Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czona była na kilka miesięcy, ale Crowley pędził renifery na wschód prawie sześć lat, zimą nocował w śniegach na mrozie 50-stopniowym, latem zapadał w rozmiękłe trzęsawiska, gnębiony przez napastliwe muchy i zjadliwe komary, szukał przejść i paszy dla zwierząt na straszliwych bezdrożach, z 3 tysięcy sztuk bydła zostało mu 300, ale znów przyrost naturalny w długiej podróży wyrównał z grubsza te straty. Crowley i jego towarzysz, Lapończyk przeszli przez nieznane dotąd w literaturze kręgi dantejskiego piekła, ale — zadanie wykonali, ocalili lud, plemię całe od niechybnej zagłady. Nie mieli nawet tej pociechy, że ich wyczyn niebywały zdobędzie rozgłos wielki — nie przepłynęli przecież kanału, nie wdarli się na Everest — spełnili, co do nich należało, cicho, spokojnie, jak na prawdziwych bohaterów przystało.
A podbój powietrza? Ktoś zadał sobie niedawno trud i wynotował w artykule wszystkie diabelskie figle, jakie stratosfera płatała dotychczas aeronautom. Jednemu z pierwszych, Grayowi, sfałszowała manometr przy bombie z tlenem, myślał, że ma jeszcze spory zapas gazu i przypłacił tę omyłkę życiem. Piccarda trzymała w gondoli, jak w więzieniu, umie zamieniać mocne liny na kruchą bawełnę, rozrywa z nienacka powłoki balonów, napada, jak to stwierdzili ongiś w zapiskach trzej nieszczęśliwi badacze rosyjscy, nagle, metodą podstępną,