Ziemia w malignie/Telepatia na uniwersytecie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Telepatia na uniwersytecie. — Jasnowidz przy brydżu. — Nauka zaczyna się jutro. — Carnegie i króliki.

Jeden z mniejszych uniwersytetów amerykańskich ma bardzo zawziętego profesora na katedrze psychologii i ten właśnie badacz, J. B. Rhine, postanowił stwierdzić doświadczalnie, ile jest prawdy w ludzkich gadkach o odczytywaniu myśli na dystans, o wizjach, przeczuciach, jasnowidzeniu. Prawie każdy z nas potrafi przy sprzyjającej okazji — o zmroku, wieczorem, w wagonie kolejowym — wygarnąć ze skarbnicy wspomnień kilka faktów zdumiewających, stworzyliśmy nawet termin techniczny: telepatia, ale nie można się przecież opierać na bajkach, plotkach, kiepskich obserwacjach cioci Amelci i starej Kownackiej.
Prof. Rhine obmyślił tedy metodę laboratoryjną prostą, ścisłą i — jak mu się zdaje — niezawodną. Nakreślił na 25 kartach pięć różnych znaków — kółko, kwadrat, krzyżyk, linia falista, gwiazdka — sadza przyszłego „telepatę“ za parawanem i każe mu odgadywać: co trzymam w ręku? — Kółko. — A teraz? Gwiazdka. Jeżeli prof. Rhine podczas eksperymentu sam wie, co trzyma w ręku — mamy do czynienia z t. zw. przesyłaniem myśli, jeżeli nie patrzy na kartę — chodzi po prostu o jasnowidzenie. Psycholog amerykański pracuje już w ten sposób od sześciu lat, poddał mnóstwo osób z miasta i z uniwersytetu owym testom, wykonał prób chyba ze sto tysięcy. Najbardziej zdumiewające wyniki osiągnąć się udało z niejakim Linzmayerem, studentem i niejakim G. Zirklem, słuchaczem teologii — na 25 kart odgadywali trafnie 10, a Zirkle wzniósł się nawet do jedenastu. Gdyby tu rządził zwykły przypadek, ślepy los, obaj studenci mieliby prawo tylko do pięciu dobrych odpowiedzi na 25 pytań... A zatem — powiada p. Rhine — coś jest, bo jak teoria prawdopodobieństwa uczy...
Otóż to właśnie! Psycholog zaczyna żonglować olbrzymimi liczbami i chce nas przekonać wyliczeniami, trochę już znanymi, ze zwykłej statystyki, że istnieją siły i prądy psychiczne, o których nie wiedzą dotychczas nauki przyrodnicze. Ale jeżeli się przyjrzeć tym jego eksperymentom bliżej pod światło — cóż to takiego robi psycholog amerykański ze swoimi studentami teologii? Gra z nimi w małą pięcioliczbową ruletkę, i jeżeli któryś z nich po wielu godzinach — zamiast się „skwitować“ — wygra kilka albo kilkanaście złotych na czysto, profesor wylicza prawdopodobieństwa, średnie, przeciętne, i powiada: coś jest, stanowczo coś takiego jest...
Gdyby coś takiego było, gdyby ludzie doprawdy posiadali dar specjalny, zdolność odgadywania zakrytych kółek, prostokątów, a także waletów, asów, pików, trefli, sekwensów, renonsów — to ten niesamowity talent zaznaczyłby się przecież jakoś w milionach „brydżogodzin“ na globie ziemskim. Doświadczenia prof. Rhine’a nad „telepatią“ przeprowadzamy w domach i klubach prawie co wieczór — z opłakanym skutkiem i na pewno sam fenomenalny Zirkle mówi nieraz przy kartach koledze, fenomenalnemu Linzmayerowi, dobrotliwie: „powiedziałem ci bez-atu, to znaczy, że nie mam twoich kierów, idioto...“ Psycholog amerykański jest chyba na fałszywym tropie.
W każdym razie „wiedza oficjalna“ dowiodła raz jeszcze, że wcale nie jest taka znów pyszna i zarozumiała — nawet „telepatią“ i „jasnowidzeniem“ zajmują się czasami pracownie uniwersyteckie. Niektóre tylko „gałęzie“ trzeba było wreszcie pozostawić Keplerom pokątnym i do takich należy dziedzina astrologii. Niedawno — czytamy w gazetach angielskich — odbywały się w Londynie obrady Brytyjskiej Federacji Astrologicznej. Utworzono ten związek, ponieważ „zawodowcom“ grozi podobno konkurencja ze strony osób „niepowołanych“ i jeden z referentów biadał głośno w dużej pustej sali, że dziś już układają „horoskopy“ nawet ciemne indywidua, które... zupełnie nie rozumieją „trygonometrii sferycznej“! W takich czasach żyjemy! Sprawozdawcy piszą, że ta mowa wywarła piorunujące wrażenie na dwudziestu dwóch obecnych na kongresie starych Kownackich. Po czym babiny i starsi panowie udzielili podczas pauzy wywiady prasie. Tylko dwie trzecie zdarzeń ich zdaniem jest pod naszą kontrolą — jedną trzecią można dokładnie z góry przewidzieć i kto uważnie studiował horoskop Edwarda VIII, mógł był już dawno dostrzec w gwiazdach panią Simpson.
Wracając do rzeczy poważniejszych — różne można stawiać zarzuty naszej epoce, ale w sprawach naukowych jest doprawdy demokratyczna, skromna, korzysta chętnie z rozsądnego doświadczenia prostaczków. Nie mamy już kół „wtajemniczonych“, nie oddaliśmy optyki i mechaniki w pacht kapłanom, jak Egipcjanie. Czytałem w piśmie wycinkowym fragmenty z książki pewnego nowoczesnego pedagoga amerykańskiego. Wpajał w pupilów słuszne przekonanie, że wszystko czeka dopiero na nich, na uczniów, na następców, że nic dotąd nie zbadano ostatecznie, że chemia, fizyka to tylko mnóstwo pytań bez odpowiedzi, że nie było dotychczas doskonałej szkoły, gazety, teatru, obrazu, muzyki, że świat ma jeszcze trwać lat kilkaset milionów a mózg ludzki rozwinął się dopiero niedawno, wiemy mniej, niż pół procent tego, co wiedzieć można i trzeba... Opowiada szczerze zadowolony, jak jego własny siedmioletni syn, oglądając jakiś kran felerowaty, powiedział z uśmiechem: aha, patrzcie, znów ci dorośli coś sknocili...
Autor owego rozumnego i pożytecznego dzieła znalazłby piękne potwierdzenie swej zasadniczej tezy w najnowszych dziejach czcigodnej astronomii. Tyleśmy się nasłuchali o „rosnącym wszechświecie“, najtęższe mózgi — Einstein, de Sitter, Eddington — pracowały nad teorią kosmicznej „bańki mydlanej“. Zebrano nawet bardzo poważny materiał dowodowy. Świetny Hubble z Mount Wilson odkrył istotnie, że linie spektralne mgławic dalekich wyraźnie przesunięte są w „stronę czerwoną“, że światy od nas uciekają, jak odłamki bomby po wybuchu. Przez dłuższy czas pisano szeroko w książkach i artykułach popularnych o triumfującej hipotezie, i nagle sam świetny Hubble się wycofuje, mgławice według jego spostrzeżeń „uciekają“ za prędko, wszechświat — jeżeli się trzymać teorii — jest stanowczo „za mały“, za młody, zanadto nabity materią. Ani wiek się nie zgadza, ani rozmiar — otrzymujemy dziwaczny model kosmosu. Hubble uważa, że przesunięcia spektralne muszą mieć jakąś inną przyczynę, że modnym „rozciąganiem wszechświata“ nie wytłumaczymy zjawisk... krótko mówiąc — znów ci „dorośli“ coś tam sknocili. I to w takiej statecznej, poważnej, czcigodnej, odwiecznej nauce, jak astronomia.
Nigdzie nie postawiliśmy mocnej kropki po zdaniu, wszędzie jeszcze coś dopisać można i nawet urzędowa „lista nauk“ nie jest ostatecznie zamknięta. Jeżeli mnie słaby wzrok nie myli, niejaki p. Dale Carnegie, profesor i publicysta nowojorski, jest takim Kolumbem, który zupełnie nowe kontynenty dla wiedzy odkrywa i na nowych, nieznanych ziemiach ląduje. W nagłówkach jego książek trafiamy na dość dziwaczne zbiegowiska słów, np. „Jak zdobyć przyjaciół i wpływ na ludzi?“ Ale treść — to stanowczo jakaś oparta na ścisłych obserwacjach „psychologia praktyczna“, o której dotąd nie mieliśmy pojęcia.
Ludzie wokół nas — mówi ów pan C. — mają ambicję i to jest wielka, niedoceniana potęga, siła „pędna“ wielu wyczynów. Nie chodzi o to, żebyśmy bliźnim prawili dusery i inne duby smalone, ale trzeba o ich piętach Achillesowych pamiętać. Wielki A. Cornegie, król stalowy, hodował za lat młodych króliki. Był wtedy chłopcem bardzo biednym i nie wiedział, jak swoje nieszczęśliwe gryzonie wyżywić, ale już „umiał postępować z ludźmi“. Powiedział chłopcom, kolegom, że nazwie króliki na ich cześć Tom, John, Bill, po czym oczywiście każdy Tom przynosił zieloną kapustę dla swego małego Toma i króliki żyły świetnie. W latach późniejszych wielki Carnegie toczył walkę zaciętą o dostawy kolejowe z głośnym Pullmanem, obniżali obaj ceny, pracowali ze stratą. Wreszcie Carnegie zaproponował groźnemu rywalowi umowę, spółkę. Jak się ta nowa, wspólna fabryka ma nazywać? — spytał Pullman. — Oczywiście „Pullman Palace Car Cy“ — odpowiedział Carnegie i... interes został ubity.
Carnegie-autor opowiada dalej o tym, jak zwiększono produkcję w pewnym warsztacie, grając wyłącznie na ambicjach sportowych „zmiany“ dziennej i nocnej. Ten system stosują i w Sowietach, gdzie robotnik w fabryce wytęża siły, jak atleta na olimpiadzie. Ambicja, poczucie „własnej ważności“ tkwią głębiej i znaczą więcej, niż nam się zdaje. Uważacie się za coś lepszego od Japończyków? Japończyk jest w swoim poczuciu lepszy od was i wpada w furię, gdy biały tańczy z Japonką. Uważacie, że jesteście lepsi od Hindusów? Hindus nie tknie nawet jedzenia, na które padł ponury cień waszej osoby. Wywyższacie się nad niepozornych Eskimosów? Istnieje między Eskimosami — jak wszędzie — sporo leniwych, niedołężnych, niedorozwiniętych głuptasów. Eskimosi wołają na nich: biały!
P. Dale Carnegie wykłada, pisze podręczniki, prowadzi kursy specjalne w największych firmach technicznych amerykańskich, wykształcił podobno 15 tysięcy osób — handlowców, sprzedawców, dyrektorów — w trudnym kunszcie postępowania z ludźmi... Wzywają go w nagłych wypadkach Towarzystwo „Westinghouse Electric“ i telefony nowojorskie...
Postępowanie z ludźmi?... Najwidoczniej znów przeoczyliśmy w szkołach jakąś bardzo ciekawą gałąź wiedzy najważniejszej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.