Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

myślić, żeby źródeł żywej twórczości wypadkiem nie zatkać i nie zaszpuntować.
Sfery literackie i inne — u nas zwłaszcza — nie dbają o takie drobiazgi, powierzyły widocznie trudne kwestie prawa autorskiego fachowcom z niewłaściwej branży i — niedawno przyznano podobno odszkodowanie pewnemu dyletantowi, bo ktoś mu podstępnie „ukradł“ tytuł: Igraszka, Dyrdymałka, czy inny banalny rzeczownik pospolity. Ma szczęście Szekspir, że nie żyje — kradł przez cale życie oburącz „Romeów i Julie“ z nowelek włoskich, brał treść, nie słowa i nazwy, w Warszawie dzisiejszej musiałby chyba zgnić w kryminale, plagiator jeden.
Ale wielkie biuro patentowe to w ogóle — i nie tylko ze względów osobistych — temat do rozmyślań dla literata i publicysty. Od wieku najzdolniejsi ludzie (w tym podobno piętnaście tysięcy kobiet) znoszą tu do gmachu państwowego jak pszczoły do olbrzymiego ula miód najprzedniejszych pomysłów. Patent Nr. 1 wydano ongiś senatorowi Rugglesowi, który bardzo sprytne szyny wykombinował, takie, że ciężki pociąg może po nich wjechać łatwo na stromą górę. I odtąd sypie się jak z rogu obfitości. Jedni chcą nam ułatwić życie w ten, inni w inny sposób. Pomysłowi wynalazcy pokazują jak siać, jak żąć, jak zboże na chleb przerabiać, jak produkty przewozić i przechowywać w chłodniach elektrycznych. Między milionem zgłoszeń patentowych znajdziemy niebywałe dotąd