina fakirów“, sznur, który tężeje w powietrzu jak drąg i pozwala małemu chłopcu w turbanie wdrapać się wysoko i zniknąć raptem z oczu widzów w błękitach — ów sznur zaklęty to po prostu legenda. Nikt z osób wiarogodnych tego kawału naprawdę nie widział, krąży tylko jakiś mit między pospólstwem. Niektóre zresztą stadia, części składowe, fragmenty sztuki indyjskiej udało się już powtórzyć na estradach europejskich. Zdaniem wybitnego fachowca roślina, która po kilku rękoczynach nagle wyrasta z ziarna (inny cud Hindusów), to też dość tani „trik“, w trumnie, zakopanej w