Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

metrów na godzinę i to — bez pilota! Maszyną kierował najnowszy „robot“, który naprawia samorzutnie każde zboczenie, potrafi samolot wyprostować, podnieść, nachylić, sprowadzić we mgle na lotnisko, zsunąć, po niewidzialnych sznurach — promieniach radiowych — do przystani bezpiecznej.
Na zdjęciach pism ilustrowanych oglądać już można często imponujące, białe aeroplany-szpitale tego albo owego Pogotowia Ratunkowego, kliniki fruwające — z wszelkimi wymyślnymi urządzeniami, nawet z... aparatem do transfuzji krwi. Może umiejętnie sfilmowana praca „latającego lekarza“ albo „fruwającej pielęgniarki“ poruszy jakąś strunę w młodych widzach, podda im myśl dobrą we właściwej chwili i ułatwi wybór odpowiedniego fachu?
Ale dobre „kino szkolne dla absolwentów i maturzystów“ pamiętać musi chyba i o odwrotnych stronach medali... Trzeba się zdobyć na odwagę, nie wolno nic ukrywać i owijać w bawełnę. Najmniej waty i najwięcej (stosunkowo) nagich, gorzkich prawd znajdujemy w krótkim artykule jednego ze znanych angielskich feljetonistów literackich. Romantyczne lotnictwo — tego nie przypuszczał pewnie ani Ikar, ani bracia Wright, ani wynalazcy, ani pierwsi bohaterowie — zbudziło z drzemki najokropniejszego potwora Apokalipsy, dopinguje go jakby, zagrzewa do nowych szaleństw. Wojna — wywodzi słusznie ów felietonista — była już prawie