Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rodzi tysiąc, jeszcze o wiele twardszych. Niedawno mogliśmy oglądać ten zdumiewający proces nawet u nas w Warszawie, w auli zakładu fizycznego. Ludzie wiedzieli od dawna, że nie każde światło parzy, że istnieją w naturze niegorące błyski, zimne lśnienia, jasne „płomienie bez ognia“, czasem mokra toń „się pali“, czasem skorupy mięczaków fosforyzują, czasem gaz w laboratorium świeci długo po wyładowaniu elektrycznym. Ten albo ów ciekawszy badacz dorzucał kilka spostrzeżeń — istniał sobie w grubych księgach z zakresu optyki rozdział o przydługiej nazwie „fotoluminescencja“. I nagle zjeżdża do Warszawy pokaźna gromada uczonych z różnych stron świata, nazywają się Perrin i Soleillet, Krishnan i Vokljan, pochodzą z Paryża i z Kalkuty, stają przed tablicą, wypisują przeraźliwe formuły, dyskutują, ciskają teoriami, cytują Einsteina i Smoluchowskiego. Co się stało?
Pytanie, dlaczego gazy i proszki fosforyzują, dlaczego próchno w ciemnościach świeci, zrodziło serię innych pilnych pytań, skromny rozdział napęczniał do rozmiarów tęgiego foliału, „zimne światło“, o którym niedawno jeszcze pisaliśmy w powieściach, ma swoich „speców“, teoretyków, pionierów, rozrzuconych po całym globie. Spostrzegam z radością, że i ja dolałem ongiś niedużą kropelkę do imponujących basenów tej wiedzy — „fosfory Lenarda“, nad którymi pracowałem przed laty, figurują również