Ziemia w malignie/Czy róże jeszcze pachną?

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czy róże jeszcze pachną? — Zieleń wiosny i złoto jesieni w retortach. — Koubek i jego hormony. — Prymulki uczonego. — Słońce w każdej norze. — Za lat dwadzieścia!...

Wielkie stolice urządzają o tej porze roku wystawy kwiatów jesiennych, sędziowie konkursowi oglądają uważnie astry i georginie i zastanawiają się głęboko nad kwestią, komu właściwie przyznać medal złoty albo brązowy, pisma zamieszczają fotografie szczęśliwych właścicieli ogródków miejskich i doniczek. Dziennikarze londyńscy — jak to dziennikarze — przyparli do muru jednego z najlepszych znawców i fachowców, sekretarza angielskiego Towarzystwa Hodowców Róż i zadali mu proste, ale brzemienne treścią pytanie:
— Czy to prawda, że róże dzisiejsze — coraz wspanialsze z pozoru — tracą aromat? czy prawda, że kwiaty z epoki romantyków i Biedermeierów pachniały mocniej?
— Ale skąd! Plotka!
Pan Page, sekretarz i człowiek poważny, przytacza nawet liczby dokładne: ćwierć wieku temu zaledwie jedna róża na pięć miała zapach, dziś 90 proc. wydaje woń odurzającą.
Kwiaty nie straciły aromatu i wspaniałe owoce — arcytwory ogrodników dzisiejszych — nie straciły pewnie smaku. Tyle mamy różnych pretensyj do naszej epoki nieszczęsnej, że chętnie psujemy jej reputację przy każdej nadarzonej sposobności, a nuż się uda.
Tym razem się nie udało — o roślinach wiemy doprawdy coraz więcej i na mityngach naukowych, podczas jubileuszu słynnego uniwersytetu Harvarda w Ameryce mówiono niedawno sporo o „chlorofilu“. To ten barwnik, który sprawia, że liście, łodygi, kiełki, młode pędy zielenią się na wiosnę. Jest skuzynowany z czerwonym barwnikiem krwi, odgrywa ważną rolę w odżywianiu, biochemia, nauka o życiu, bada ten pigment od dawna (Nencki, Willstaetter), na uniwersytecie Harvarda pracuje nad zawiłą kwestią struktury owej substancji jeden z lepszych specjalistów nowoczesnych, J. B.  Conant. Tajemniczy barwnik łączy się bardzo wyraźnymi nićmi pokrewieństwa z „karotyną“, z witaminami. W Ameryce powstało już specjalne towarzystwo handlowe „American Chlorophyll Inc.“, wysyła klinikom i lekarzom środki odżywcze, preparaty, skuteczne w niektórych anemiach. Papier, zabarwiony owym chlorofilem, filtruje i przecedza w oryginalny sposób światło słoneczne, promienie szkodliwe nie docierają do opakowanego towaru, który — jak stwierdzono — dłużej zachowuje świeżość. Chemia nowoczesna przywłaszczyła sobie po prostu „wiosenną zieleń“ i „złoto jesieni“.
Wdziera się też coraz bardziej w nasze sprawy intymne. Badacz z Pensylwanii, prof. R. E. Marker ogłasza w czasopiśmie naukowym, że umie wytwarzać syntetycznie, w retorcie t. zw. „hormon“ żeński, a przynajmniej jego część składową najważniejszą. Komu bardzo na tym zależy, może się dowiedzieć z uczonego referatu, jaką ma nazwę przeraźliwą, a trudną owa tajemnicza substancja, krążąca we krwi, ów fluid — „das Ewig-Weibliche“ Goethego. Jest to z lekka utleniony tetra-hydrodehydro-neo-ergosterol (pardon!) i prof. Marker z asystentami produkuje teraz tę ciecz w dowolnych prawie ilościach — na zdjęciu w piśmie popularnym trzyma w każdym razie w rękach sporą butlę owego płynu. W Ameryce bawi dawniejsza szybkobiegaczka Koubkowa a obecny Koubek i o zmianie płci rozpisują się za oceanem szeroko pisma codzienne i tygodniowe. Niejaka panna Weston rodem z Anglii zawarła niedawno (jako Marek Weston) ślub legalny z towarzyszką lat dziecinnych, panną Albertą Bray. Płeć — ta albo inna — to rezultat tych albo innych hormonów w organizmie żywym, obie substancje są we krwi każdego osobnika, często — jak wykazały badania — w jakiejś równowadze wyraźnie niestałej i czasem po niewidzialnej, choć zaciekłej walce niewidzialnych fluidów z Koubkowej robi się nagle niewątpliwy Koubek. W takie zakamarki życia ciska snopy jaskrawego światła biochemia najnowsza...
Ciekawe są nieraz t. zw. „punkty wyjścia“ badaczy dzisiejszych. Jeden z głośniejszych uczonych i najlepszych znawców skomplikowanych kwestyj genetycznych, prof. angielski R. Gates, poświęcił się pierwiosnkom, sprowadza je z różnych końców świata, hoduje 33 gatunki prymulek pod murkiem ogrodu botanicznego. Każdy gatunek — nawet przywieziony przez ocean z dalekich preryj amerykańskich — rośnie i kwitnie w ogródku londyńskim jak u siebie w kraju rodzinnym, ani gleba, ani klimat nic tu nie znaczą — i nagle kiełkuje nowa odmiana: między czternastoma zasadniczymi „chromozomami“ w jądrze zjawiła się piętnasta mikroskopijna pałeczka magiczna i zmienia z lekka charakter listków rośliny, nie są już gładkie — skręcają się. Człowiek też ma chromozomy (48 sztuk), pałeczki magiczne w komórkach ciała, sprawy dziedziczności są w ogólnych zarysach dość podobne u prymulek i u ludzi i prof. Gates, botanik, jest dziś dyrektorem głośnego biura „of Human Heredity“. Bardzo ciekawe rzeczy opowiadał niedawno dziennikarzom w wywiadzie. Podobno w Rumunii istnieje i dziś jeszcze rodzina nazwiskiem Scipion — wywodzą się od głośnego w historii Scypiona Afrykańskiego (200 lat przed Chr.). Ów mąż historyczny miał, jak pisano sześć palców — i to samo się zdarza po tylu wiekach w dzisiejszej rodzinie rumuńskiej. Chromozomy... geny...
— Kiedy zgromadzimy dostateczna liczbę danych — mówił jeszcze uczony badacz dziedziczności sprawozdawcom prasowym — będziemy umieli drogą właściwej selekcji hodować okazy zdrowe, odporne. Mniej więcej pod koniec bieżącego wieku... choroby i niezrozumiałe epidemie powinny zniknąć zupełnie z oblicza ziemi!
Tak mocno i stanowczo przemawia dziś młoda, dzielna, odważna nauka o życiu.
W doświadczeniach na mniejszą skalę — laboratoryjnych, biologia ma już zresztą i teraz wyniki zdumiewające. Jeden z badaczy amerykańskich wstrzykuje od dłuższego czasu szczurom ekstrakt „grasicy“ (pewien gruczoł, wydzielający hormony). Otrzymuje w siódmej generacji szczury-olbrzymy, guliwery między liliputami.
— Gdybym miał wyrazić rezultaty w innej większej skali — powiada — w skali ludzkiej, rzekłbym krótko: to, co widzę w pracowni nasuwa stanowczo przypuszczenie, że człowiek mógłby być dojrzały już w... ósmym roku życia, o ile by — oczywiście — jego ojciec, dziad, pradziad karmił się wyciągiem z grasicy (thymus).
Voilà!
Botanicy na stacjach doświadczalnych pracują jeszcze gorliwiej od zoologów, zapylają, krzyżują cierpliwe okazy, rozwijają niektóre lepsze pomysły natury, dorabiają do nich dowcipne pointe’y i stąd te coraz nowe truskawki, zboża, warzywa, zioła. Ogrodnicy w Anglii stosują coraz częściej bardzo zabawną metodę: podkarmiają drzewa owocowe „smoczkiem“, wpuszczają przez otwór w pniu przeróżne pożywne rozczyny — śliwa albo grusza ssie je przez rurkę kauczukową z odpowiedniej butelki i rozprowadza dalej własnym przemysłem.
Dla ludzi epoka ostatnia jest jak gdyby trochę twardsza, niż dla pospolitej fauny i flory. Czasem tylko jakaś dobra dusza użali się nad mrowiem stłoczonym po miastach i ciemnych zaułkach, poświęci mu chwilę uwagi, pomyśli o tym, żeby nie rosło zbyt krzywo. Doskonała idea techniczna strzeliła niedawno do głowy p. J. Arthuysowi, wynalazcy francuskiemu. Przyglądał się pewnego dnia refleksom, które lusterko z torebki jego żony rzucało na sufit i wpadł na pomysł prosty i prawie genialny. Można w dzień słoneczny oświetlić tanim kosztem najciemniejszą norę w kamienicy, każdy lokal od podwórka i od strony północnej!
P. Arthuys zasiadł do rajsbretu i rysunków — jeżeli umieścić spore lustro na dachu, puścić promienie przez szyb pionowy, skupić je, odbić zręcznie, każdy lokal w domu zalać można dobroczynnym światłem słonecznym. Powolutku z pierwotnego pomysłu powstała cała maszyna, obracana mechanizmem zegarowym, nazywa się „arthel“, kosztuje zaledwie kilka tysięcy, nie wymaga dalszych nakładów i zabiegów — już ze 20 wielkich hoteli w Belgii, Holandii, kilka bazarów i fabryk zaopatruje się w słońce systemem dowcipnego wynalazcy.
Nie chodzi tu tylko o względy zdrowotne, ale trochę i o ekonomię. Gospodarujemy w ostatnich czasach fatalnie, trwonimy olbrzymie zapasy bogactw naturalnych bez pamięci i na obecnym kongresie energetycznym w Waszyngtonie sir John Cadman, prezes wielkiego syndykatu, powiedział zebranym rzecz tragiczną:
— Nafty starczy jeszcze tylko na lat dwadzieścia...
Może obliczenia nie są absolutnie ścisłe, ale w każdym razie katastrofa się zbliża, „głód benzynowy“ może wywołać wstrząs, o jakim się najgorszym na świecie pesymistom nie śniło. Spalamy oceany nafty, Himalaje węgla, apetyt rośnie.
Potomni z przerażeniem patrzeć będą na nas, marnotrawnych ojców. Strwoniliśmy bezmiary najcenniejszej energii. Na co to poszło?
Na głupstwa. Synowie otrzymają po nas w spadku stosy zupełnie zbytecznych, groźnych, zardzewiałych fabrykatów stalowych. Ojcowie puścili energię z dymem... Oby jabłko padło dalej od jabłoni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.