Ziemia w malignie/Harvard obchodzi jubileusz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Harvard obchodzi jubileusz. — Matematycy rozciągają wszechświat. — Ciemne gwiazdy. — Motor słoneczny Abbota. — Mózg ludzki i cukier. — Szczęśliwy młody małżonek ma lat 103. — „Życie na łonie“.

Ameryka (i z nią cały świat naukowy) obchodziła w tygodniach ostatnich uroczyście jubileusz uniwersytetu Harvarda. Lat temu trzysta istniało pod Bostonem skromne kolegium, któremu jeden z ówczesnych profesorów, John Harvard, zapisał majątek i bibliotekę. Dziś — rocznica wielkiej, znanej wszechnicy, bardzo głośnej w szerokim świecie i dobrze zapisanej w dziejach wiedzy gromadzi ze dwa tysiące znakomitych mężów z różnych krajów, dziesięciu laureatów Nobla, tłumy publiczności.
Pierwsze dni uroczystego kongresu poświęcono matematyce i trzech matadorów tej trudnej nauki, Levi-Civita, Elie J. Cartan z Paryża i sir Artur Eddington, rzucało tajemniczymi znakami i mocnymi słowami, rozciągało wszechświat aż trzeszczał, mówiło o kwantach i teoriach Einsteina. Eddington oblicza (teoretycznie), ile w ogóle cząsteczek jest w kosmosie, inni mają nadzieję, że tym czy owym sprytnym chwytem mały świat atomu i wielkie, nieobjęte bezmiary śródgwiezdne zamkną wreszcie w jakichś rozsądnych, zrozumiałych formułach.
Rzecz dziwna, ile jeszcze faktów ciekawych, ważnych — choćby ze stanowiska filozoficznego — odkrywamy co noc na niebie. Dr. Hetzler (obserwatorium Yerkesa, Chicago) odnalazł na kliszach gwiazdy, gołym okiem niedostrzegalne, ciemne, gasnące. Straciły już prawie ciepło wewnętrzne, tlą się jeszcze światłem różowym i błąkają się jak widma — stosunkowo nawet niedaleko od nas (niektóre są bliższe od znanej alfa Centauri). Tworzą klasę specjalną i nawet... niebezpieczną, wydobyć je może raptem z ciemności kosmicznych jakaś katastrofa przeraźliwa.
Innym astronomom amerykańskim udało się wyjaśnić trochę tajemnicę „mgławic czerwonych“. Mgławice — to przeważnie w większych teleskopach i na lepszych zdjęciach skupiska gwiazd tak gęste, że wyglądają na pierwszy rzut oka jak obłok mleczny, ale prócz tych są też i inne pasma, welony i „smugi dymu“ na firmamencie. Prace kilku naraz uważnych obserwatorów dowiodły, że to czasem większe gwiazdy (np. Antares) oświetlają niczym pożar materię kosmiczną i tę „łunę we wszechświecie“ oglądamy przez szkła refraktorów — tak przynajmniej wynika z trudnych badań spektralnych.
Uczniowie i następcy Jeansa wysuwają nową, nieco ulepszoną teorię powstania naszego lokalnego świata, t. zn. układu słonecznego. Jeans wyobrażał sobie, że jakaś gwiazda przechodząc obok słońca wywołała gwałtowny „przypływ“, wyrwała z płomiennej kuli ognistej język („cygaro“) i z tego olbrzymiego cygara utworzyły się następnie planety (z naszą ziemią włącznie). Matematycy nowsi (Jeffreys) uważają, że ta teoria nie tłumaczy wcale szybkich obrotów planet zewnętrznych. Natomiast zwyczajna katastrofa, mocne, „artyleryjskie“ uderzenie kulą w samo sedno (t. j. słońce) wyjaśnia podobno rzecz całą doskonale i nie budzi absolutnie żadnych wątpliwości matematycznych. Zrodziliśmy się po prostu z nieprzewidzianej katastrofy.
Jesteśmy i dziś — jak wiadomo — notorycznymi „pasożytami“ słońca, wszystkie nasze maszyny czerpią energię z gwiazdy dziennej, nieraz bardzo śmieszną, okólną drogą, chwytają na koła wodę, która gdzieś tam wyparowała za dnia latem i wraca do morza, albo spalają różne substancje, przez rośliny pod wpływem światła, wyciągnięte z gleby i z powietrza. Do krajów najbardziej słonecznych, tropikalnych, trzeba zwozić takie płynne i stałe paliwo ku wielkiemu zmartwieniu fizyków-teoretyków i bardziej przewidujących inżynierów. Dr. C. G. Abbot, głośny sekretarz Instytutu Smithsona, znany meteorolog, demonstrował niedawno na międzynarodowym zjeździe energetyków w Waszyngtonie swój „motor słoneczny“. Maszyna wygląda na zdjęciach okazale, składa się z luster aluminiowych, które skupiają promienie na pewnej rurce czymś tam napełnionej, ta rurka ogrzewa się w dzień jasny do kilkuset stopni, wpada do kotła z wodą, wytwarza wrzenie, parę, która znów porusza tłok w odpowiednim przyrządzie. Na kongresie instalacja od razu zacięła się i nie chciała działać — ma jednak podobno spore zalety konstrukcyjne, wyłapuje przeszło 15 procent padającej na metalowe reflektory energii słonecznej i model większy zastępuje (w godzinach południowych) pół konia parowego. Zobaczymy — może to świt nowej epoki, może technika jutrzejsza nie będzie dymiła i perfumowała powietrza przykrym odorem gazów, może będziemy „palili słońcem“ pod tłokami.
Największy — jak się zdaje — triumf na naukowych kongresach amerykańskich święciła znów biochemia. Nauka o życiu jest coraz bardziej żywa i przedsiębiorcza, chwyta od razu, w lot, na gorąco każde odkrycie nauk ościennych i umie je w sposób nie raz zastanawiający przystosować do swoich celów. Fizyka np. bada wciąż jeszcze t. zw. „izotopy“ — pierwiastki, które są do siebie bliźniaczo podobne, chemicznie jednakowe, ale mają różne ciężary atomowe — prace mają pozornie znaczenie tylko laboratoryjne, a tymczasem już prof. Krogh z Danii karmi zwierzęta doświadczalne „radioaktywnym izotopem“ fosforu, zamiast fosforem zwyczajnym, określa w ten sposób łatwo pomiarami elektrycznymi, jak ta ważna substancja odżywcza rozchodzi się w żywym organizmie, jak tkanki ją asymilują, jak wymieniają stary fosfor na nowy. Niedawno odkryta „ciężka woda“ już jest w laboratoriach biologicznych świata tematem wielu studiów wnikliwych i ciekawych.
Jak bardzo jesteśmy zależni od tej „biochemii“ we własnym organizmie — o tym świadczy może najlepiej fakt, przytoczony na zjeździe jubileuszowym przez jednego z uczonych prelegentów. Pacjenta chorego na cukrzycę — opowiadał dr. J. B. Collip, referent — leczono jak zwyczaj każe zastrzykami insuliny. Razu pewnego diabetyk (sam widać lekarz z zawodu) spostrzegł, że dawka była za silna, że ma w tej chwili — na ulicy — za mało cukru w żyłach, że mu się w głowie mąci, że się z nim stanowczo dzieje coś złego... Jedyny ratunek to... tabliczka czekolady, miód, marmolada — coś, co by raptownie procent cukru we krwi zwiększyć mogło. Chory wpada do sklepu, ale już mu się nogi plączą, język nie wymawia najprostszych wyrazów i oburzony sklepikarz wyrzuca bełkocącego „pijanego“ klienta za drzwi. I to go właśnie (oczywiście diabetyka) uratowało — pacjent się zirytował, to pobudziło nagle nadnercze (gruczoł) do żywszego działania, chory odzyskał przytomność i poszedł mocnym krokiem do innego sklepiku po cukierki. Prawdopodobnie jeszcze wielu znacznie ciekawszych rzeczy dowiemy się z książki znakomitego Carrela o „człowieku nieznanym“, która od pół roku jest sensacją w Ameryce i ma podobno wyjść wkrótce w przekładzie polskim. Natchnienie — twierdzi np. Carrel — zależy w znacznym stopniu od stanu gruczołów seksualnych, myśl może wywołać widoczne „obrażenia cielesne“, myślimy, kochamy, cierpimy, robimy wynalazki nie tylko mózgiem, ale wszystkimi organami...
W bliskim związku z tą sprawą jest ważna, choć trochę też zabawna kwestia, którą rozstrzygać musiałem godzinami na kilku próbach mojej sztuki o „byłym lwie“ i w kawiarni po premierze: kiedy właściwie człowiek się starzeje? Prawdopodobnie „zaczyna“ tak jakoś między dwudziestym i dziewięćdziesiątym rokiem życia. Mam nie tylko kolegów, ale już i uczniów siwych i zlekka pomarszczonych — za to mogę sobie na pociechę przeczytać w bardzo poważnym piśmie londyńskim wywiad z niejakim panem G. Skeetem. Skończył w kwietniu lat 103, ożenił się powtórnie lat temu dziesięć z młodą kobietą, ma dwoje dzieci z tego małżeństwa, odprowadza stale pięcioletniego synka do szkoły, ten synek ma siedemdziesięcioletniego brata i jest stryjem czterdziestoletniego człowieka, który go na dobrą sprawę powinien całować w rękę. A wszystko razem — hormony!
Czy odkryjemy kiedy wszystkie sekrety tej kuchni czarnoksięskiej, czy trafimy na głośne ongiś w średniowieczu „eliksiry młodości“? Niektórzy mówią, żeśmy zaprzedali od dawna duszę diabłu, że nas „ta cywilizacja“ wycieńcza, wykoślawia, zatruwa, niszczy, że nam już żadne wymyślne sztuki aptekarskie nie pomogą... Ale czytam właśnie mocną, ciekawą, doprawdy pożyteczną książkę Uniłowskiego o Brazylii („Żyto w dżungli“), oglądam na zdjęciach przeróżne fotografie smutnych „kaboklów“ i innych „bandosów indiańskich“, podkreślam zdania o kraju „pełnym jakiegoś wyrafinowanego paskudztwa“, o owadach, o zarazach, o chorobach. T. zw. „życie na łonie“ też najwidoczniej nie jest ideałem.
W ogóle — kto się chce pogodzić trochę z okrzyczaną „cywilizacją“, powinien zajrzeć czasem, w wolnych chwilach do notatek uczciwych podróżników: Fleminga, Huxleya.
Dzieci trafiają przedziwnym instynktem na właściwą drogę, na złoty środek ze starej maksymy. Czytają chętnie o Indianach, ale dały też majątek wielki niejakiemu p. Hornby, który poprzedziurawiał paski blachy, poumieszczał je w pudełkach i stworzył t. zw. „Meccano“. Młodzi Edisonowie i Wattowie budują z tego na całym świecie małe drapacze nieba, statki, windy, koleje, wieże wielopiętrowe...
Później podrastają, siadają na niepotrzebnym stołku w zapomnianym urzędzie i zrzędzą w kawiarni: dokąd nas to zaprowadzi?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.