Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świetlić mięso, że jego rozbefy są nad podziw kruche, smaczne i nie psują się w chłodniach, znalazł jakieś takie promieniowanie ciemne, które chroni specjalnie ciastka i w wielkiej piekarni zredukował straty miesięczne z 15 procent na dwa. Walczy orężem niewidzialnym, ale zabójczym i niezawodnym, z pleśnią, z bakteriami, z zarodkami, fizyk stał się zdolnym fechmistrzem i ma na każdego wroga inną lampę, inny promień, jak zapamiętały majster golfowy-artysta ma coraz inny kijek na kulkę w zależności od terenu.
Ekonomista Malthus (wciąż cytujemy Bertranda Russella, którego książka ukazała się niedawno w doskonałym przekładzie polskim) uważał za po prostu nieprzyzwoity żart sam pomysł teoretyczny, że Europa mogłaby się zająć — dajmy na to — przemysłem, a zboże sprowadzać z... Ameryki. W jego czasach — zaledwie przed wiekiem — nawet dla ludzi, obdarzonych jaką taką żywszą fantazją, żyto zza oceanu to było prawie to samo, co dla nas dzisiaj siano z własnych majątków na księżycu albo na Marsie. Przez tych kilka dziesiątków lat wzięli się do pracy naukowcy i technicy, teoretycy i praktycy, badacze laboratoryjni i wynalazcy, stworzyli wspólnymi siłami jakieś buty siedmiomilowe z dobrej bajki dla młodzieży. Niedawno czytaliśmy o wyczynach kolosów morskich na wodach, o wyścigu „Queen Mary“ i „Normandie“, ale lotnictwo ma dziś przecież