Ziemia w malignie/Masaż i radość życia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Masaż i radość życia. — Palce słyszą. — Esperanto gestów. — Zdetronizowany szpinak. — Zmniejszyć człowieka czy zwiększyć? — Szklany dom. — Trujący ozon. — Śpiewająca książka. — Można zostać ojcem przez pocztę.

Jeden z felietonistów londyńskich przyłapał gdzieś w gwarnej stolicy profesora Katza (fizjolog, dawniej wykładał w Rostoku, w Niemczech) i opowiada, czego się dowiedział. Prof. D. Katz nie stracił nawet na emigracji werwy, ani fantazji, ze wszystkich zmysłów obrał sobie jako teren studiów jeden — zmysł dotyku — bada, mierzy, jest dobrej myśli.
Wie pan — mówił dziennikarzowi — dlaczego Finnowie tak się świetnie spisują na olimpiadach? Mają doskonałych masażystów. Wymyślono już przyrząd, zwany „ergografem“, możemy metodą naukową zmierzyć dokładnie zmęczenie mięśnia, które polega właściwie na zatruciu, możemy to zatrucie usunąć. Przez odpowiednie ugniatanie ciała (ciągle metodą naukową) możemy się podreperować psychicznie; w świadomości pod wpływem masażu zachodzą pewne zmiany — czujemy się szczęśliwi, obrotniejsi, odważniejsi. Dawni Grecy, Hindusi, Indianie wiedzieli o tym dobrze.
Tymczasem — nim się owej szczęśliwości na drodze świadomego masażu doczekamy — studia nad dotykiem doprowadziły do innych jeszcze ważnych wyników. Można — dowodzi Katz — słyszeć mowę i muzykę palcami i niektórzy głuchoniemi doskonale chwytają wibracje, rozumieją, rozróżniają słowa, wyczuwają je ręką na krtani nauczyciela albo na specjalnych płytkach i membranach drgających, na blaszkach mikrofonów.
Inny znów poważny badacz, R. Paget, twierdzi, żeśmy niesłusznie zaniedbali zupełnie rozmowę „na migi“. Ludy pierwotne miały doskonale rozwinięty system znaków porozumiewawczych, prawdopodobnie „żywe słowo“ powstało w ogóle w ten sposób, żeśmy ongiś w zaraniu dziejów do ustalonego ruchu warg i ust dodawać zaczęli niepotrzebne pomruki i okrzyki... Z tego się rozwinął język.
— Należałoby — radzi Paget — wrócić do gestów, wyłonić komisję, która by przez kino i radio (telewizja) uczyła ludzi owych prostych, ogólnie zrozumiałych znaków. Mielibyśmy nareszcie na ziemi język wspólny, prawdziwie międzynarodowy, moglibyśmy wymieniać myśli z mieszkańcami wszystkich kontynentów i krajów... Esperanto gestów!
Jeżeli nasze „komisje ortograficzne“ dalej będą reformowały pisownię, to sir Richard Paget ma słuszność i świętą rację — przestaną się rozumieć nawet ludzie jednego kraju i trzeba będzie rzeczywiście rozmawiać z współobywatelami na migi.
Prace uczonych współczesnych mają w ogóle coraz wyraźniejsze „walory dziennikarskie“ i w Anglii ktoś wpadł na zabawny pomysł: filmuje, utrwala na zajmujących taśmach wyniki badań dzisiejszych pionierów „nauki o odżywianiu“. Co jeść? ile? jak gotować? Tą sprawą zajęły się też — ze względów praktycznych i reklamowych — zamożne towarzystwa gazowe i kinowe „krótkometrażówki“ kulinarne mają za granicą spory sukces. Kto by przypuszczał np. że szpinak zostanie wyrzucony nagle poza nawias społeczeństwa? Dawano to zielsko dzieciom, sądzono, że zawiera jakieś składniki odżywcze niezbędne — owszem, ale zawiera też w sporych ilościach kwas szczawiowy, ten kwas znów tworzy z wapniem w potrawach związek niestrawny i w rezultacie zęby i kości rosnących dzieci nie otrzymują w porę koniecznych chemikaliów. Tak przynajmniej twierdzi cała gromadka uczonych amerykańskich, którzy zbadali sprawę doświadczalnie w klinikach i laboratoriach i wyniki studiów ogłosili na poważnym zjeździe Am. Tow. Chemicznego.
Jedno nowsze odkrycie biologów natchnęło do ciekawego artykułu p. Roberta Lynda, świetnego felietonistę angielskiego. Biochemia amerykańska robi postępy zdumiewające i grupa badaczy tamtejszych, karmiąc szczury laboratoryjne wyciągami z grasicy (gruczoł) i innymi ekstraktami, otrzymała wreszcie w pokoleniach dalszych szczury-olbrzymy, dwa do siedmiu razy większe od normalnych. Istnieje podobno nadzieja, że i dla ludzi można będzie znaleźć odpowiedni Wells’owski „pokarm bogów“. P. Lynd woła gromkim głosem w felietonie: hola! veto! nie pozwalam! Człowiek mały ma o wiele więcej szans w życiu niż człowiek wielki, który najczęściej nie wie co począć z nogami w tramwaju, w łóżku hotelowym i w teatrze, dostaje zawsze po głowie w zbiegowisku ulicznym, zwraca uwagę pijanych awanturników i śmieszy publiczność na boisku sportowym. Dyktator dzisiejszy jest — bez żadnych przenośni — raczej mały, niż wielki. Włosi słuchają Mussoliniego (5 stóp 8 cali), Niemcy Hitlera (5 stóp 8 cali) — chociaż ludzkość podobno stale rośnie i Europejczykom przybyło — jak wykazują pomiary — kilka centymetrów w dziesięcioleciach ostatnich. Może felietonista ma rację — może biologom trzeba podsunąć myśl, żeby nas zamienili raczej na ród karłów niż olbrzymów...
W każdym razie szmugiel przez zieloną granicę, która oddziela lekkomyślną literaturę od poważnej nauki i techniki, rozwija się, kwitnie. Pomimo surowych zakazów nudnej straży pogranicznej lepsze pomysły lecą w jedną i drugą stronę. W Nowym Jorku powstaje — na rogu Fifth Av. i 56 ulicy, w sercu Manhattanu — „szklany dom“ z powieści Żeromskiego. Na zdjęciach widać, jak mularze układają przezroczyste cegły wielkości sporego tomu encyklopedii, jak je wiążą cementem. Gmach pięciopiętrowy ma mieścić biura głośnej huty w Corning (tej, która odlała blok szklany wielkiego nowego teleskopu), fachowcy poświęcili całe lata pracy na wyszukanie odpowiednich stopów i wreszcie zawzięta technologia rozwiązała trudne zagadnienie. Architekt, p. G. Platt, twórca planów, jest pewien, że „dom szklany“ wywoła taki sam gwałtowny przewrót w budownictwie, jak ongiś konstrukcja żelazna, żelbeton i drapacz nieba. Nie trzeba murów dziurawić oknami — ściany są przezroczyste...
Tu fantazja powieściopisarza, artysty wskazała drogę technikom, częściej — usługa za usługę — pracownicy laboratoryjni mają wyraźny wpływ na styl literacki. Ile to razy w opisach dłuższych mówiliśmy z uznaniem o czystym powietrzu, w którym czuć było ozon — ów „ozon“ był prawie figurą retoryczną, ozdobą prozy poetyckiej. Otóż — badania nowsze wykazują, że ozon (odmiana tlenu — z trzema atomami w cząsteczce zamiast dwóch) jest trucizną. Zwierzęta doświadczalne w atmosferze, przesyconej ozonem, oddychają z trudem, ten gaz łączy się ze śluzem tkanek w organach oddechowych, zapycha kanały, tamuje dopływ powietrza, powoduje śmierć. Autorom o inklinacjach mistycznych, metapsychikom, których pociągają eksperymenty niesamowite, tajemnicze zjawy w ciemnych pokojach, przyda się wiadomość, że są już w sprzedaży subtelne błony, wrażliwe na promienie podczerwone (infra). Można aparatem fotograficznym robić zdjęcia po ciemku, nie zapalając światła, nie błyskając magnezją, można spokojnie, za dnia na filmie obejrzeć, co się materializuje i kto straszy na seansie spirytystycznym, nie trzeba polegać na zawodnych świadectwach zmysłów i przygodnych obserwatorów. T. zw. media będą się musiały teraz bardziej wysilić i mocniej wziąć w kupę... Poetom zaimponować powinna stanowczo pierwsza chyba w dziejach literatury „śpiewająca książka“. Autorem zajmującego dzieła jest p. Nicholson, przyrodnik, ornitolog. Studiuje ptaki i zamiast długo opisywać czytelnikowi w szarych słowach, jakie dźwięki słowik wyrzuca z gardziołka, jakie nuty wydobywa kos, zięba, turkawka — naturalista angielski dodaje do książki dwie spore płyty gramofonowe, odpowiednio „nagrane“ w lasach podmiejskich. Podobno niektóre zdobycze cierpliwego p. Nicholsona — np. „okrzyk wojenny“ zielonego dzięcioła — są czymś jedynym w dotychczasowej literaturze przyrodniczej i znakomity Julian Huxley pisze ze szczerym entuzjazmem o talencie autora (mamy tu na myśli ornitologa, nie dzięcioła). Śpiewająca książka — to doprawdy miły i piękny pomysł.
Inne prace nowoczesnych przyrodników, cierpliwych biologów otwierają jeszcze bodaj ciekawsze horyzonty przed olśnionym piśmiennictwem, — trudno te doprawdy śmiałe idee oddać twardym piórkiem felietonisty, ale — zarumieniwszy się z lekka — spróbujmy. W stadninach odbywa się już dość często t. zw. „sztuczne zapładnianie“ klaczy. Niedawno hodowcy z Argentyny zwrócili się do biura naukowego Amerykańskiego Dep. Rolnictwa i — oficjalnie, przez ambasadę — poprosili o przesłanie w odpowiednim opakowaniu „plemników“ dwóch byków rasowych, które to byki mają w ten dziwaczny sposób — przez pocztę lotniczą z odległości — poprawić rasę krów argentyńskich. Wybitni fachowcy zajęli się tą sprawą, t. zw. „spermatozoa“ zostały ze stacji doświadczalnej w Beltsville wysłane do Waszyngtonu, stamtąd aeroplanem do Miami i do Buenos Aires. Dr. Fred W. Miller, wielki specjalista, nie ma prawie wątpliwości, że „zapłodnienie“ z odległości 6 tysięcy mil się uda...
Myślę, że np. nowsza literatura dramatyczna znalazłaby tu... Ale dajmy temu pokój — pióro staje sztorcem i odmawia po prostu posłuszeństwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.