Ziemia w malignie/Strumienie złota!...

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Strumienie złota!... — Człowiek w czarnym krawacie! — Światło, którego nikt nigdy nie widział. — Dźwięki, których nikt nigdy nie słyszał. — Marzenia... z drutu i stali.

P. Tsutomo Kase, profesor jednego z uniwersytetów japońskich, metalurg z zawodu, ogłasza, że udało mu się sfabrykować „sztuczne złoto“, dosłownie tysiąc razy tańsze od naturalnego. Oczywiście, nie jest to ściśle takie złoto, jakiego szukali uporczywie brodaci alchemicy w średniowieczu i przeróżni głośni spryciarze w czasach ostatnich. Chodzi podobno o pewien nowy stop (miedź-aluminium?), który jednak, sądząc z relacyj tymczasowych, zastąpi szlachetny metal w wielu wypadkach — nie czernieje, jest na wpływy chemiczne odporny, zachowuje piękny połysk.
Gdybyśmy zatem na tradycyjnej bibce sylwestrowej czy innej spotkali gdzie Ludzkość i stuknęli się z nią kieliszkiem przy poczciwym toaście: spełnienia życzeń! — pamiętajmy: jedno z pragnień gorętszych prawie się już spełniło. Alchemią trudnią się od dawna laboratoria fizyczne, zajęła się nią od strony praktycznej metalurgia — i nauka i technika donoszą coraz częściej o zdumiewających triumfach i sukcesach. Kto wie — może w roku nadchodzącym będziemy się już kąpali w złocie?
Przypuszczać należy, że i niektóre inne śmiałe marzenia ludzkości ziszczą się w miesiącach najbliższych. Na jednym z obchodów uroczystych w Waszyngtonie zorganizowano pod reżyserią p. Watsona Davisa, redaktora świetnych „Wiadomości naukowych“, pomysłową „paradę wynalazków“, czyli po prostu cykl odczytów o nowych, obiecujących perspektywach techniki. Pod skromnym tytułem „Nowe formy szkła“ ukrył swój referat znakomity dr. J. C. Hostetter, dyrektor głośnej huty w Corning. Ze szkła raptownie oziębianego w wodzie, „hartowanego“ można tworzyć płyty i belki, które wytrzymują znaczne ciśnienia, które mają „złom“ łagodny, bezpieczny, nie ranią i nie kaleczą jak zwykłe pękające szyby. To materiał, przeznaczony najwidoczniej do przyszłych „domów szklanych“.
Ale jak się okazuje można też z innej, odpowiednio spreparowanej masy szklanej wyciągać nitki mocne, elastyczne i tak przeraźliwie cienkie, że jedwabnik powinien patrzeć na nie z zazdrością, funt takiej subtelnej nitki owinąłby ziemię dokoła wzdłuż równika. Z nici udało się już stworzyć lśniące wstęgi, taśmy, ekrany, draperie, dywany, płótna namiotów. Kurtyna teatralna z tej tkaniny albo „kotara“ (ongiś niezbędna w sztukach Wedekinda) miałaby połysk i miękkość jedwabiu, a przy tym byłaby oczywiście niepalna, ogniotrwała. Jakie zastosowanie znajdzie ten najnowszy wynalazek pomysłowych techników w konfekcji — zobaczymy. W każdym razie sam dr. Hostetter miał w dniu uroczystym na szyi... krawat ze szkła kolorowego...
W czystych szklanych domach ludzie w czystych szklanych tunikach i lśniących, jedwabistych, wzorzystych szatach (zmywa się je pewnie po prostu gąbką) to więcej niż bajka, to prawie scenariusz filmowy.
Ale „parada“ waszyngtońska miała więcej numerów sensacyjnych czy „przebojowych“. Dr. V. K. Zworykin (warsztaty radiowe RCA) demonstrował swoje czarodziejskie „oko elektronowe“. Ten przyrząd optyczny nie ma jeszcze odpowiedniej nazwy i wykazuje bez zbytecznych słów widzowi, że przyszedł na świat kaleką. Jest światło niewidzialne, są całe gamy i rejestry optyczne, których nerwy oczne nie chwytają. W lunetce Zworykina te promienie — podczerwone albo ultrafioletowe — padają na ekran, wyrzucają z niego elektrony, które znów różne niewidzialne, elektryczne soczewki kierują na inny ekran, fosforyzujący i wreszcie — widzimy jak koty w ciemnościach, a nawet stokroć lepiej, widzimy coś, czego żadne żywe oko nigdy nie widziało, wychodzimy nagle na świat szerszy, bogatszy ze smutnej „krainy ślepców“. Wyobraźmy sobie „oko Zworykina“ na seansie spirytystycznym...
Nasz słuch też właściwie wymaga pewnej — wcale znów nie tak drobnej — korekty, i znany fizyk, prof. R. W. Wood (Uniwersytet im. Hopkinsa) pracuje od lat wielu w krainie „tonów niesłyszalnych“. Poddaje pewien kryształ („piezo-kwarc“) działaniu szybkozmiennych sił elektrycznych i wywołuje drgania, „ultratony“ w prętach, cieczach, rozczynach. Można poparzyć palce, chwyciwszy za szkiełko, które dźwięczy, drga, choć tego nikt na ziemi nie słyszy, można wypalić dziurę w drzewie zimną igłą a nawet dratwą. Jakie to wszystko razem znajdzie zastosowanie w „roztworach fizjologicznych“ — w medycynie — przekonamy się już chyba niezadługo. Sprawa jest w toku, rozwija się pomyślnie i wiedza kliniczna znów pewnie otrzyma cenny spadek po dobrotliwej fizyce.
A przecież o zdrowiu mówimy najczęściej wierszem i prozą przy kieliszku w okresie noworocznym. Patrząc na rzecz z ogólniejszego stanowiska — i tu nie mamy powodu do narzekań. Wszystkie wykazy statystyczne stwierdzają, że żyjemy dziś dłużej, przeciętna i tak zwana „nadzieja matematyczna“ wygląda o wiele lepiej teraz, niż za czasów sławetnego Matuzala. Higiena, nauka o odżywianiu, witaminy syntetyczne, bakteriologia, radioterapia — co tydzień posuwamy się naprzód, zwyciężamy jakieś złe choróbsko i lekarzy spośród moich czytelników zajmie może wiadomość o amerykańskim ataku na streptokoki. P. Long i Bliss (Szkoła medyczna im. Hopkinsa) stosują zastrzyki „prontosilu“ i tabletki „prontyliny“ w niektórych chorobach zakaźnych, wywołanych przez groźne „paciorkowce“. Sądząc z raportów dotychczasowych szpital w Baltimore osiągnął świetne wyniki w walce z różą, szkarlatyną, zapaleniem „ucha środkowego“, z zakażeniem, zwanym septicemia (na szczęście nie wiem, co to znaczy). Badacze amerykańscy twierdzą w swoim referacie, odczytanym na kongresie lekarskim, że nowe środki chemiczne nie zabijają streptokoków, ale je osłabiają, odbierają im wigor, rozpęd i pacjent sam — jeżeli tylko serce działa dość sprawnie — dobija rozproszone i zdemoralizowane oddziały rozproszonego wroga.
Dawniej działalność organów wewnętrznych znano jak gdyby tylko „ze słyszenia“ — dzisiejsza wiedza biologiczna obmyśliła inne, ściślejsze metody. Prof. Visscher (Minnesota) izolował umiejętnie i poddał obserwacji serce zwierząt doświadczalnych, wyliczył, ile paliwa (tlenu) taka maszyna pochłania, ile marnuje, jaką pracę wykonywa. Z jego doświadczeń wynika, że serce jest doskonałym motorem, lepszym ze dwa razy od maszyny parowej, lepszym nawet od nowszych silników „o spalaniu wewnętrznym“. Jego „współczynnik wydajności“ przewyższa 20 procent i jak na starą maszynę, obmyśloną i puszczoną w ruch na kilka milionów lat przed Dieslem, efekt jest doprawdy zdumiewający.
Inaczej ma się rzecz — i ta wiadomość przyda się chyba zwykłym czytelnikom, laikom, w okresie świątecznym i karnawałowym — otóż zupełnie inaczej wypadł egzamin techniczny żołądka. Żołądek według Visschera to dość prymitywna, nieekonomiczna maszyna, która produkuje pożyteczne substancje trawienne, ale marnuje przeszło dziewięćdziesiąt procent surowca, działa gorzej od najgorszego kotła, dymiącego pieca, od starej lokomotywy Stephensona i pierwszej pompy parowej, ma współczynnik wydajności bardzo kiepski.
I właśnie dlatego, żeby te nasze lepsze i gorsze motory żywe — a zwłaszcza to biedne, nieustannie bijące serce ludzkie — trochę odciążyć, zbudowaliśmy sobie za sprawą Wattów, Faradayów, Edisonów, Hertzów — wiele sprytnych silników metalowych, stworzyliśmy nieprzejrzane tłumy „robotów“ stalowych. Samolot, winda, goniec elektryczny, telewizor, przyrząd telemechaniczny błąkają się jak wiadomo po różnych starych bajkach i opowieściach arabskich. Ktoś je sobie wymarzył już przed wiekami, są czyimś dawnym snem spełnionym, choć może na to nie wyglądają...
W epoce, w której cały świat aż dudni od milionów ziszczonych życzeń, wzdychamy ciężko, powiadamy, że jest źle, wznosimy kieliszek z miną kwaśną i gadamy jeden do drugiego w nieco sztucznym podnieceniu: oby!... oby nam się lepiej działo! pomyślności!
Ale widocznie w tym tkwi sęk najgorszy, że pomyślność nie zawsze jest pomyślna. Trzeba jakoś inaczej zredagować stare życzenia noworoczne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.