Ziemia w malignie/Astronomowie na Syberii

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Astronomowie na Syberii. — Krowy i zaćmienie. — Niemcy pod lodem. — Pulsujące słońce. — Proces o znikające wyspy. — Galapagos. — Kuzyn praszczura wielkości szczura. — Kulisty szpital wariatów.

Zaćmienie słońca zaćmiło trochę, choć na krótko, inne zdarzenia na horyzontach; gazety w radiogramach i artykułach dłuższych podawały wiadomości o tym, jak 30 ekspedycyj naukowych wędruje lądem i morzem z zachodu na wschód bliższy i dalszy, jak się powodzi Francuzom w miejscowości Kustanai, Anglikom w Omsku, jak astronomowie i astrofizycy rozstawiają przyrządy subtelne na Syberii i w Japonii. Badacze z Cambridge — piszą — mieli pecha, przewieźli przez ocean dwanaście ton aparatów, szykowali się pół roku i — w chwili najważniejszej chmury przysłoniły im niebo, nie widzieli nic. Jedna z ekspedycyj rosyjskich musiała rozpędzać durne wrony samolotem, Amerykanie w jakimś Ak-Bulak mieli podobno widok wspaniały, wzruszający, niezapomniany, obserwowali koronę słoneczną, która rzucała na ziemię purpurowe światło i wyglądała, jak wielka gwiazda pięcioramienna. W Turcji nie strzelano tego roku do demona pożerającego słońce, ale w Grecji psy wyły przeraźliwie, a w dalekiej Japonii naiwni tubylcy z wysp składali pokornie ofiary słońcu i księżycowi — pewnie w nadziei, że to spór ciał niebieskich załagodzi i że znów będzie dobrze na świecie. Podobno przez te dwie złowrogie minuty, kiedy dysk czarny tkwi jak szyber między słońcem a ziemią, kiedy zmierzch w biały dzień zapada, wszystko, co po tym globie chodzi, pełza, fruwa, zdjęte jest trwogą i przerażeniem. Flegmatyczne krowy ryczą wniebogłosy.
Czytelnik gazet zna sprawę dobrze z kosmografii szkolnej, nie odczuwa panicznego strachu i dziwi się może nawet, że w bardzo ciężkich czasach tylu poważnych ludzi dla zwykłego zaćmienia porzuca dom, rodzinę, pakuje ciężkie manatki i wyrusza w podróż daleką. Oczywiście żadnych rewelacyj nikt się nie spodziewa: kilka zdjęć spektralnych, obserwacyj korony, może jeszcze jeden „przyczynek“ do teorii Einsteina, nieco wiadomości o temperaturach, chromosferze, protuberancjach, o wpływie słońca na fale radiowe. Materiał zebrany trzeba będzie sortować i odcyfrowywać pracowicie przez miesiące całe i dopiero wtedy w tablicach i dziełach specjalnych ukaże się trochę liczb i skromnych wniosków.
A jednak — nie chodzi tu o rzeczy błahe i obojętne. Lat temu sto sumienny badacz szwajcarski, Agassiz, studiował pilnie i skrupulatnie, jak na geologa przystało, t. zw. moreny, czyli kamienie i odłamki skał, które lodowce znoszą na doliny i układają artystycznie rzędami i warstwami. Uczony znalazł dowody niezbite, że ongiś lody sięgały znacznie dalej, niż przypuszczamy, jego następcy poważni (Penck) opowiadają o czasach, kiedy Europa północna wyglądała, jak dziś Grenlandia, rysują mapki, na których masywne „wieczne“ lody leżą warstwami kilometrowej grubości na wybrzeżach Bałtyku, na niżu polskim, zakrywają dzisiejszy Berlin, Lipsk, Hanower, piękną Holandię i całą prawie uroczą Anglię. Geologia z wyraźnego rozkładu materiałów morenicznych wyczytała — lepiej niż to potrafiłby chiromanta — cztery epoki lodowcowe w historii zamierzchłej naszego globu, lat temu 500 tysięcy trwała jeszcze pierwsza, lat temu 50 tysięcy skończyła się czwarta, były trzy antrakty cieplejsze w tej zimnej i długiej tragedii czteroaktowej.
Zastanawiano się nieraz nad przyczynami tych zmian naprawdę dramatycznych w klimacie, wysuwano różne teorie mniej albo bardziej sprytne. Jedni mówili o geografii, o tym, że lądy i kontynenty wznoszą się i opadają z biegiem czasu, że prądy morskie zmieniają kierunek, inni znów wskazywali na zmiany w kształcie orbity ziemskiej. Niedawno na posiedzeniu dostojnego tow. astronomicznego w Anglii przedyskutowano i poddano krytyce wszystkie te poglądy i największe powagi ze sporego grona geologów, meteorologów, matematyków, astronomów opowiedziały się za hipotezą, którą krótko i zwięźle streścił znany dr. Spencer Jones (Astronomer Royal): słońce jest gwiazdą zmienną o długim okresie, prawdopodobnie i wszystkie inne gorejące globy mają swoje periody, jak te gwiazdy, które jako zmienne figurują w katalogach. Jakieś — stosunkowo drobne — migotanie, filowanie, pełganie, jakieś przesunięcie słońca choćby o „pół wielkości“ w klasie gwiazd już mogłoby wytłumaczyć wieczne lody grenlandzkie pod Dreznem. Że nasza gwiazda dzienna „filuje“, pulsuje, o tym wiemy, jej mniejszy okres — jedenastoletni — zaznacza się bardzo wyraźnie burzami magnetycznymi, zmianami w światłach zorzy polarnej, w klimacie, zostawia ślady w rocznych warstwach (słojach) pni drzewnych, w smaku win, a nawet — jak twierdzą niektórzy — w groźnych ruchach dziejowych, wojnach i rewolucjach.
Jeżeli tak jest — mówią spokojnie astronomowie na zebraniu w czcigodnej instytucji — to... cechą zjawisk periodycznych najważniejszą jest właśnie to, że się powtarzają — „słońce zsyłało epoki lodowe na Europę w przeszłości i zsyłać je będzie bez wątpienia w przyszłości“... Takie zdanie tkwi wyraźnie w referatach i teraz rozumiemy dlaczego uczeni tak pilnie i skrupulatnie, przy każdej okazji, badają koronę i czerwone języki protuberancyj... Lada zmiana w promieniowaniu może mieć następstwa wielkie, doniosłe. Niemcy pod wiecznym lodem — to chyba trochę ważniejsza sprawa, niż te czy inne enuncjacje Hitlera.
Tkwimy po uszy w katastrofach zwykłych, codziennych, politycznych i nie chcemy sobie głowy zaprzątać jeszcze innymi, geograficznymi. Czasem tylko jakaś drobna wzmianka w kronice przypomina uważnemu czytelnikowi nagle, że istnieją wciąż jeszcze potęgi wyższe. Pewne konsorcjum amerykańskie — piszą w telegramach — wydzierżawiło od Japonii trzy wysepki na Pacyfiku, na których miały powstać z czasem plantacje bawełny. Kiedy statki owego towarzystwa handlowego, naładowane narzędziami, kierownikami, najmitami, przybyły na miejsce oznaczone — okazało się, że wszystkie trzy wyspy zniknęły. Rząd japoński został pociągnięty do odpowiedzialności i sąd rozstrzygnie, czy będzie musiał wypłacić odszkodowanie.
Ekspedycja naukowa francusko-belgijska wróciła z głośnej wyspy Wielkanocnej, zbadała dokładnie słynne pomniki z kamienia, tajemnicze rzeźby, znaki i jeden z członków wyprawy usiłuje w dłuższym sprawozdaniu rozwiązać zagadnienie, czy owa Tepito te Fenua (jak ją również nazywają) to naprawdę resztka dawnego kontynentu, jakiejś Lemurii, którą pochłonął ocean, pozostawiając z całego lądu ku wiecznej rzeczy pamiątce kawał skały i na niej kolosalne „golemy“ dawnych majstrów polinezyjskich.
Republika Ekwador ogłasza, że wprowadza „obostrzoną“ ochronę przyrody na wyspach Żółwich (Galapagos). Sto lat temu wylądował tu Karol Darwin, przyjrzał się uważnie olbrzymim żółwiom, których tarcze mają po dwa metry w średnicy, niebywałym jaszczurkom, zwanym iguana, gadom, ptakom, drzewom. Natura ma na tych wysepkach samotnych, jakby skrytkę i szufladę, w której przechowuje dawne, niemodne już kostiumy maskaradowe z lat szaleństw młodocianych. Rozmyślania nad tą rupieciarnią dziwaczną doprowadziły do teorii powstawania gatunków, do genialnej teorii ewolucji. Uczeni znajdują teraz — jak to się niedawno zdarzyło w Ameryce, w stanie Wyoming — grudkę zielonkawego piaskowca, wydobywają z niej ostrożnie, bardzo precyzyjnymi narzędziami szkielet jakiejś małpiatki i powiadają: nasz przodek daleki, sprzed lat milionów, a raczej kuzyn naszego przodka, lemur, bo my pochodzimy prawdopodobnie od pewnego trochę odmiennego małpozwierza nocnego, nazwiskiem Tarsius, albo wyrak-upiór.
I ten właśnie upiór i wyrak (wielkości sporego szczura) zrobił najwidoczniej w ostatnich tysiącleciach, w t. zw. okresie międzylodowcowym, karierę niezwykłą. Rozwinął się, przeniknął niektóre tajemnice, sam konkuruje z przyrodą, buduje nieprawdopodobne latające stwory ze sztywnymi skrzydłami. Taki amerykański Douglas najnowszy z tysiąckonnymi motorami typu „Cyklon“ wygląda napewno groźniej od potwornego archeopteryksa, gada i ptaka z epoki geologicznej, ale... Wszystkie nasze maszyny karmią się właściwie energią słoneczną i gdyby czarny szyberek miał zostać na dłużej między ziemią i słońcem...
Flegmatyczne krowy wykazują spryt wrodzony i inteligencję, kiedy ryczą podczas zaćmienia. Potomek wyraka-upiora natomiast zagubił i zatracił pewien instynkt, szaleje, gromadzi materiały wybuchowe, obmyśla ustawicznie maszyny niszczące.
Kto wie — mawiał Wolter — czy ta planeta nie była w ogóle przeznaczona od początku na kosmiczny szpital wariatów...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.