Przejdź do zawartości

Ziemia w malignie/Wędrówki zarazka grypy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wędrówki zarazka grypy. — Obłąkany „zamiatacz“. — Sprawa feralnej trzynastki. — Znikające osoby, bujający fakir. — Czterysta lat w ciupie. — „Aura“ i fale mózgowe. — Populacja. — „Pandemiczne“ głupstwo.

Grypa, która podobno do nas przedostała się aż z wysp brytyjskich, ma w Anglii następstwa zdumiewające. Ludzie wychodzą z domu, tracą raptem pamięć, jeden z zamożnych obywateli miasta ocknął się nagle między trampami w wagonie towarowym... Rodzaj lunatyzmu w biały dzień, „wandering sickness“, jak w ostatnim filmie Wellsa.
Lekarze angielscy gromadzą próbki krwi, robią doświadczenia na zwierzętach (podobno koty już także zapadają na influenzę), szukają szczepionki. Grypa jest chorobą „pandemiczną“; ogarnia od razu cały glob i trudno w ogóle pojąć, co się dzieje z nieuchwytnym, niewidzialnym, przesączalnym zarazkiem, dlaczego się latami przyczaja, a potem nagle nabiera wigoru, napada na ludzi ze zdwojoną siłą, dlaczego wywołuje raz takie, a raz inne objawy.
W pewnej ciekawej książce o „zwycięzcach chorób“ znaleźć można już na pierwszych stronicach zdanie ważkie, choć niepokojące. Człowiek dopiero od czasu Pasteura i Miecznikowa umie organizować świadomie samoobronę we własnym organizmie, umie alarmować straże „fagocytów“, ale kto wie, czy niewidzialny wróg nie zna się na tych różnych sztuczkach wojennych już od wieków, czy po tamtej stronie, po stronie mikrobów nie odbywają się również masowe i celowe „przystosowania“... Drobnoustroje — powiada Masters — były pewnie ongiś tylko „zamiataczami“, spełniały rolę bardzo pożyteczną w naturze, usuwały ciała martwe, sprowadzając je do pierwiastków, do punktów wyjścia. Ale powoli zmieniły się, przystosowały, zaczęły dla zdobycia pożywienia atakować organizmy żywe, jęły sprzątać i zmiatać to, co się jeszcze najpiękniej rozwija. Powstały nowe „rasy bakteryj“ i sprowadzają — opętane gorliwością — życie do punktów wyjścia. Zupełnie jakby w teatrze powariowali chłopcy od spuszczania kurtyny — nie dają sztuki dograć do końca...
W okresach ciężkich wraca wiara w przeróżne kabałki. Kiedy człowiek z tych czy innych względów stanie nad groźnym „mare tenebrarum“, natychmiast zaczyna w pocie czoła budować z najgłupszych przesądów mosty nad próżnią. Rozsądne miasto nadmorskie Margate postanowiło nagle, że na ulicach nowych dzielnic nie będzie n-ru domu 13 i świetny felietonista londyński p. Lynd, zastanawia się w dłuższym artykule nad tym, co to takiego tkwi w feralnej cyfrze i czy trzynastka doprawdy przynosi nieszczęście? Usiłuje sobie przypomnieć, ile razy siedział jako trzynasty przy stole, ile razy jechał autobusem nr. 13 przez miasto, proponuje nawet rodzaj dochodzenia statystycznego, żąda uwzględnienia liczby 13 w zestawieniach urzędowych, w kronice wypadków. Można przecież chyba sprawę zbadać obiektywnie, naukowo, prawda?
Argumentem naukowym trudno zabić upartą bzdurę i rzecz podziwu godna, ile się tego pleni na łamach dzienników. Niedawno obiegła prasę europejską wiadomość niesamowita o pewnym profesorze włoskim, który tka „czapki-niewidki“ z jakichś promieni nieznanych — kieruje snop światła na — nudniejszą — osobę znajomą i ta osoba znika jak dym. „Człowiek niewidzialny“ z fantastycznej nowelki Wellsa... Kilka miesięcy temu zresztą podobne brechty o znikających dłutkach i śrubokrętach opowiadał w Londynie jakiś Węgier wędrowny. Sensacja się zjawia, skacze po szpaltach gazet i — znika bez pomocy promieni specjalnych. Ale po dwóch kwartałach wraca, nabiera wigoru, szerzy się „pandemicznie“, jak grypa.
I zawsze się w najpoważniejszym dzienniku znajdzie miejsce na krew mrożącą w żyłach historię o duchu z epoki Tudorów. Jest to, jak się dowiadujemy, nie duży człowiek w zabłoconych butach, w bluzie z czasów Elżbiety, ma poderżnięte gardło, ale mówi, kiedy go trochę pociągnąć za język, którego zresztą biedak nie ma. Oskarżono nieszczęśnika o zdradę główną i rebelię, zawleczono na tortury — pamięta tylko, że się ożenił w roku 1536 i że duch jego dozorcy więziennego każe mu straszyć w tym domu licho wie po co, w czterysta lat po tragicznym przejściu. Nie wolno mu uciec, nie dają amnestii.
Z „lewitacjami“ też jest jakoś dziwnie. Można je oglądać nawet na zdjęciach fotograficznych, zamieszczonych najpierw w solidnym tygodniku „London News“, a później w kilku czasopismach nowojorskich. Na fotografiach widać wyraźnie, jak człowiek w turbanie i powłóczystej białej szacie („yogi“) najpierw owija zwykły kij, potem zamyka się w przenośnym namiocie i tężeje, a potem z lekka oparty prawą dłonią na owym owiniętym kiju „leży w powietrzu“ bez żadnej podpory, — po czym chwieje się trochę i zjeżdża wolniutko na ziemię. Powiada, że sam „lewituje“ od lat dwudziestu, a w ogóle w jego rodzinie ten sport jest uprawiany od kilku wieków.
I wszystko byłoby w najlepszym porządku, ale szczególnym trafem gazety zamieszczają akurat teraz z tych samych tajemniczych Indyj inną wstrząsającą wiadomość telegraficzną. Rzecz dzieje się we wsi Bhainsa pod Heyderabadem. W okolicy grasuje niebezpieczny lampart, porwał i pożarł kilku mieszkańców wioski, nikt go z tubylców tknąć nie chce i nie może, bo wiadomo powszechnie, że to jeden ze współobywateli, „zamieniony w lamparta“ siłą nadprzyrodzoną, magiczną. Bardzo trudna, bardzo dramatyczna sytuacja — problemat, który jednak podrywa w czytelniku wiarę w tamte „fotografowane“ dziwy.
T. zw. „aurą“ zajmuje się w Londynie jakiś tajemniczy badacz, który jeżeli pewne napomknienia dobrze rozumiem, szuka przez gazety forsy na studia dalsze i kosztowne soczewki z kwarcu. Tajemniczy gość udzielił dłuższego wywiadu prasie, twierdzi, że potrafi uczulić własne oczy jak się uwrażliwia kliszę fotograficzną i widzi „aurę“, emanacje krótkofalowe nad głowami pacjentów. Jeszcze kilka prób — mówi, — a przesyłanie myśli będzie dziecinną zabawką, zamieni się po prostu na rodzaj „telegrafu optycznego“, myśli będą widoczne, jak płomyk nad zapaloną świecą.
Najciekawsze, że to wcale znów nie taki dziki absurd z tą „aurą“, jakby się na pozór mogło zdawać. Z kilku poważnych laboratoriów biologicznych naraz nadchodzą relacje o wnikliwych pracach nad działalnością mózgu, który podobno daje „impulsy rytmiczne“, dostrzegalne w subtelnych przyrządach mierniczych. Mowa jest w takich referatach o życiu jako procesie elektrodynamicznym, można podobno odróżnić jedną osobę od drugiej na podstawie jej „fal mózgowych“ (Travis i Gottlober, uniwers. stanu Iowa), woltaż mózgu jest inny w śnie hipnotycznym, a innym na jawie (Loomis i Hobart), impulsy wykazują, gdzie się znajdują defekty w mózgu, bliźnięta identyczne mają również identyczne impulsy elektryczne (Davis) itd itd.
Jest sporo rzeczy tajemniczych, zagadkowych w nas i naokoło nas. P.  Pearl, statystyk, rozwodził się niedawno na jednym z kongresów naukowych nad najciekawszym zagadnieniem z dziedziny populacji. Przez wieki i tysiąclecia ludzkość rozmnażała się na tym globie powolutku, spokojnie, statecznie, racjonalnie. Nagle — lat temu trzysta — wiedza, nauka doświadczalna, technika stworzyły nowe warunki, rozszerzyły jakby świat i — nastąpiło w rozmnażaniu coś, co można porównać tylko z wybuchem, z epidemią. Od trzech wieków zachowujemy się my, ludzie, jak bakterie na dobrej pożywce. Albo jak owe zdumiewające myszy krajów północnych — lemingi. Wpadają w szał rozrodczy, pokrywają gęstymi masami olbrzymie obszary, gryzą, tną, niszczą, zamieniają w pustynie duże przestrzenie w okolicach jeszcze urodzajnych. Później wpadają w inny szał — psychiczny — maszerują przed siebie naoślep i giną — masami — w morzu.
Zarazek grypy, chociaż przesączalny, wcale nie jest odosobniony i w swoich pomysłach niezwykle oryginalny. Ma mnóstwo naśladowców. Mysz norweska — głupstwo — człowiek — wszystko się jakoś rozwija na ziemi w sposób mniej więcej podobny.
„Pandemicznie“ i trochę bez sensu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.