Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chodnim państwie ościennym widać już chwilami ponury „brzask“ tej nowej epoki.
Gdzie uciec od złych wróżb, od koszmarów przykrych, co czytać w grudniu przy ciepłym piecu? Los dobrotliwy zesłał mi spore tomisko przygodnego autora, którego postać, odzianą we frak, oglądam na karcie tytułowej. Pochodzi z rodziny znkomitych „magików“, kształcił się nawet na rolnika, ale po licznych perypetiach wrócił do fachu ojca i dziada, przepiłowywał żywą dziewicę na estradzie i teraz syt sławy chciałby następców i przyszłych kolegów wtajemniczyć w niektóre arkana trudnej sztuki. Za młodu oglądałem, otwarłszy usta szeroko, dziwy i cuda w różnych budach, przypominam sobie jakiegoś krajowego pana Rybkę (jeżeli mnie pamięć nie zwodzi) i zagranicznego Bellachiniego, pamiętam rozpływającą się raptem w nicość klatkę z kanarkiem, jajecznicę w cylindrze. Książka w kilkunastu rozdziałach tłumaczy mi, na czym taki lub owaki zasadniczy „numer programu“ polega. Monety znikają, jeżeli je zgrabnie ująć w dwa palce — jak to rysunek wskazuje — potem wbić w dłoń własną i mięśniami przytrzymać albo sprytnie strącić ze stołu w rękaw marynarki. Osoby nieletnie znikają nagle z czarnoksięskiej szafy, jeżeli tę szafę odpowiednio zbudować, ukryć w niej przestrzeń trójkątną, zamaskowaną lustrami tak, że dla widza wnętrze wygląda jak zwykłe, puste, czarne pudło stojące. Nadobne dziewczę zjawia się niespodzianie w —