Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

handel i nawigacja przysłużyły się trygonometrii, jak przemysł, technika rozwinęły trudny rachunek różniczkowy. Matematyka jest dorobkiem wspólnym pokoleń, należy do „profanów“ i do „kapłanów“, jej byt albo niebyt zależy od tego, czy jest popularna i prof  Hogben nie ma dość ostrych słów potępienia dla dumnych ze swej wiedzy fachowców, którzy chcieliby się oddzielić od szarego tłumu murem, uprawiają w nauce jakąś politykę „splendid isolation“. „Stupid and wicked“ powiada dobitnie.
Matematyka to w ogóle pewien język tylko — nawet te i owe operacje niezbędne można nazwać prościej „gramatyką algebraiczną“ — i nikt nie powinien się pysznić tym zbytnio, że parluje mniej więcej poprawnie po francusku. Ale ludzie ze szkoły średniej wynoszą wyraźny „kompleks niższości“, widzą w znakach, literach pi, fi, psi, w liniach krzywych mądrość najwyższą, patrzą na pierwiastek albo na całkę w niemym przerażeniu, zastygają na ich widok w bezruchu jak królik, zahipnotyzowany przez węża-dusiciela. Książka Hogbena zaczyna się od zabawnej anegdoty o Diderocie. Słynny „materialista“ francuski bawił ongiś przez czas pewien na dworze rosyjskim, jego poglądy i argumenty wywarły mocne wrażenie i carowa postanowiła nasadzić nań głośnego Eulera, matematyka. Pojedynek był krótki. a + bn/n = x — rzekł groźnie Euler — donc Dieu existe — répondez!