Ksiądz Juliusz/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Ksiądz Juliusz
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Abbé Jules
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Octave Mirbeau
Ksiądz Juliusz
Tłumaczył F. M .
Lwów 1906.
Nakładem W. Podwińskiego.
Skład główny:
Lwów Księgarnia H . Altenberga
Warszawa E. Wende i Ska.



Odbito w Drukarni Narodowej w Krakowie.





CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.

Z wyjątkiem dni, w których ojciec mój dokonał jakiejś ciekawej operacyi, np. porodu w zamożniejszym domu i opowiadał przy stole historyę ważniejszych momentów posługując się terminami technicznymi, często łacińskimi, — z wyjątkiem dni owych, rodzice moi nie rozmawiali z sobą prawie nigdy. Przyczyną nie była jakaś wzajemna niechęć do siebie, nie, kochali się bardzo, godzili we wszystkiem, i trudno było wprost napotkać parę lepiej dobraną. Ale przyzwyczajeni mieć te same myśli, zmuszeni odczuwać te same wrażenia, a z natury nie romantyczni, nie mieli materyału do konwersacyi. I do mnie nie mówili, uważając mnie snadź za zbyt już dużego na bajki i piosenki, a za niedorosłego do kwestyj poważnych. Przytem wyznawali zasadę, że usta dziecka w ruch wprawiać ma jeno jedzenie, wydawanie lekcyj, oraz pacierz. Ilekroć zdarzyło mi się podnieść bunt przeciw temu systemowi pedagogii domowej ojciec miażdżył mnie argumentem:
— A to co nowego? A trapiści mówią? No widzisz.
Mimo, że nie zawsze tak weseli i serdeczni jakbym tego pragnął, rodzice moi kochali mnie na swój sposób bardzo.
Tylko, by uznali, że warto otworzyć usta, musiały się poza codzienną szarzyzną życia i przygodami zawodowemi ojca wydarzyć straszne jakieś rzeczy, naprzykład przeniesienie urzędnika, zabicie sarny na polowaniu w lasach p. Blaude, śmierć któregoś z sąsiadów, jakieś nagłe, a niespodziewane małżeństwo i tym podobne rzeczy.
Prawdopodobieństwo ciąży, zwłaszcza w domu zamożnym bywało także tematem krótkich rozmów, kończących się zazwyczaj stereotypowem:
— To jest, o ile się nie mylę... — mówił ojciec — o ile ona rzeczywiście zaszła w ciążę!
— Co to będzie za poród, co za cudny poród! — odpowiadała matka. — Cztery takie na miesiąc, hę, nie pragnę więcej... moglibyśmy kupić fortepian.
Ojciec klaskał językiem.
— Hm, cztery na miesiąc?... jesteś widzę moja droga zbyt łakomą... zresztą z tą przeklętą babą sprawa djabla... boję się zawsze... ma tak wąską miednicę.
Nie mogłem wówczas zbadać, którą tajemniczą część ciała ludzkiego oznacza słowo: miednica, znałem jednak na pamięć pojemność i zdolności porodowe wszystkich kobiet w Viantais. To jednak nie przeszkadzało memu ojcu zapewniać mnie, bezpośrednio po owych medycyno-technicznych prelekcyach naszpikowanych słowami: uterus, łożysko, pępowina itd., że dzieci znajduje się pod liśćmi kapusty.
Wiedziałem też co znaczy: rak, puchlina, zapalenie, a nierozwinięty mój umysł napełniły wizye ran, wstydliwie ukrywanych ran, które są hańbą. W duszy mej, jak w szpitalu jęk brzmiał bolesny i nie mogłem śmiać się naiwnie, ufnie, po dziecięcemu. Ojciec wychodził co wieczora niemal z domu z instrumentami w kieszeni, czasem też rozkładał na stole różne straszne przyrządy z lśniącej stali, chuchał na sondy, obcierał noże, migotał pod światło lampy cienkiemi klingami lancetów. Na ten widok pierzchały sny moje cudne o rajskich ptakach i wróżkach, a w ich miejsce zjawiały się krwawe widma operacyjnych sal, ciekły potoki materyi, leżały stosy odciętych członków, zwoje bandażów i szarpi ohydnie zakrwawionych. Ważny to był wieczór, gdy ojciec czyścił swój forceps, zapominany często w kieszeni budy bryczki. Zardzewiałe ramiona przyrządu polerował żółtym proszkiem, wycierał łyżeczki, smarował oliwą oś, a gdy wreszcie straszliwe narzędzie połyskiwało już należycie, ojciec brał je w rękę z lubością i wykonywał w powietrzu ruchy fachowe, wprowadzając je w otwory, istniejące jedynie w jego wyobraźni. Wreszcie wkładał broń do pochwy z zielonego perkalu i mawiał:
— A jednak mimo wszystko, nie lubię tego... o wypadek w takich razach nie trudno... jakieżbo kruche te wszystkie djabelskie organa.
— Tak, tak — odpowiadała matka — zapominasz jeno mój drogi, że wówczas bierzesz podwójne honoraryum!...
Dowiadywałem się o rzeczach, o których pojęcia zazwyczaj nie mają dzieci, ale nie bawiło mnie to zgoła.
Nic nie było przykrzejszem w całej mej nędznej egzystencyi, nad godziny spędzane przy stole, godziny tak nudne i tak nieskończenie długie. Radbym był wymknąć się, wybiedz gdziekolwiek, na schody kurytarza, na podwórze do innych dzieci, do kuchni, do starej Wikty, która nie zważając na wymówki i łajania matki pozwalała mi przewracać garnki, odkręcać kurek kociołka z wodą, jeździć na rożnie, a czasem też zabawiała zadziwiającemi historyami o rozbójnikach, od których rozkosz szła mi w serce, a włosy ze strachu podnosiły się na głowie. Przy stole posłuszeństwo zmuszało mnie do nieruchomego tkwienia w krześle zbyt niskiem, podwyższonem dwoma tomami odwiecznych, potarganych Żywotów Świętych Pańskich. Siedziałem tak długo na mękach, aż matka dała wybawczy znak wstania. W lecie pół biedy było jeszcze i radziłem sobie jakoś na nudy. Przelatywanie much, pobrzęk ós na talerzach z owocami, spadanie na obrus motyli i owadów zwabionych zapachem świeżo podlanych kwiatów dawały mi pewną dystrakcyę. Lubiłem spoglądać przez otwarte okno na ogród, ścielące się poza nim równie i dalej, dalej, fioletowymi osłonione oparami stoki Saint Jacques, poza które zapadało słońce. Ale w zimie, nie było much, ós, motyli, ni nieba... nie było nic, prócz tej strasznej, ponurej sali jadalnej i rodziców milczących, obcych mi, zatopionych w jakichś bezsłowych, nieznanych myślach.
Pamiętam raz, deszcz padał przez cały dzień. Był wieczór zimowy, smutniejszy jeszcze niż zawsze. Rodzice nie przemówili ni słowa, zasmuceni byli jacyś, widziałem to. Ojciec złożył serwetę starannie w kształt serca, jak to czynił zazwyczaj po jedzeniu. Nagle rzekł:
— Co on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?... To przechodzi ludzkie pojęcie!
Kilku zręcznymi psztyczkami zrzucił okruchy z kamizelki i spodni, przysunął krzesło do kominka, na którym dopalały się polana drzewa, pochylił ku ogniowi i oparłszy łokcie na kolanach, począł grzać sobie ręce, trąc od czasu do czasu jedne o drugą i strzelając stawami palców. Weszła Wikta, by zabrać talerze i poczęła krążyć dokoła stołu. Rękawy miała zakasane po łokcie. Gdy wyszła, ojciec powtórzył raz jeszcze:
— Ale co on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?... Przez ciąg sześciu lat nie dał znaku życia... Hm, i to ksiądz... Bardzo jestem ciekawy... bardzo jestem ciekawy.
Domyśliłem się, że idzie o stryja, księdza Juliusza. Rano otrzymał ojciec list z zawiadomieniem o rychłym jego przyjeździe. List był krótki, lakoniczny, nie zawierał żadnych wyjaśnień. Ani śladu serdeczności, ni słowa tłumaczenia, że nie pisał tak dawno. Wracał do Viantais, donosił o tem bratu i na tem koniec. Listy podobne przesyłają dostawcy swym odbiorcom. Pismo jeno bardziej jeszcze było nerwowe jak dawniej. Zauważył to ojciec.
— Co u licha mógł ten człowiek zmajstrować w Paryżu? — wykrzyknął poraz trzeci.
Matka wyprostowana przy stole, z rękami splecionemi na piersiach potrząsnęła głową. Surowa jak zawsze, sztywna, w sukni czarnej, gładkiej, bez żadnych ozdób z białym kołnierzykiem u szyi wyglądała jak wcielenie powagi.
— Ot, oryginał, — odparła — a przytem pewna jestem, że w tem wszystkiem tkwi coś paskudnego.
Zamilkła, a po chwili dodała z niechęcią:
— Wolałabym dużo, by był został w Paryżu, nie spodziewam się z racyi tego powrotu niczego dobrego.
Ojciec potwierdził:
— Niewątpliwie, niewątpliwie, z jego usposobieniem życie codzienne rajem nie będzie.
Zamyślił się na chwilę, potem dodał:
— Płyną stąd jednak pewne korzyści moja droga! Pobyt proboszcza u nas może przynieść korzyści... i to znaczne... znaczne!
Matka wzruszyła ramionami i odrzuciła żywo:
— Korzyści?... I ty w to wierzysz?... Zresztą on drwi sobie z rodziny, podobnie jak z odprawiania mszy świętej... czyż choć raz przysłał malcowi, swemu siostrzeńcowi za grosz choćby zabawkę?... Albo czyż jednem choćby słowem podziękował ci za trud pielęgnowania gdy był chory, za te wszystkie noce spędzone u jego łóżka z zaniedbaniem własnych spraw?... Mówiłeś: »Da nam piękny prezent«. Ha, gdzież to ten jego prezent?... A zające, a bekasy, a tłuste pstrągi, a wszystko to, czem go napychaliśmy!... To wszystko cośmy sobie od ust odejmowali dla niego! Zachowywał się, jakby mu się to należało...
— Hm, trudno!... — przerwał ojciec — Mieliśmy jaknajlepsze zamiary!
— Głupstwo, byliśmy głupcami, daliśmy się za nos wodzić... To zły człowiek, zły brat, zły ksiądz, to jest istota obrzydliwa! Wraca do Viantais zapewne dlatego, że niema już nic, że wszystko rozmarnował, że jest bez grosza... Spadnie nam na kark!... Ha, ha, tego doprawdy tylko brakowało!
— Ależ daj pokój moja droga, przesadzasz, niemożliwie przesadzasz!... Wraca, bo nie może nigdzie zagrzać miejsca... To djabeł wcielony!... Porzuca Paryż, jak rzucił swe probostwo, gdzie było mu jak u Pana Boga za piecem, jak wyjechał z Randonnais, z tego cichego, tłustego, dającego tyle dochodów probostwa... po prostu potrzebuje zmian, usiedzieć na miejscu nie może, musi się włóczyć po świecie... A co do majątku... ha, ha... nielada skąpiec z niego... nie, nie podzielam twego zdania... przypomnij sobie tylko... to Harpagon istny.
— Mój drogi można być skąpcem, a mimo to marnować pieniądze na przeróżne głupstwa... czyż niewiadomo jakie to nieraz zachcianki mają ludzie jemu podobni?... Zresztą zapominasz widzę, że przed odjazdem do Paryża braciszek twój sprzedał swój folwark, obie łąki, drzewo z la Faudiere?... I czemuż to uczynił?... Gdzież są teraz te pieniądze?
— To prawda! — odparł ojciec i zapadł nagle w zadumę.
— Nie mówiąc już o tem, że wszyscy go tutaj nie cierpią... że szkodzić ci to może przy wyborach, w praktyce nawet... Naprzykład tacy Bernardowie, których trzymasz obiema rękami z takim trudem... nie dałabym i dwu groszy za to, że nie wezmą innego lekarza... to bardzo możliwe... a potem idź, szukaj ludzi, którzy tak często chorują i tak dobrze płacą!
Ojciec oparł się o poręcz krzesła, skrzywił się i podrapał po karku.
— Hm, hm, — zamruczał raz i drugi — Masz racyę... tak masz racyę... to bardzo możliwe.
Matka ciągnęła dalej konfidencyonalnie:
— Słuchaj, nigdy ci tego nie chciałam powiedzieć, bo mi cię żal było... ale drżałam bez ustanku, czy nie dowiem się jakiej okropności... Pamiętasz tego Vergera... co to zabił arcybiskupa... to był także ksiądz, waryat, fanatyk, jak ksiądz Juliusz...
Ojciec obrócił się szybko. W oczach miał przerażenie. Zdawało się, że nagle sięgnął wzrokiem w otchłań, pełną okropności. Drżącym głosem wyjęknął:
— Verger... co ty mówisz?... Verger?... Na miłość boską!
— Tak, ciągle o tem myślałam... nigdy nie rozwijałam dziennika bez drżenia... Mój Boże, któż może przewidzieć?... W twojej rodzinie wszyscy tacy... oryginalni!
Rozmowa się urwała. Zapadło głębokie milczenie.
Na dworze wichr wył, targał drzewami, deszcz bębnił o szyby. Ojciec z troską na twarzy spoglądał w dogasający ogień, matka zamyślona, pobladła, od niezwykle długiego mówienia zapatrzyła się gdzieś w próżnię, a ja, w tej pogrążonej do połowy w mroku, pustej niemal sali, o nagich ścianach, w których tkwiły czarne ślepia okien, uczułem się samotny, opuszczony i nad wyraz smutny. Z sufitu, ze ścian, nawet z oczu rodziców wiał ziąb jakiś, spadał na mnie, owijał mnie, jak płaszcz lodowy, przenikał mrozem, od którego ściskało się serce. Wstrzymywałem łzy. Mimowoli porównywałem klasztorne wnętrze naszego domu, z mieszkaniem Servierów, przyjaciół rodziców, do których co środy chodziliśmy na obiad proszony. O jakże miłą i słodką była atmosfera tego domu, jakie dywany miękkie, pieszczotliwe, jakie tapety wesołe na ścianach, portrety rodzinne, w owalnych ramach, pamiątki lat minionych troskliwie przechowywane, wszystkie te piękne drobnostki rozsiane wszędy, a każda jak uśmiech, a każda napełniająca serce radością, świadcząca o zamiłowaniach właścicieli. Czemuż matka moja nie była podobną do pani Serviere, czemu brakło jej tej wesołości, czemu nie była tak serdeczną, nie nosiła tak pięknych sukien z koronkami i kwiatami u gorsu, czemu nie pachniały jej włosy, jak piękne, jasne, w wielki węzeł zwinięte włosy pani Serviere. Śliczna była, wszystko w niej tak mnie brało za serce, że lubiłem siadać na krzesłach, na których siadywała, całować wszystko i oddychać wonią wszystkiego z czem ciało jej weszło w zetknięcie. Czemuż tak nie robiłem z matką moją?... Czemu nie byłem jak Maks i Janka, dzieci w moim wieku, którym wolno było biegać, mówić, bawić się w chowankę, weselić, czemu nie miałem jak one pięknych złoconych książek z obrazkami, które ojciec »tłumaczył« wśród wybuchów radości i wykrzyków podziwu?...
Powstrzymując ziewanie kręciłem się bezustannie na twardem podłożu, tych nieznośnych Żywotów, nie mogąc wynaleść pozycyi wygodniejszej. By uszy zająć jakimś odgłosem, a oczy widowiskiem, nadsłuchiwałem stukotu sabotów Wikty po podłodze kuchennej i szczęku naczynia i wpatrywałem się w krąg żółtego światła drgającego nad lampą na suficie.
Tego wieczoru ojciec zapomniał zapisać w swoim notesie wizyt odbytych w ciągu dnia u chorych. Zauważyłem też, że nie przeczytał dziennika, chociaż dwie te funkcye spełniał w normalnym czasie z nieubłaganą punktualnością.
Dla rozrywki spróbowałem myśleć o stryju Juliuszu, którego powrót był przyczyną niezwyczajnie długiej i ożywionej rozmowy mych rodziców. Gdy wyjeżdżał, byłem malcem, miałem ledwie trzy lata, a jednak dziwiło mnie, iż we wspomnieniach rysuje mi się blado, niewyraźnie, gdyż czasu onego odjazdu nie minął i dzień, by mnie nie straszono stryjem, jako czemś wielce podobnem do djabła, potworu straszliwego, który porywa na rogi niegrzeczne dzieci. Opowiadano mi przecież, że raz bawiąc się w ogrodzie w Randonnais, wpadłem w sam środek koszyka tulipanów, a stryj rozwścieklony okrutnie mnie obił trzepaczką, którą zwykle trzepano jego sutanny. Także, gdy szło o to, by w dobitnych wyrazach określić czyjąś brzydotę fizyczną, lub moralną, rodzice moi używali zazwyczaj metafory: »Brzydki jak ksiądz Juliusz... brudny jak ksiądz Juliusz... łakomy, jak ksiądz Juliusz... gwałtowny, jak ksiądz Juliusz... kłamie jak ksiądz Juliusz*. Gdym płakał, matka chcąc mnie zawstydzić mówiła:... — O jaki brzydki, zupełnie jak ksiądz Juliusz. Gdym się wyłamał z posłuszeństwa, mówiono mi: — Dobrze, dobrze, tylko tak dalej, mój chłopcze, a skończysz jak ksiądz Juliusz. Ksiądz Juliusz, było to więc wcielenie wszystkich występków, wad, zbrodni, ohyd i tajemnic. Często przychodził do nas proboszcz Sortais i za każdym razem pytał:
— I cóż, nie przyszła jeszcze jaka wieść od księdza Juliusza?
— Niestety dotąd nie, księże proboszczu.
Proboszcz układał swe krótkie, pulchne rączki na wyniosłym brzuszku i kręcił głową z niezadowoleniem.
— Do czego to podobne,... no proszę!... Wczoraj jeszcze odprawiłem mszę świętą na jego intencyę.
— A może on umarł, księże proboszczu?
— O moja dobra pani, gdyby umarł, toby się wiedziało!...
— A możeby to i lepiej było dla niego.
— A może i lepiej moja dobra pani! Miłosierdzie boże jest bez granic!... Ano niewiadomo, niewiadomo!... Ale dla kleru to smutne, to bardzo smutne!
— I dla rodziny także,... i dla rodziny także.
— I dla kraju! I dla wszystkich... bardzo smutne, bardzo smutne dla wszystkich!
Proboszcz zażywał tabakę wciągając ją głośno.
Pamiętam też różne historyjki z młodych lat księdza stryja. Ojciec opowiadał mi je często, gdy był w dobrym humorze, napoły z oburzeniem, napoły ze śmiechem. Zaczynał tonem poważnym, obiecując wyciągnąć z każdej sens moralny »dla przestrogi«, potem jednak dawał się porwać farsie i kończył opowiadanie, śmiejąc się do rozpuku i bijąc po kolanach. Jedna z pośród tych historyjek wywarła na mnie silne wrażenie. Często, gdym widział, że ojciec ma twarz weselszą nieco, prosiłem:
— Ojczulku, opowiadaj o stryju Juliuszu i ciotce Atalii!
— A byłeś ty grzeczny? Nauczyłeś się lekcyi?
— Tak, tak ojczulku, proszę cię, opowiedz.
I ojciec opowiadał:
Gdy nieboszczka twoja ciotka Atalia była jeszcze mała, strasznie była łakoma, tak łakoma, że nie można było zostawić przy niej jednego łakotka, gdyż każdy byłaby zaraz zjadła. Ze spiżarni wykradała resztki pieczeni, plądrowała w szafami szukając słoików z konfiturami, a gdy je znalazła maczała w nich palce. W ogrodzie nawet nadgryzała jabłka na karłowatych drzewach rosnące, a biedny ogrodnik desperował myśląc, że powodem spustoszenia są świerszcze i inne szkodniki. Zaczajał się więc, nastawiał paści, a ciotka Atalia drwiła z niego: I cóż tam Franciszku, co porabiają świerszcze? — Ach panienko, proszę się nie naśmiewać ze mnie — odpowiadał — to jakieś zaczarowane świerszcze, ale poradzę sobie z nimi i tak... — No i przyłapał raz miast świerszcza ciotkę Atalię. Ukarano ją surowo, bo nieposłuszeństwo i łakomstwo to grzechy szkaradne. Przebiegłą była ciotka Atalia nadzwyczajnie, ale zdrowia tęgiego nie miała. Kaszlała często i obawiano się o jej płuca. Babka twoja przymuszała ją więc co ranka do wypicia łyżeczki tranu. Tran smaczny nie jest, a jak ci już mówiłem ciotka Atalia była bardzo łakoma. Nie lada to była sprawa dokazać, by zażyła lekarstwo. Ale po kilku miesiącach kuracji poczęło jej być lepiej, odzyskała rumieńce i kaszel się zmniejszył. Coprawda umarła i tak potem na suchoty. Miała kawerny w płucach... Gdy się ma kawerny moje dziecko... już wszystko na nic, trzeba umierać prędzej czy później... a dzieci niegrzeczne mają zawsze kawerny...
Tutaj ojciec zatrzymywał się, chcąc prawdopodobnie dać czas memu dziecięcemu umysłowi, by zważył całą doniosłość owych proroczych słów. Spoglądał na mnie z miną wyrażającą wielką pewność, wycierał długo i uroczyście nos, a ja drżałem na całem ciele myśląc o tem, że i ja mogę mieć kiedyś kawerny i umrzeć jak ciotka Atalia.
— Pewnego ranku — ciągnął ojciec jowialnie — stryj Juliusz, mający wówczas dziesięć lat wszedł do pokoju, gdzie spała ciotka. W jednej ręce trzymał flaszkę z tranem, a w drugiej woreczek z czekoladkami, znaleziony gdzieś w jakiejś szufladzie. Zbudził biedaczkę i rzekł: — Dalejże, wypij łyżeczkę tranu! — Ciotka słyszeć o tem nie chciała. Wypij, a dam ci jednę czekoladkę! — Otwarł woreczek, zaszeleścił nim, wziął garść czekoladek i pokazał je siostrze. — Aj, jakie to dobre! — rzekł i mlasnął językiem. — Jakie to dobre... wiesz, nadziewane są masą waniliową... no wypij! — Ciotka Atalia wypiła wreszcie, krzywiąc się niemiłosiernie. — Wypij teraz drugą — rzekł wuj Juliusz, — a dam ci dwie czekoladki, rozumiesz, wyborne dwie czekoladki! — I ciotka wypiła drugą. — Słuchajno — powiedział — wypij trzecią, a dam ci trzy czekoladki! — Wypiła trzecią łyżeczkę tranu... potem czwartą, piątą,... dziesiątą, piętnastą... wreszcie flaszkę całą. Wtedy stryj Juliusz nie posiadając się z radości począł tańczyć po pokoju, potrząsać próżną flaszką. — To doskonałe! — wołał — ha, ha, ha, to doskonałe! Wiesz co teraz będzie? Przez dwa dni będziesz chora... będziesz wymiotowała bez przestanku!... Ach, coza heca! Coza heca! Ciotka rozpłakała się, ze strachu, bardzo ciężko zaniemogła... przez tydzień wymiotowała, dostała gorączki i przeleżała dwa tygodnie w łóżku. Stryj Juliusz dostał w skórę, wsadzono go do ciemnej komórki, ale nie uczuł mimoto skruchy i ani słowem nie wyraził żalu, że tak niecnie postąpił z siostrą. Przeciwnie powtarzał ciągle: — Wymiotowała!... wymiotowała!... O coza heca!
Ojciec wybuchał śmiechem i wykrzykiwał na zakończenie:
— A to urwisz z tego Julka! Wszystkie te rysy charakteru bezustanku powtarzane powinny były w moim trwożliwym, dziecięcym umyśle utrwalić się i wytworzyć dokładny obraz stryja. Stało się jednak inaczej. Wydawał mi się jeno niejasną wizyą, zmieniającą się ciągle, a wyobraźnia moja na podstawie opowiadań nadawała mu coraz to inne straszne kształty. Ksiądz stryj! Powtarzałem sobie po cichu te słowa i za każdym razem ukazywało mi się widziadło z rozczochranymi włosami, twarzą wykrzywioną okropnym grymasem, straszne i śmieszne zarazem. Nie wiedziałem doprawdy czy bać się, czy śmiać. Ksiądz stryj! Wysilałem pamięć, by uprzytomnić sobie rzeczywistą jego fizjonomię, przywoływałem na pomoc wszystkie ważniejsze wypadki mego życia, na tle których zarysowaćby się mogła ostro i plastycznie. Wszystko daremnie... z postaci stryja, niby zatartego, starego portretu pozostało tylko długie kościste ciało rozparte w fotelu, z głową wspartą na poduszkach, ze skrzyżowanemi pod sutanną, długiemi, chudemi nogami o wystających kostkach i olbrzymich z rozstawionymi palcami stopach, ubranych w zielone pantofle. Dokoła niego mnóstwo książek, na szarej ścianie jasno oświeconego pokoju, malowidło wyobrażające ludzi rudobrodych, pochylonych nad głową trupa. Wreszcie głos, który mi jeszcze dźwięczał w uszach, głos świszczący piersiowy, gderający ciągle i czyniący ciągle komuś wyrzuty, słyszałem prawie dotąd słowa: Ej urwipołciu!.., Ej gałganie! Tyle zachowało się w moim umyśle wspomnień.
Nie pragnąłem zbytnio ujrzeć napowrót stryja, czując instynktownie, że nie wniesie on ze sobą do życia naszego ni uczucia ni urozmaicenia, wiedziałem też na pewne niemal, że niczego dobrego spodziewać się nie mogę od krewnego, który nie chciał wyprawić fety po moim chrzcie, nie dał żadnego podarunku matce i nie przysłał mi nigdy zabawek na Nowy Rok, ni jednej bodaj marnej pomarańczy. Słyszałem także jak opowiadano, że mnie nie kocha, że wogóle nie kocha nikogo, nie ma szacunku dla Pana Boga i że się ustawicznie złości. Ścisnęło mię nawet za gardło i gdym pomyślał, że może mnie kiedy obić trzepaczką jak dawniej. A jednak oprzeć się nie mogłem jakiejś dziwnej ciekawości, którą, wzbudzały we mnie wykrzyki ojca. — Co on też mógł robić w Paryżu przez przeciąg sześciu lat? Ten znak pytania był mi symbolem jakiejś wielkiej, niezgłębionej tajemnicy. Zwidywał mi się ksiądz Juliusz w kształtach niepewnych, mętnych, w dali jakiejś niezmiernej i mgle pogrążony, zatopiony w procederze tajemnym zabronionym, którego celu nie znałem i to mnie bolało właśnie... bo i prawda... pocóż właściwie pojechał?... Czemuż nie znanym był ani jeden szczegół jego życia w stolicy?... Czemu teraz wracał i poco? Ciekawe, jakie też uczyni na mnie wrażenie? Długa, koścista postać, suche nogi, zielone pantofle, flaszka tranu, tulipany, trzepaczka, wszystko tańczyło w mej głowie dziką sarabandą i w przeddzień przyjazdu mego dziwnego stryja uczuwałem paniczny strach, podobny do doznawanego niejednokrotnie na progu menażeryi, lub budy linoskoczka. Czyż bo nie miała niebawem zjawić się cudaczna, niezrozumiała osobistość wyposażona djabelską mocą, sto razy straszniejsza od szarlatana połykającego szable i płonące lonty, niebezpieczniejsza od murzyna połykającego dzieci z białymi zębami wieczyście głodnego molocha. Wszystkiem co nadprzyrodzone, wszystkimi tworami mego przekrwionego mózgu wyposażyłem postać księdza stryja, która kolejno stawała się maleńką i olbrzymią, raz kryjąc się jak drobny owad w fali traw, to znowu ogromniejsza, potężniejsza od gór niebotycznych, zasłaniając niebo. Nie miałem odwagi myśleć bardziej szczegółowo o wszystkich konsekwencyach osiedlenia się księdza Juliusza w Viantais, gdyż strach mną owładnął i stryj wydał mi się teraz bestyą, potworną z haczykowatym nosem, oczyma pałającemi jak dwa węgle rozżarzone i rogami wystającymi z czoła dzikim gestem godzącemi prosto we mnie.
Lampa kopciła. Ostry odór kopciu rozchodził się po jadalni i o dziwo... nikt na to nie zwracał uwagi. Rodzice milczeli. Matka nieruchoma z zmarszczonem czołem, oczym a błędnemi siedziała zamyślona, ojciec z ukrytą wściekłością poprawiał w piecu, miażdżąc końcem szczypców węgle i grzebiąc w popiele, który rozlatywał się na wszystkie strony, białawym pyłem osiadając meble. Wiatr ucichł. Drzewa pomrukiwały z cicha, deszcz mrzył na ziemię z jednostajnym szelestem. Nagle wśród ciszy rozległ się dzwonek.
— Robinowie przyszli — rzekła matka... chodźmy do salonu.
Powstała, wzięła lampę, przykręciła knot i poszliśmy wszyscy, ja szczęśliwy, że mogę rozprostować nogi, ojciec zły, mrucząc pod nosem: I cóż on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?




II.

Domy Viantais pobudowane są na stoku niewielkiego pagórka po obu stronach drogi wiodącej do Mortagne, w odległości kilometra z lasu wysokopiennego się wyłaniającej. — Dworki były wszystkie czyste i wesołe kryte przeważnie łupkami o wysokich, spadzistych dachach i oknach zdobnych latem doniczkami kwiatów i pnącemi roślinami. Dokoła niektórych, widne ogrody, pocięte symetrycznie grządkami i rabatami, otoczone murami przez które się zwieszało wino. Wąskie ścieżki wprost na pole wiodące skąd wysoko wzrok może objąć horyzont spływały jak strumień w rzekę, w jedyną ulicę miasteczka, rozszerzającą się pośrodku jego w obszerny plac ze studnią. Potem ulica opadała wolnym spadkiem na równię, stawała się gościńcem i poprzez most z różowego granitu rzucony na rzekę wiła się dalej wśród łąk, pól uprawnych i sadów. Na grzbiecie wzgórza połączony z miasteczkiem szeroką aleją starych wiązów, kędy ulicznicy grywać zwykli w guziki, stał stary, wpadnięty w ziemię kościół ze śpiczastą wieżą podobną do włóczkowego czepka. Na prawo znajdywała się szkoła i nasz dom, na lewo plebania oddzielona od cmentarza napół rozwalonym, popękanym murem poprzez który widać było krzyże nadwerężone i groby pokryte zielskiem. W połowie alei wiązów wznosiła się kapliczka, z Chrystusem zbutwiałym od wilgoci z jedną już tylko ręką i nogą, co jednak nie przeszkadzało pobożnym, przychodzić tu mamrotać pacierzy.
W owym czasie Viantais liczyło dwa tysiące pięćset mieszkańców. Żyło tam ze dwadzieścia najwyżej rodzin mieszczańskich i urzędniczych. Ale nie składano sobie często wizyt, gdyż wszystkich rozdzielały wzajem od siebie, albo puste formułki próżności, albo różniły ciągle interesy i kwestye współzawodnictwa. Myśmy utrzymywali stosunki towarzyskie z Servierami, których stopa życiowa wprawiała jednak mych rodziców w pewne zakłopotanie, niepokoiła i wzbudzała w nich nieufność. Dalej bywał u nas proboszcz Sortais, starzec nader miły, miłosierny, poczciwy, a także kompromitujący, gdyż w prostocie, swej gołębiej duszy popadał ustawicznie w najstraszniejsze błędy i omyłki.
Wreszcie ścisłe stosunki łączyły mych rodziców z rodziną Robinów, z którymi zaprzyjaźnili się bardzo. Od czasu do czasu zjawiał się u nas kuzyn Debray, emerytowany kapitan piechoty, oryginał skończony, który marnował czas i pensyę na wypychaniu kun i łasic w pozycyach komicznych i wymuszonych. Ale niechętnie go widywano, gdyż klął co drugie słowo i jak mówiła moja matka, »cuchnął padliną«. Robinowie od samego swego przyjazdu do Viantais, to jest od czterech lat żyli w wielkiej z moimi rodzicami przyjaźni. Od pierwszego widzenia poczuli się ludźmi należącymi do jednej rasy, że zaś na przeszkodzie nie stały kwestye pieniężne, interesy i ambicya, a rodzice moi godzili się z nimi w upodobaniach, w instynktach i sposobie pojmowania życia, przyjaźń się utrwaliła. Była to zresztą przyjaźń oparta o wzajemne poszanowanie obustronnych egoizmów i nie byłaby przetrwała najlżejszego wstrząśnienia, poświęcenia, czy ofiary.
Pan Robin był dawniej delegatem ministeryalnym do spraw cywilnych w Bayeux, teraz zaś został mianowany sędzią, pokoju w Viantais, dzięki poparciu jakiegoś senatora, o którym przy każdej sposobności wyrażał się z najwyższem uwielbieniem. Był to człowiek pięćdziesięcioletni, próżny, nadęty i beznadziejnie głupi. Z postaci przypominał małpę, do czego przyczyniała się zwłaszcza górna warga, szeroki kawał zwisającej, źle ogolonej skóry, która anormalnie zwiększała odległość pomiędzy płaskim nosem, a ustami rozdartemi od ucha do ucha. Mały był, gruby, miał twarz żółtą, otoczoną ramką powichrzonych, szpakowatych włosów, wydatny brzuch i kosmate ręce. Pozostała mu nawyczka wielkomiejskiego urzędnika, który dźwigał długo akty pod pachą i biegał z nimi po archiwach i trybunałach. Nosił zawsze cylinder, długi surdut z czarnego kaszmiru, białą krawatkę i... kalosze. Jedyna to była rzecz na którą zgodzić się musiał ze względów lokalnych. Nie wnikając w historyczne dowody, przypisywano mu nieprzedajność wprost barbarzyńską: — Stary Rzymianin — mówiono o panu Robin, choć w przeddzień rozpraw widywano chłopów wchodzących do jego domu z koszykami wychanymi drobiem i zwierzyną. Koszyki wracały puste, wypróżniła je snać swada jurydyczna pana Robin. Nawet przeciwnicy polityczni skłaniali głowy przed jego niezależnością i dostojnością, mimo, że ich skazywał zawsze z zasady na najwyższe kary, ilekroć trafiło im się nieszczęście stawania przed kratkami sądowemi. W reszcie żaden z profesorów prawa nie był tak biegły w kodeksie cywilnym. Pan Robin umiał na pamięć wyliczyć wszystkie jego paragrafy, w niezmąconym i nienaruszalnym porządku. Przynajmniej chełpił się tą nieprawdopodobną sztuką i choć zazwyczaj bardzo wstrzemięźliwy, w tym względzie nie znał granic i proponował szalone zakłady każdemu kto chciał i nie chciał, co wszystko razem wzięte zjednało mu sławę wprost niesłychanego znawcy prawa, jakiego drugiego niema w całym okręgu i poza jego nawet granicami. Ale pan Robin cierpiał na pewną wadę wymowy. Wymawiał literę t, jak g i literę k, jak t. Wynikały stąd nieraz ciekawe kombinacye, które zdumiewały ludzi na rozprawach. Pewnego dnia rzekł do ojca Provosta, który wikłał się w zeznaniach:
— Wszystko to niejasne za...ówno.
Nieborak Provost zarumieniwszy się odparł.
— Ależ panie sędzio, pan gada świństwa!
Nie szkodziło to jednak wcale ustalonej sławie pana Robin jako nieocenionego urzędnika i światowca nieposzlakowanego.
Czasem pan Robin zabierał mnie ze sobą na przechadzkę. Szliśmy drogą. Nagle zatrzymywał się, sapał chwilę, przeginał mocno w tył, ustawiał w pozycyi fotograficznej i z majestatycznymi gestami improwizował przemową krasomówczą:
— Panowie! — wołał. — I cóż rzec o tym młodzieńcu wychowanym po chrześcijaństu przez tatolictą godzinę, ttógego niste żądze tosgoszy pogwały na manowce zbgodni, ttógędy pgowadzi | scieżta pietelna, tędyś na samo dno upadtu i guiny!
Zapalał się, wzywał sprawiedliwości, czytał prawo, brał Boga na świadectwo. Rękami wymachiwał w powietrzu szybko jak wiatrak śmigami.
— Tat panowie! Tagdynalne zasady, na ttógych opagty jest nagód nasz i porządet społeczny, tagność obywatelsta...
Mówił coraz głośniej, wpadał we wrzask, małe ptaki zrywały się z drzew i uciekały wydając okrzyki przerażenia, sroki wylatywały na szczyty drzew, a w dali naszczekiwały psy.
— Łtaj że nieboratu, łtaj ze stguchy! — krzyczał mi nad uchem pan Robin, padał na przydrożną ławkę, sapał długą chwilę, ocierając kroplisty pot z czoła. W duchu słyszał oklaski rozentuzyazmowanego audytoryum i widział jak się doń uśmiecha sam Berrier.
Przyszedłszy do siebie zalecał mi zazwyczaj:
— Pgacuj dziecko, pgacuj... idź na pgawa, albo medycynę,... gadzę ci wybgać się też przy otazyi do Pagyża... Tat, tat, całtiem to co innego Pagyź... ale gadzę ci gadzę szczegem segcem bądź goztgopny! Goztgopność dgogie dziecto to piegwszy wagunek,... geszta już w tem zawagta.
I poraz setny cytował przykład owego młodzieńca, któremu ojciec, bardzo bogaty przemysłowiec posyłał miesięcznie do Paryża dwa tysiące franków. Młodzian ów odmawiał sobie wszystkiego, ubierał się i jadł jak żebrak, nie wydalał się z domu, zużywał ledwie sto franków miesięcznie, a za oszczędzone, przechowywane w skarpetce pieniądze kupował akcye kolei żelaznych i obligacye renty państwowej.
— Goztgopny młodzieniec, ach, co za goztgopny człowiet... tak, tak... to niepogównane!... — i klepał mnie po policzkach. — Widzisz dziecto drogie... jeden ggosz to nic, drugi ggosz równie nieprawda? Ale dużo ggoszy gazem, to majątet... tat mówi moja żona... tat tat... gadzę ci dgogie dziecto! Ale to nie gacya jeszcze...
Tu wbijał zawadyacko kapelusz na głowę, machał laską, w powietrzu i kończył z zacięciem:
— Ale to nie gacya jeszcze, by młodość miała się twasić, to nie gacya. Tat moje dziecto, młodość ma swe pgawa, musi się wyszumić, wychylić czagę gozkoszy gadości!...
Mawiał potem, że zapoznaje mnie z wymaganiami życia, przyspasabia do walki o byt i wprowadza w świat.
Kibić sucha, kanciasta, długa, twarz czerwona z kruszącym się miejscami i zwijającym naskórkiem, pyrkatym nosem, rozwierconymi nozdżami, włosami zielonawo-blond, przylepionymi wąskiemi aksamitkami do zapadłych skroni... oto pani Eustachia Robin, »która wie wszystko«. Trudno byłoby wyszukać mniej powabną niewiastę.
Miała oprócz tego mnóstwo śmiesznych nawyczek i wydawało się, że niemi chce swą brzydotę przyrodzoną uwydatnić. Mówiąc, skrzypiąco świszczącym głosem oddzielała każdą zgłoskę, dychając między jedną a drugą jak miech, co drażniło, niby zgrzyt zwilżonego palca po szkle. Każdemu niemal słowu towarzyszył uśmieszek wyciśnięty jakby z ściągniętych warg, drganie całego ciała, ukłony różnorodne, skomplikowane, niezdarne gesty i pozy pretensyonalne. Wyglądała jak manekin poruszany mechanizmem, który wadliwie funkcyonuje. Miała pasyę zwracania bezustanku uwagi wszystkich na siebie, ciągle się skarżyła na jakieś niedomagania, to w głowie, to w brzuchu, to w piersiach, wzdychała, dmuchała i zawsze w końcu prosiła, by jej dozwolono rozpiąć gorset.
— Uf! — odsapywała. — Nie ciśnie mnie właściwie... przeciwnie... ale muszę państwu powiedzieć, że co wieczora, punktualnie o tej godzinie wzdyma mnie... wzdyma... do podwójnej objętości... To niepokoi... muszę państwu powiedzieć..! Cóż pan na to, panie Dervelle?
— Trochę dyspepsyi niezawodnie — mówił ojciec — żołądek przypuszczam funkcyonuje dobrze... regularnie?
Pani Robin spuszczała oczy i mówiła sznurując usta:
— Mój Boże... naturalnie... rozumie się... to jest, niemal zupełnie dobrze... Właściwie... ach jacyź ci lekarze! Jakież zadają pytania? To odziera życie z czaru poezyi... nie prawdaż droga pani?... Doprawdy za nic nie chciałabym być lekarzem... Należy z wyższego brać rzeczy stanowiska, a przytem ci chorzy!... Ach nienawidzę chorych... zdaje mi się, że patrzę na zwierzęta!...
Nie cierpiałem jej, gdyż nieraz dała mi się we znaki jej złośliwość. Pani Robin miała dwu synów. Jeden z nich, chłopak dwudziestotrzechletni służył wojskowo w Afryce. Unikano wzmianek o nim i nie przyjeżdżał nigdy do Viantais. Drugi, Jerzy, dwa lata młodszy odemnie, był biedną chorowitą, ułomną istotą. Matka nie pokazywała go prawie nigdy, wstydząc się jego pomarszczonej twarzyczki, małych, krzywych nóżek i wogóle słabowitego, wątłego dziecięcia, które za prędko na świat przyszło. W porównaniu do niego byłem piękny, zdrowy, silny i miałem tyle przewag nad biednym Jerzym, że czułem, iż mógłbym go serdecznie pokochać. Łagodny był, dobry i zrezygnowany. Radbym był mieć go za codziennego towarzysza zabaw, szczęśliwy czułbym się, mogąc ochraniać go i siłę swą oddać na usługi jego słabości. I on tego pragnął, widniało to z jego błagalnego wzroku, w który wkładał całą swą duszę trwożną, pełną skarg, wzroku więźnia łaknącego słońca i wolności. Zdawało się, jakby z tęsknotą spozierał przez szyby na polatujące ptaki, spragniony, by go na skrzydłach uniosły w bezmiary światłości i swobody... A pomiędzy nami stała zazdrośnie pani Robin, rzucając czarny cień swej długiej, sztywnej postaci, szorstkiej i kańciastej jak mur kamienny. Nie dopuszczała, by nas widziano razem, gdyż to podkreślało jeszcze bardziej brzydotę jej syna. Jako matka zarazem i jako kobieta czuła nienawiść do wszystkiego co młode, piękne i żywe, nienawidziła zaś szczególnie mnie, za to, iż miałem rumiane policzki, silne, zdrowe członki i że zdrowa, gorąca krew pulsowała we mnie. Zdawało jej się, że okradłem z tego wszystkiego jej syna i czyniła mnie odpowiedzialnym za swój zawód i cierpienie. Czasem deptała mię po nogach, a gdy ból wyciskał mi łzy z oczu, z najwyższą czułością przepraszała mnie za swą nieuwagę i obłudnie pieściła. Ile razy znalazła się ze mną sam na sam biła mnie po twarzy, kopała ile wlazło i okładała pięściami. Często ukradkiem, w kącie szczypała mnie po rękach i nogach do krwi, mówiąc równocześnie miodowym głosem: — Co za słodkie, anielskie dziecko! Jaki on śliczny!... — A po jej zawiędłych, ściągniętych nienawiścią wargach przewijał się straszny grymas wstrętu. Jednej niedzieli, gdyśmy podczas przechadzki szli grzbietem wysokiego nasypu, niepostrzeżonym ciosem łokcia strąciła mnie na dół, i wydobyto mnie z podrapanemi o ciernie do krwi rękami i twarzą, z całem ciałem okrytem sińcami. Nie skarżyłem się rodzicom, bo bałem się jeszcze gorszego prześladowania. Pani Robin wyrażała się o mnie zawsze z niewysłowioną słodyczą i podziwem, a matka kochała ją tem mocniej za to przywiązanie do mnie.
— No Albercie, bądź grzeczny dla pani Robin... ona taka dobra dla ciebie!
Do rozpaczy doprowadzały mnie te, ustawicznie powtarzane uwagi. Oburzała się moja dusza za tyle niesprawiedliwości. Ale cóż było robić? Gdybym nawet użalił się, niktby mi nie uwierzył... ukaranoby mnie niezawodnie i na tem by się skończyło.
Codziennie, z wyjątkiem czwartków Robinowie przychodzili do nas wieczorem. Matka moja i pani Robin brały do ręki robotę i rozmawiały o sprawach gospodarskich... lamentowały, że mięso ciągle drożeje...
A chleb... już niema nań teraz taksy!... To nikczemność!... Naturalnie, nic dziwnego, że na grzbiecie piekarki pani Chaumier widzimy szal na jaki nawet żadną z nas nie stać!... Mój Boże!... i to za nasze pieniądze! To słowo: pieniądze... pojawiało się ciągle na jej ustach i drażniło mnie jakby jakiś cyniczny wyraz.
Ojciec mój z panem Robin grali w pikieta. Obaj poważni byli, zamyśleni i w ciszy głębokiej a wrogiej, knuli wzajem na siebie spiski ważąc śmiertelne ciosy, licząc lewy. Czasem rozmawiali o polityce, wzdrygając się na wspomnienie krwawego roku 1848, rozpływając się nad geniuszem i zasługami pana de la Gueromiere i przyrównując Juliusza Favra do Marata.
— Gaz przyjechał na gozpgawę do Bayeux — mówił pan Robin. — Ach mój dgogi przyjacielu, mówię ci, to stgaszny człowiet!... fogmalnie stgaszny! Ae to me gacya... bądźmy spgawiedliwi... przemawia wybognie!
W niedzielę zasiadano gremialnie do partyi »borra«, w którym brał udział także proboszcz Sortais. Chociaż stawki stanowiły jeno skromne ziarnka fasoli, pani Robin zacietrzewiała się, stawała wprost dziką i zachłanną. Żądała unieważnienia wszelkiego, choćby najlżej nieformalnego pociągnięcia, powołując się na dosłowne brzmienie regulaminu gry. Pan Robin nawykły do odcyfrowywania zagmatwanych spraw sądowych i egzegezy jurydycznej podejmował się wyjaśnień, dyskusyj i wyroków.
— »Bog« — zapewniał przybierając pozę prezydenta trybunału — góźni się znacznie od todetsu... to pgawda, ale nie ulega twestyi, że i tu natgafiamy na pewne otoliczności, ttóre czynią go pgawie podobnym do pgawodawstwa.
W rezultacie, rozstrzygał zawsze kwestyę sporną na korzyść żony.
Robinowie prowizorycznie zajmowali pierwsze piętro domu, będącego własnością dwu bogatych dewotek, starych panien nazwiskiem Lejars. Obie były grube, chód miały chwiejny, jednakie zawsze suknie i ogromne wola na szyjach, co należało już do osobliwości Viantais. Robinowie pozostawili swe meble i urządzenie w Bayeux pod dozorem jakiejś ciotki, gdyż byli tego mniemania, że w Viantais godnego ich urządzenia pomieszkania znaleść niepodobna. Zajmowane przez nich ubikacye smutne były, ciasne, a mebli było jeno tyle, ile najniezbędniej potrzeba. Nie mieli też służącej i nie przyjmowali u siebie.
— Jakże pan chcesz — mówiła pani Robin — byśmy zmuszali naszych przyjaciół do duszenia się w takim kurniku?... Ach, gdy będziemy mieli już mieszkanie przyzwoite, gdy sprowadzimy meble!... Ach wtedy!...
Te kropki po wykrzyku, spojrzenia, chwianie głową, kryły w sobie tysiące obietnic, wizyj, uczt bez końca, obiadów nieprawdopodobnie wystawnych, o których żaden z mieszkańców miasteczka ni wyobrażenia mieć nie mógł. W owych wyrazach: »gdy sprowadzimy nasze meble« wypowiadanych głosem tajemniczym, kuszącym, drgały tęczowe barwy i połyski oślepiające kryształów, sreber, porcelany, czerwieniły się rubiny win najrzadszych, krążyły dania najsmakowitsze, piętrzyły się wonne gmachy biszkoptów i nugatu, zwieszały się z naczyń krystalicznych kiście winogron, woniały złote owoce. Mieszkańcy Viantais mawiali:
— Ach ci Robinowie... zdaje się, że nikt tak przyjmować nie umie, jak oni.. Co też to będzie, gdy sprowadzą swe meble...
Radzono się ich też w kwestyach etykiety, informowano »co wypada«, a co »nie wypada«, dopytywano się o symboliczne znaczenie deseru, co jest sprawą ważną i interesującą. Ilekroć przychodzili do nas na obiad pan Robin wykrzykiwał:
— Ach, ileż to obiadów dłuźniśmy już łastawym państwu! To dopgawdy aż przytge... bagdzo przytge!... może sto lub więcej! Ale niechno przyjdą nasze meble...
Mówiono wiele o tych słynnych meblach, dla których domy Viantais były zawsze za małe, albo za wielkie, za ciemne, albo za jasne, zbyt suche, lub za wilgotne. Pani Robin bajki opowiadała o wspaniałości urządzenia swej sypialni, z niebieskiego rypsu, i mebli jadalni z żółtego adamaszku. Rozwodziła się też nad swą bielizną haftowaną różowym jedwabiem, szkłem o złotym rąbku, o chińskim serwisie do kawy, którego nigdy nie używano, gdyż był za delikatny i skutkiem tego stać musiał w szafce fantazyjnej z mahoniu, będącej w połowie bufetem, a w połowie biblioteką. Pan Robin ze swej strony rozwodził się szeroko nad swoją piwnicą pełną napojów wyśmienitych, gdzie była »stgytta na cygaga«, i nad rzeźbionem biurkiem dębowem, gdzie również były przeróżne »stgytti«.
— Zgesztą — dodał — obaczycie to państwo sami skogo tylto spgowadzimy nasze meble.
Ale sprawa miała się w gruncie rzeczy inaczej. Robinowie, ufni w poparcie swego senatora spodziewali się ciągle awansu i przeniesienia i nie chcieli płacić dwa razy przewozu mebli. Przeczekali w ten sposób w domu panien Lejars dwanaście lat i przez cały czas przy każdym proszonym obiedzie tłumaczyli się w jeden i ten sani sposób:
— Ileż to obiadów dłużniśmy już łastaw ym państwu! To dopgawdy aż przykge... ale niechno tylto przyjdą nasze meble!...
Matka nie omyliła się. Zadzwonili do bramy Robinowie... Weszli, Robin zadyszany, z twarzą ukrytą w długim, trzy razy około szyi okręconym szalu w czarno białe kraty, żona jego z pod różowego, zdobnego czarną wstążką kapturka strojąc miny zaraz od progu.
— Co za czas, dgodzy państw o! — wykrzyknął pan Robin parskając niby koń dychawiczny — co za czas!... a bagometg spada jeszcze ciągle!
Pani Robin ściągnęła usta, przybrała pełną słodyczy, a oburzoną minę.
— Mówiliśmy przed chwilą... ja i mąż — rzekła. — Oby tylko zastać tego biednego Dervella! Może był zmuszony iść do chorych... i to na taki psi czas... Ach co za straszny zawód... noc taka ciemna!...
— To prawda — odparł ojciec, pogoda nie zbyt zachęca do spaceru... Ale cóż państwo chcecie?... Jak trzeba, to trzeba... najgorsze, że nie zawszę jest się pewnym zapłaty... Oto rzecz smutna! Zwłaszcza ci biedacy... jakie to wszystko wymagające!...
— To pgawda! — wykrzyknął pan Robin —...i cóż ich obchodzi stgata czyja... he he he!
Matka pomagała pani Robin zdjąć kapturek płaszcz.
— A mały Jurek? — spytała — zostawiła go pani znowu w domu?
— Ach na taki czas!... Jakżebym mogła... zresztą jest nieco cierpiący... kaszle bardzo... Niech sobie tylko pani pomyśli... nawet robótki nie przyniosłam... ta słota rozleniwia mnie... jak rozleniwia... ach!
Spostrzegła mnie, podbiegła wyciągając obie ręce.
— Słodkie maleństwo... W pierwszej chwili nie zauważyłam... jak zawsze śliczniutki i grzeczny... pocałuj mnie dziecinko!
Nadstawiła mi swe usta, ohydne, zwiędłe, blade usta, wstrętniejsze dla mnie od paszczy dzikiego zwierza.
Gdy wszyscy usadowili się dokoła okrągłego stolika przed kominkiem, ojciec rzekł głosem poważnym:
— Moi drodzy państwo, mam wam powiedzieć ważną nowinę.
Robinowie podnieśli głowy zaciekawieni, uważni.
— Oto nie mniej ni więcej... jeno.... ksiądz Juliusz powraca do Viantais.
Sędzia podskoczył na krześle, otwarł usta i siedział tak chwilę z otwartą szeroko ze zdziwienia paszczą. W reszcie krzyknął:
— Tsiądz Juliusz!... pgoszę... pgoszę... co też pan pgawi!
— Odebrałem dziś rano list — ciągnął dalej ojciec ... Parę słów tylko... oczekujemy go z dnia na dzień... nie znamy zresztą jego zamiarów.
— Ale wgeszcie może wiadomo państwu choć, czy wgaca na czas dłuższy... na stałe, czy może tylko w odwiedziny przyjeżdża?
— Zdaje się, że na stałe... tak przynajmniej domyślamy się z listu... Naturalnie, o tem co robił w Paryżu ni słowa... Ach, zawsze jest jeszcze tylko prostym księdzem.
Ojciec jak mi się wydawało śledził wzrokiem wyraz twarzy sędziego, szukając w niej rady, pomocy. Wszystkie wątpliwości i obawy opanowały go na nowo i pewny jestem, że w tej chwili brat przedstawiał mu się w postaci księdza apostaty, z długą brodą świecką, w czarnym surducie.
— No, no — ozwał się pan Robin — więc wgeszcie ujrzymy owego słynnego tsiędza Juliusza!
— Będziemy mieli w niedzielę o jedne mszę więcej, — rzekła z ukontentowaniem pani Robin. — To bardzo mnie cieszy!... Od czasu, gdy wikary, ksiądz Desroches został kapelanem pana de Blande, służba boża jest rzeczywiście tak niedostateczną... tak skąpą!...
I zwracając się do matki spytała:
— Ksiądz proboszcz niewątpliwie wie o tem... i cóż on na to... Co mówi?
— Ach... — odparła matka — ksiądz proboszcz jest zachwycony... Ale on wszystkiem się zachwyca, to rzecz znana... nie dostrzega nigdzie ni cienia złego... A jednak powinienby znać księdza Juliusza... Nie mówię zresztą już o trudnościach i scysyach w łonie rodziny... ładnie to będzie, niema co mówić.
— Ale w jakim chagatterze będzie tu tsiądz Juliusz, czy jato witagy?
— Nie wiemy... zapewne jako ksiądz prywatny!
I dodała głosem, w którym brzmiała cała uraza i żal do księdza.
— On księdzem prywatnym... ten człowiek, który mógł zostać biskupem, gdyby był tylko chciał i uczynić tyle dobrego rodzinie!... Bylibyśmy pchnęli Alberta na drogę karyery kościelnej... zamiast tego wszystkiego, cóż nas spotyka?
Pani Robin poruszyła się na krześle, zachwiała suchym biustem i grymas złośliwy wykrzywił jej wargi.
— Ależ droga pani — pocieszała — niech się pani nie martwi... Trudno, stało się i tego zmienić nie można... ważną jest dla państwa rzeczą to, że powraca... powinniście się z tego radować...
Matka wzruszyła ramionami.
— Z pewnych względów... tak... z innych nie... Nie znasz go droga pani Robin.
— Wiem tylko jedno — odparła — wiem, że jest księdzem!... Zresztą zawsze to dobrze mieć przy sobie krewnego... pielęgnuje się go... czuwa... wie się co robi... i zawsze jest się na miejscu, gdy trzeba działać, gdy rzeczy zbaczają z właściwej drogi...
— Tak, ma pani słuszność — odparła matka... Jest w tem pewna korzyść...
— Podczas, gdy z oddalenia! Mój Boże.. można się spodziewać wszystkiego... to jest nie można liczyć na nic... Ileż dzisiaj ludzi podstępnych, chciwych... a zresztą zważ pani tylko... nie można niczego z góry przesądzać... może on się zmienił ten ksiądz Juliusz!... Może powraca z majątkiem...?
Błyskawica mignęła w oczach matki, ale rychło zagasła. Potrząsnęła smutnie głową i rzekła:
— Pragnę tego dla niego samego! Ale ksiądz Juliusz, to nie człowiek po temu... Jeśli się zmienił, to chyba na gorsze... oto moje przeczucie. Może będziemy musieli w dodatku do wszystkiego żywić go, utrzymywać... Paryż taki wielki, tak pełen ponęt, pokus... dzieje się tam tyle rzeczy i tylu tam złych ludzi!
— Zbytet, zbytet! — wykrzyknął pan Robin... — W Pagyżu zbytet gubi ludzi!... wszyscy silą się tylto, by coś wynaleść, na co by można magnować pieniądze... wyobgaście sobie państwo naprzytład, u senatoga w przedpotoju stoją dwaj murzyni z bgonzu, dwa gazy tat wielcy jat ja, a w gętach mają złocone latagnie... Tgudno pojąć... pgawda?... Ajednat widziałem to na własne oczy!...
— Ja znowu — począł ojciec — byłem raz w teatrze... Pokazywano George Sand... wiecie przebrana była za mężczyznę!... Zdaje mi się, że Julek też musiał przebierać się za mężczyznę,.. He he! Nie zniszczył on zdaje mi się, wielu sutann... Ale wracając do George Sand... widziało się bardzo dobrze, że to kobieta... widziało się zbyt dobrze nawet...
— Ohyda! — wyjękła z obrzydzeniem pani Robin. Odwróciła głowę i machała rękami, jakby odpędzała natrętną muchę.
Ojciec chciał zapuścić się w opis szczegółowy spektaklu, ale matka powstrzymała go wskazując na mnie oczyma. Poza medycyną, w mojej obecności starannie i z wielką surowością dobierano słów.
Rozmawiano dalej o księdzu Juliuszu, a ojciec mój opowiadał całe jego życie od młodości, aż do wyjazdu do Paryża. Bardzo byłem tego wieczoru śpiący i nie zapamiętałem wiele z tego opowiadania; mimo, że wypadki same tak ważne i obecność nieznośnej pani Robin podniecały mnie. W pamięci utkwiły mi tylko wykrzyki oburzenia wydawane przez gości przy każdym ciekawszym epizodzie.
— Mój Boże czy to możliwe?... Ksiądz!?...
Pamiętam też, że była mowa o jakiejś pani Boulucere, zmarłej w połogu. Ojciec mówił:
— Rozumiecie państwo... oto uterus, czyli macica... jeśli się wam lepiej podoba... jestto niby balon... Cześć wydęta jest u góry... nieprawdaż? A więc to cięży...
Potem wrócono do księdza Juliusza. O pół do jedenastej Robinowie zaczęli się wybierać do domu.
— Proszę się dobrze zastanowić droga pani! — mówiła obrzydła pani Robin do matki, wdziewając swój kapturek — Nie radzę działać porywczo... nie wiadomo nigdy co może nastąpić... a zresztą gdybyśmy się mogli na coś przydać... proszę, bardzo proszę, bez ceregieli!... Tak serdecznie kocham łaskawą panią, tak mi się serce wyrywa do małego Albertka!...
Ojciec półgłosem rozmawiał z panem Robin.
— A może to z gacyi tobiet?
— Nie... nie!... odparł ojciec... W tem musi tkwić coś innego! Co on też u licha mógł zmajstrować w Paryżu?




III.

Nim podejmę dalszy tok opowiadania, niech mi wolno będzie cofnąć się wstecz w przeszłość księdza Juliusza, naszkicować jego sylwetkę według osobistych mych wspomnień, na podstawie materyału jaki mi się udało zebrać po długich, usilnych staraniach z ust osób, które z nim żyły w różnych miejscach gdzie przebywał.
Babka moja była osobą bez wątpienia największym w całem Viantais otoczoną szacunkiem. Mogę bez przesady powiedzieć, iż czczono ją jak świętą. Niezrównanie była dobrą dla wszystkich, i niezmiernie uczynną, zwłaszcza wobec biednych. Jako córka wieśniaka, mimo, iż małżeństwo zapewniło jej pewne stanowisko w towarzystwie małomiasteczkowem nie porzuciła stroju wiejskiego. Była to osoba bardzo skromna, o niezwykle delikatnych uczuciach i umyśle głębokim. Była może tylko trochę przesadnie nabożną. Widzę ją dotąd jak siedzi w wielkim fotelu o płóciennych poduszkach... maleńka, sucha z twarzą delikatną woskową, pełną zmarszczek, tonącą w wielkim czepku z białego perkalu. Robiła bezustanku na drutach pończochy, kamizelki i spódnice dla biednych. Mimo wieku, który ją pochylał ku ziemi i choroby czyniącej sztywnymi palce, czynną była ciągle i żywą. Każdego ranka szedłem do niej na dzień dobry, a raczej prowadziła mnie tam bona. Nim ją pocałowałem, biegłem do kominka, na którym leżał mały, czarny, drewniany piesek. Pod ogonkiem jego znajdywałem codziennie sztukę półfrankową. Udawała zdziwioną, śmiała się i wołała potrząsając drutami:
— Jakto i dziś także?... Dziesięć sous? Cóż to za piesek, co za dziwny piesek?!
Mimo, że na dnie jej serca leżał smutek i wiele wspomnień bolesnych, na ustach jej widniał zawsze słodki uśmiech, budzący zaufanie i sympatyę wszystkich. Ale w uśmiechu tym kryło się wiele łez... dziecka, kobiety i matki. Z natury wrażliwsza od ogółu dzieci wiejskich miała dzieciństwo smutne i bolesne i wycierpiała wiele od ludzi prostackich i brutalności ich obyczajów. Nie pogardzając otoczeniem, wśród którego żyć była zmuszona, pragnęła tylko, by ci ludzie posiadali więcej dobroci, spokoju i łagodności. Wyszła za mąż. Dziadek, o ile wiem był człowiekiem bardzo gwałtownym, despotą, amatorem dziewcząt i pijakiem na wielką skalę. Dręczył ją, jak zresztą wszystkich, bez powodu... i bez litości. Był hodowcą koni i skutkiem samego już zawodu jeździć musiał ciągle po jarmarkach i spędzać przeważną część życia po gospodach z handlarzami. Tam to niewątpliwie nabrał tych złych nawyczek. Umarł skutkiem kopnięcia konia, jakie otrzymał w brzuch na jarmarku w Chassans, a babka młoda, jeszcze kobieta pozostała wraz z trojgiem dzieci to jest ojcem moim, ciotką Atalią, która zmarła w 18 roku życia na suchoty i stryjem Juliuszem.
Trudno było wyobrazić sobie nieznośniejsze dziecko od wuja Juliusza. Był skryty, okrutny, męczący i czychał tylko na sposobność uczynienia komuś na złość. Nacierpieli się dosyć przez niego brat i siostra, a matka żyła w ciągłej rospaczy. Daremne były prośby i kary, wszystko to podniecało tylko tę nieokiełzaną naturę.
— Istny portret ojca! — mawiała z płaczem biedna kobieta.
I rzeczywiście z przerażeniem dostrzegała u syna tesame gesty, spojrzenia, któremi witał ją wracający do domu z krzykiem, klątwami na ustach, mąż, cuchnący winem i gnojem stajennym.
W szkole, gdzie go wcześnie umieszczono, Julek bił współuczniów, denuncyował ich, buntował się przeciw nakazom nauczycieli. Ale był bardzo rozwinięty umysłowo, i przytem pracowity, tak, że był zawsze pierwszym w klasie. Gdyby nie to, wypędzonoby go nieraz, ale ze dwadzieścia razy ze szkoły. Gdy powrócił do domu, w bezczynności i swobodzie rozpanoszyły się w nim jeszcze bardziej złe skłonności. Całą okolicę oburzał swem rozwiozłem życiem, nie wychodził z szynku i dopuszczał się rozlicznych kradzieży domowych. Nie można mu było uczynić najlżejszej uwagi, gdyż unosił się i groził, iż wszystko porozbija. Był tak straszny w gniewie, że wszyscy drżeli, a on sam po przejściu ataku całemi godzinami leżał wyczerpany, chory, blady, podobny do epileptyka zbrutalizowanego straszną chorobą. Gdy matka pytała go jaki zawód obrać zamierza, pogwizdywał i obracał się do niej tyłem. Umieściła go na próbę u notaryusza w Mortagne, ale uciekł stamtąd po trzech dniach, zasmarowawszy obrzydliwymi rysunkami mnóstwo stemplowanego papieru. W tym czasie opanowała go istna żądza czytania. Czytał wszystko, poezye, książki naukowe, filozoficzne i dzienniki rewolucyjne, których mu dostarczał aptekarz republikanin w starym stylu, egzaltowany, rozszalały, marzący tylko o gilotynie i szczęśliwości wszechludzkiej. Obaj spiskowali teraz, układając katastrofy fantastyczne i przewroty nadzwyczajne porządku społecznego. Julek radował się niewymownie wygłaszając wobec matki przerażające rzeczy, a biedna kobieta zalewając się łzami jęczała boleśnie.
— Mój Boże! Czyż to możliwe, by to był mój syn?
Pewnego dnia, gdy zupełnie na seryo rozmyślała czy wysłać syna za morze, czy umieścić w domu poprawy, Julek oświadczył, że chce zostać księdzem. Wydała okrzyk, wzniosła oczy w niebo, zakryła twarz rękami, jakgdyby usłyszała straszne bluźnierstwo.
— Panno święta!... Ty księdzem?!... Taki nicpoń księdzem!... Obrażasz Pana Boga tylko mówiąc takie rzeczy...
— Zostanę księdzem! — powtórzył Julek z uporem... — Zostanę księdzem i basta! — Uparł się, bił pięściami w stół, złościł się, groził.
— Chcę zostać księdzem do kroćset djabłów!... Chcę zostać księdzem psiakrew...!
Matka zemdlała wyszeptawszy:
— Wydałam na świat Antychrysta! O przebacz mi Panie!... Ulituj się!
Zapytano o zdanie proboszcza. Ale on w tem nagłem powołaniu, tak dziwnemi wyrażonem słowami dopatrzył się nadzwyczajnej łaski nieba... cudu poprostu... i nie posiadał się z radości.
— Cud... istny cud... wielki cud — wołał. — W niedzielę podczas nieszporów ogłoszę to całej parafii... Ach co za cud!... co za cud nadzwyczajny!
Biedna kobieta zalewała się łzami:
— Ależ on klął księże proboszczu — mówiła — klął jak poganin!
— Ta, ta, ta,... klął, klął... naturalnie, że musiał kląć! Przecież to jasne, że w tej właśnie chwili ulatywał z jego ust zły duch... Tak moja droga pani! Julek chce zostać księdzem!... Ach dziękujmy Bogu! Wie pani, w moich oczach jestto jeden z najjaskrawszych, najoczywistszych objawień Boga i tryumfów wiary. To przywodzi na myśl św. Augustyna!... Tak syn pani będzie drugim św. Augustynem!... Co za zaszczyt dla pani, dla parafii, dla kościoła!... Ach, to cud ogromny!
— Księże proboszczu, drogi księże proboszczu, — jęczała nieszczęsna matka zalewając się łzami — czy się tylko ksiądz proboszcz nie myli?
— Na, na... proszę się uspokoić... proszę się uspokoić dobra pani... nie, nie, nie mylę się wcale... cóż znowu? I czemużbym się miał mylić?... To cud, oczywisty cud! Odprawię jutro uroczystą mszę dziękczynną z wystawieniem Sanctissimum... no proszę się uspokoić... nie płakać... wszystko będzie dobrze... na... na!
W dwa miesiące potem wuj Juliusz wstąpił do seminaryum w S.
Co go skłoniło do tego postanowienia tak niespodziewanego? Czy wykreślił sobie jakiś plan istnienia w granicach tego zawodu, w gruncie rzeczy wygodnego i łatwego w porównaniu do innych?... Czy może uniosło do niepohamowane zamiłowanie do mistyfikacyi i bluźnierstwa? A może nie był tak przewrotny za jakiego się podawał? Może udane złe, z którem się tak chętnie popisywał pływało jeno po powierzchni jego duszy jak maska, a na jej dnie tkwiły niezniszczone kiełki uczuć chrześcijańskich?
Nie dowiedziano się tego nigdy. Julek przez całe życie pozostał nierozwikłaną zagadką.
Mimo wszystko jednak lata spędzone w seminaryum stanowiły w jego życiu nowy okres energicznego wysiłku ku dobremu i wytrwałej walki z własną naturą. Popychany ambicyą dojścia do jakiejś wysokiej godności kościelnej, czy też ogarnięty skruchą, lub rozwagą starał się zwalczyć i opanować swój buntowniczy charakter, próbował wziąć go pod jarzmo dyscypliny, upokorzyć, nie, jak czynią słabi zapomocą modłów i biernego dopełniania praktyk pobożnych, ale przez wysiłek, wprost muskularne napięcie woli, przez fizyczny niemal napór wszystkich swych władz umysłowych. Niestety po chwilach męstwa następowały nagle nawroty do złego, pchnięcia wsteczne przyrodzonych instynktów i były tak niespodziane i tak silne, że obalały w jednej chwili, unicestwiały całą pracę podjętą dla ich zwalczenia, cały długo i mozolnie budowany gmach wszystko co stworzył dla ochrony przed sobą samym. Musiał rozpoczynać na nowo. Ta ustawiczna wałka umysłu i ciała, ten ciągły moralny skurcz nerwowy, do którego się zmuszał, przeszkodziły wujowi Juliuszowi upodobnić się do swych kolegów z postaci, nabrać jak mówiono, lokalnej barwy. Przeciwnie, zwisająca na dół olbrzymia jego czaszka opadła jeszcze bardziej na piersi, twarz krzywiła się kurczowo i nigdy nie nabrał owych okrągłych, gładkich ruchów, słodkawo gorzkiego wyrazu, uśmiechu zjadliwego, powolnej gracyi osób duchownych, nigdy nie sharmonizował się z ową pełną szeptów ciszą zakrystyi i konfesyonału.
Nadzwyczajna pamięć i łatwość pojmowania zwróciły niebawem uw agę profesorów, zaniepokoiły ich nawet. Śmiałość pomysłów i skłonność do poddawania krytyce dogmatów, oraz mieszania wspomnień niejasnych z zakresu wiedzy i filozofii potępionej przez kościół z niezmiennymi, surowymi pewnikami nauki teologicznej, płomienna, namiętna wymowa, którą wprowadzał do swych wywodów najbardziej abstrakcyjnych, a nadewszystko nieprzezwyciężona odraza do świętych obrządków, których uczono kleryków jak sztuki uczą aktorów, wszystko to więcej jeszcze jak jego wybryki życiowe przeraziło kierownika seminaryum i utwierdziło w mniemaniu, że powinien donieść o tem biskupowi. Biskup, starzec łagodny i pobłażliwy po namyśle osądził, że jestto kipiączka młodej krwi, którą ujarzmi wnet surowa dyscyplina i uśpi wpływ rutyny. I, rzecz dziwna u człowieka bojaźliwego, uczuł sympatyę dla Julka, i postanowił zająć się jego przyszłością właśnie dlatego, że inny był niż reszta seminarzystów. Wzywał go do siebie kilkakrotnie, zapraszał na obiady i nie zrażając się zachowaniem butnem ulubieńca uczuł, że go pociąga ten ciekawy charakter, wielka, idąca omackiem wola »tak inaczej biorąca« wszystko dokoła, na co przywykł patrzyć i o czem zazwyczaj słyszał. Jednego dnia wikaryusz biskupi przytoczył ważne fakty, które kazały powątpiewać o powołaniu Julka. Mówił pochylając głowę na złożone ręce.
— Eminencyo... w tej duszy wre... wre strasznie... i boję się, by nie stała się niewierną i grzeszną.
Biskup odparł na to:
— Uspokoimy ją księże proboszczu, uspokoimy niezawodnie... i zobaczysz, że... ten chłopiec daleko doprowadzi... bardzo daleko!... Stanie się chwałą Kościoła!
Umilkł, a po chwili dodał z żalem;
— Jaka szkoda, że taki brzydki i tak źle zbudowany!
Wuj Juliusz nienawidził kolegów, i usuwał się o ile tylko mógł od nich, nie biorąc udziału w rozmowach i rozrywkach. Na wykładach i podczas przechadzek odosabniał się zawsze od innych jak dziki, stąpał z zaciekłością, kopał na drodze leżące kamienie, trząsł drzewami, jakgdyby celem jego ciągłym było coś niszczyć. Wśród najgorliwszych i najbardziej ortodoksyjnych kolegów wietrzył zawsze wstrętną, podejrzaną przyjaźń, przejmował ich korespondencyę, i bawił się prześladowaniem ich cynicznymi żartami i obrzydliwemi słowami, gnębiąc ciągłym terorem denuńcyacyi i obawą publicznego wstydu wobec przełożonych. Pogardzał tymi młodzieniaszkami biało różowymi, o umyśle niewolników i nieświadomej siebie duszy, którzy wiary uczyli się jak kręcenia powrozów, i skrywali pod powierzchownością pobożnisiów i ludzi uległych, ordynarne instynkty pedanta i niskie zachcianki spanoszonego chłopa. U nich zaś przyrodzona nieufność i nabyta nienawiść półmieszczuchów do człowieka, który psychicznie nie należał do ich klasy złączały się w jedno i uczyniły im Juliusza wstrętnym. Bali się go też bardzo z powodu protekcyi »skandalicznej«, którą go otaczał biskup, z powodu strasznych wybuchów gniewu, okrutnych drwin, i przeczuwali w nim ze strachem przyszłego apostoła herezyi, obrazoburcę, odstępcę, »drugiego Lamennais’go« Lamennais’go bowiem w rzadkich chwilach, w których ośmielali się swobodnie myśleć, uważali za ostatnie wcielenie djabła. Juliusz ukończył dosyć porządnie seminaryum i został powołany do boku biskupa jako jego sekretarz.
Owego dnia pani Dervelle zapomniała przeżytych obaw i oddała się cała roskoszy dumy macierzyńskiej. Poszła na plebanię z duszą wstrząśniętą tak słodkiem zdumieniem, że wydawało jej się, iż ją anioły unoszą do raju w krainę światłości, śpiewając hymny przecudne.
— A nie mówiłem? — wykrzyknął proboszcz ściskając ręce najmilszej ze swych parafianek. A nie mówiłem droga pani?... A co, czy to nie cud?... No, powiedz pani, cud czy nie?... Do kroć... ha ha ha!..!
Nie mogła znaleść słów dość wzniosłych, dość szlachetnych, by wyrazić swą wdzięczność. W zruszenie ściskało ją za gardło, zachwycona i pół przytomna bełkotała tylko:
— O księże proboszczu... księże proboszczu!...
— Na, na... będzie mi pani chyba wierzyła na drugi raz, hę?... No powiedz pani do... na świętego Tomasza... I to na tem nie koniec!... Syn pani zostanie w bardzo krótkim czasie biskupem!... Drogi chłopak... słyszy pani... biskupem, ja to mówię, ja... jak dwa a dwa cztery tak sprawa jasna!
Biskup! Tak, o to szło teraz a potem... widziała go już na zawrotnych wyżynach, połyskującego od złota z tiarą potrójną na głowie, rządzącego duszami i mocarzami świata całego, a wszystkich u jego nóg.
Wedle pięknego obyczaju, ksiądz Juliusz odprawił swą pierwszą mszę w rodzinnem mieście Viantais, wśród niezwykłego przepychu, a wszyscy znający go od dziecka cisnęli się dnia tego do kościoła. Przy tej okazyi wydarzyła się rzecz niezwyczajna, o której dotąd w tych stronach mówią i mówić nierychło jeszcze przestaną.
Młody ksiądz wyszedł na kazalnicę i wobec wszystkich odbył publiczną, generalną spowiedź z wszystkich swych błędów i grzechów. Gdy tylko padły pierwszo z ust jego słowa zdumienie ogarnęło tłumy wiernych.
— Drodzy bracia! — wykrzyknął drżącym, głuchym głosem. — Jestem wielkim grzesznikiem! Życie ledwo rozpocząłem, a już duszę moją obciąża więcej ciężkich zbrodni i większy nią targa niepokój niźli duszami starców co spędzili żywot w bezeceństwie i krwawych morderców. Pośród was prowadziłem to złe życie, wzrastałem w zwątpieniu, buncie i nieczystości. Przeto wobec was, którzyście byli tego świadkami i smucili się żem jest taki, chcę wyznać wszystko i uderzyć się w piersi. Publiczne zgorszenie wymaga publicznego upokorzenia. To jest słuszne, to jest dobre, to jest zgodne z nauką Kościoła. Nie dość, gdy skrucha kryje się w głębi milczącego serca. Słuchajcie mnie: Zapierałem się Boga i bluźniłem jego świętemu imieniowi, drwiłem z mąk Pana naszego Jezusa Chrystusa i miotałem obelgi na tajemnicę żywota dziesięćkroć niepokalanego Maryi Dziewicy. Pogardzałem matką moją, świątobliwą kobietą, która mnie na świat wydała, nienawidziłem ludzi, mych braci po niedoli. Kłamałem, kradłem, kopałem nogami chorych, owych wybrańców nieba. Marząc o zbrodniczych zamachach, palony ogniem potwornych żądz, bez wyrzutów sumienia, bez wahania zbliżałem się do Stołu Świętego i uczyniłem Ciału i Krwi Pańskiej przybytek z własnej, świętokradczej duszy!... Wreszcie pożądałem żony bliźniego mego, występne myśli podszeptywałem młodym dziewicom i wśród pól, nie bacząc, iż spogląda na mnie oko Przedwiecznego, jak sprośny cap spółkowałem...
Ostatnie słowa wyrzucił głosem silnym, dźwięcznym. W kościele rozległ się szept, zgłuszony niebawem stukiem krzeseł poruszanych przez skromnych słuchaczy, pokrząkiwaniem, kaszlem rozbrzmiewającym z końca w koniec kościoła. Proboszczem, który siedział w swej stali rzucało, jakby wyładowywały się w nim eksplozye elektryczne, I nagle stała się rzecz niesłychana. Organ jęknął akordem rozpaczy, a jęk ten obiegł kościół i zagasł gdzieś w chórze, ponad głowami diakonów i śpiewaków przygnębionych.
— Spółkowałem! — powtórzył ksiądz Juliusz z pełnej piersi.
Grzmiał. Bił się w piersi z wściekłością, a szerokie rękawy komży wiały dokoła niego niby skrzydła oszalałego ptaka.
Rozbierał jeden po drugim każdy grzech swój popełniony w przeszłości, nicował go z niemiłościwą zaciętością, wytrząsał z serca wszystkie myśli przewrotne, wszystkie tajne ohydy, któremi się splamiło. Patrząc na tego człowieka, który na wzór dawnych męczenników biczował się, rozdzierał, otwierał własnymi paznokciami wobec wszystkich krwawiące rany swej duszy, szarpał w strasznem zapamiętaniu i rzucał na powietrze płaty własnego ciała i strugi krwi, słuchacze zrazu zdumieni i zawstydzeni gwałtownością, i biblijną prostotą zwierzeń miotanych bez obsłonek, uczuli potem pewną niechęć, doznali niemiłego uczucia strachu, ściskania w gardle, dziwnego gniecenia w żołądku. Coś się z nimi działo, czego dotąd nie zaznali i zdawało im się, że patrzą, na linoskoczka wirującego na trapezie w próżni ponad przepaścią. Było to coś jakby zawrót głowy na wyżynach, jakby skok w otchłań śmierci.
Dwie kobiety pobladłe, czepiając się z wysiłkiem poręczy krzeseł wyszły półomdlałe z kościoła, inna zatykając sobie uszy wykrzyknęła:
— Dosyć!... Dosyć!...
I nagle z wszystkich piersi dyszących ciężko, wydarł się ten sam okrzyk straszny i bolesny:
Tak.... tak... dosyć!... dosyć!...
Zamilkł, zabrakło mu oddechu. Ocierał pot obfity spływający mu z czoła i naciągał na ramiona fałdy zbyt obszernej komży. Wtem promień słońca padł na witraż okna umieszczonego naprzeciw kazalnicy, rozlał się po kościele i padł tęczowym pasem na twarz kaznodziei. Wszyscy podnieśli głowy mimowoli na to światło dziwne i oczom ich wydało się, iż widzą nimb cudowny nad głową świętego. Chmura nadpłynęła, zakryła słońce i aureola znikła.
Ksiądz Juliusz uspokoił się tymczasem i ciągnął dalej cicho, a dobitnie wymawiając wyrazy. Głos jego stał się teraz słodki, błagalny. Jakieś wnętrzne łzy drżały w nim i przepajały niewysłowioną czułością. Ręce miał złożone, oczy wzniesione na sklepienie kościoła, kędy wiły się jeszcze obłoczki kadzidła. Błagał o przebaczenie ludzi, Maryi Dziewicy, Boga... błagał z płaczem i rozpaczą. Odwoływał się nawet do litości rzeczy:
— I ty dziewicza a płodna wiekuiście przyrodo, której miłosne upojenia Bóg umiłował, wywodząc cuda życia z wyzwolonych ciał świętych, naturo tylekroć splugawiona, sprofanowana przezemnie, ulituj się! Ulituj się!... przebacz i ześlij mi cierpienie, bo cierpienie zbawczem jest dla grzesznika. Gdy łaknął będę, wzbroń mi chleba i owoców ziemi, gdy gardło moje palić będzie gorączka, wodom źródlanym nie dopuść, by mi dały ochłodę! Gdy zimny dreszcz obejmie me członki, zakryj słońce, odpędź mnie od schronisk i słodkich leż odpocznienia. Uczyń, by stopy moje raniły ciernie przydrożne i kolana moje ścierały się o twarde skały. O naturo, bądź mi nielitośną, dręcz karząc jako matka to nędzne ciało, sprośne i buntownicze i w ostępach twych borów ciosaj najcięższe krzyże męki, pod których brzemieniem ugięty iść mam ku wieczystej światłości...
Niewysłowione wzruszenie odmalowało się na twarzach słuchaczy. Oczy podkrążały się, twarze kurczyły, piersi dyszały ciężko. Proboszcz krzywił się strasznie, by nie wybuchnąć. Z nabrzmiałą twarzą i siną tonzurą kręcił się niespokojnie, nerwowo w swej stalli. W ławkach kolatorskich siedzący członkowie komitetu kościelnego zamyśleni zakryli twarze rękami i podparli pięściami brody. Łkania jeszcze tłumione wybuchały tu i owdzie odpowiadając sobie z różnych stron... Ksiądz Juliusz zakończył gorącą, namiętną prośbą:
— Drodzy bracia i wy także drogie siostry w Panu! Jeśli w sercach waszych uczuwacie litość nad nędzarzem, który oto wobec was kaja się ze swoich błędów, zechciejcie, gdy dzwon uderzy na Anioł Pański i gdy na świętej ziemi uklękniecie wieczór do modłów u stóp starego krzyża, włączyć me imię w poczet ukochanych, których śmierć opłakujecie, w poczet imion, owych biednych, zbłąkanych, o których nawrócenie błagacie Boga! O niech śpiew modłów wznoszący się z wszystkich piersi grzechy moje zaniesie do stóp tego, który sądzi i przebacza, niech głosi iż syn niegodny łaknie nawrócenia, że przysięga czcić póki życia święte imię Ojca i pracować na chwałę i potęgę niezwyciężonego Kościoła Jego...
Gdy zstępował ze stopni kazalnicy łkania dotąd tłumione wybuchły. Cały kościół drżał od chaotycznych, to głuchych to ostrych dźwięków. Rozlegał się bełkot zawodzenia, jęki i pokrzykiwania, jakby zerwała się z łańcuchów gromada zwierząt dzikich. Za zbliżeniem się księdza Juliusza pochylały się głowy i twarze zroszone łzami, jak gdyby szedł święty. Entuzyazm wybuchł, ogarniając mózgi. Matka jakaś rzuciła się do nóg jego wznosząc w wyciągniętych rękach kwilące w powijakach dziecko, by je pobłogosławił. Odsunął ją łagodnie:
— Niegodny jestem moja siostro! — rzekł.
Ludzie cisnęli się i roztrącali, by dotknąć rąbka jego komży, a kościelny i ministranci poprzedzający go chwiali się na nogach, jak pijani i bez względu na miejsce gdzie się znajdywali krzyczeli na cisnące się kobiety:
— Usuńcie się... usuńcie się... przeklęte samice!...
Nagle zagrzmiał organ potężnym głosem, a szmer tłumu utonął w tryumfalnym, wybawczym hymnie... Nastąpił dalszy ciąg mszy...
Na plebanii odbyło się wielkie przyjęcie, na które sproszono wszystkich księży i wszystkie wybitne osobistości z całego okręgu. Nim zajęto miejsce przy stole, poczciwy proboszcz Sortais cały drżący jeszcze zbliżył się do księdza Juliusza.
— Moje dziecko, moje drogie dziecko! — zawołał... — O jakież to było piękne! — Co za wielki, co za wspaniały, co za wzniosły przykład dałeś!... Co za niezwyczajna rzecz... patrz, płakałem... jeszcze płaczę!... Ach co to było!
Szukał jego ręki, chciał go przycisnąć do serca.
— Jakżem szczęśliwy, jaki szczęśliwy! — powtarzał.
Ksiądz Juliusz odsunął go. Na twarzy jego pojawił się złośliwy uśmiech i zimna ironia, od której zlodowaciało serce staruszka:
— Dobrze, dobrze, dziękuję — rzekł... — Niema powodu... niema powodu się radować, mój zacny proboszczu!... Ha, ha, ha... hi, hi, hi...
Odwrócił się od niego nie przestając śmiać się szyderczo.
Babka moja opowiadała później, że podczas ceremonii, która powinna była przedewszystkiem jej serce przejąć radością i dumą nie mogła podzielać ogólnego entuzyazmu. W miarę jak wuj Juliusz rozpalał się, dawał się porywać wymowie i skrusze, skutkiem dziwnego jakiegoś tajemniczego skojarzenia pojęć, które sobie uświadamiamy ale, którego atoli sobie sprawy zdać nie można, czuła, że ziąb ją jakiś przenika i że serce jej się ściska boleśnie. Płakała, ale ze strachu pod wpływem nieokreślonego smutku. Dziwna rzecz, mimo, iż odpędzała trapiące ją widziadła przeszłości narzucały jej się z siłą niepokonaną i przed oczyma miała nie tego oto syna, na ambonie, z twarzą wniebowziętą i opromienioną wiarą, ale tego, którego widziała ongi, gdy z szatańskim, złym śmiechem oznajmiał jej, że wstępuje do seminaryum. Poprzez potok natchnionych słów upokorzenia i skruchy, od których we łzach topniały dusze wszystkich dokoła, słyszała ohydne słowa bluźniercze, które padły niegdyś z ust jego;
— Chcę zostać księdzem do kroćset djabłów!... Chcę zostać księdzem psiakrew!
I jak przepowiedział proboszcz, na tem się nie skończyło.
Jako sekretarz biskupa wuj Juliusz uzyskał bardzo szybko rodzaj arbitralnej wszechwładzy. Kto chciał się dostać do biskupa, musiał przejść przez ręce księdza Juliusza, i naodwrót, biskup porozumiewał się ze swymi podwładnymi tylko za pośrednictwem zaufanego sekretarza.
Ksiądz Juliusz skorzystał z tego i gnębił młodych wikarych i funkcyonaryuszów kościelnych, przeważnie kolegów swoich ze seminaryum. Bawiło go to, że krzyżuje ich drobne planiki, unicestwia skromne ambicyjki, prześladował ich też w sposób tak pomysłowy, tak wyrafinowany, że wielu straciło w końcu cierpliwość i opuściło dyecezyę, albo wzięło suknie świeckie.
— Tem lepiej, tem lepiej! — mawiał ksiądz Juliusz... — O tyle mniej robactwa!
W końcu tyranizował wszystkich dokoła, a tyrania ta, której nie szczędził nawet staremu prałatowi, swemu protektorowi, czasem miała pewien właściwy sobie humor. Nie używając żadnego z podstępów dyplomacyi kościelnej, zapomocą samej tylko własnej bezczelności poróżnił generalnego wikaryusza z biskupem, zniweczył zupełnie jego wpływ, i ograniczył władzę. Odtąd nietylko wikaryusz nie liczył się, nietylko nie pytano go się w żadnej sprawie o radę, ale jeszcze biskup odjął mu kilka najcenniejszych atrybucyj i powierzył je Juliuszowi. Wynikły z tego poważne, kilka miesięcy trwające zawikłania, które jak zobaczymy dalej zachwiały całym światem katolickim i poruszyły ministerstwa całej Europy.
Biskup był człowiekiem bardzo wyrozumiałym, pobłażliwym, stosującym się do okoliczności, był liberałem roztropnym i dyskretnym, lubiącym żyć ze wszystkimi w zgodzie, z rządem zarówno jak i z Rzymem. Kochał kwiaty i poetów łacińskich i albo przebywał w ogrodzie, gdzie okulizował róże, lub przesadzał geranie, albo w bibliotece, trawił czas na tłumaczeniu Wergilego staromodną francuzczyzną. Nie znosząc hałasu, czując wstręt do wszystkiego, co wyglądało na spór, walkę, konflikt, z nadzwyczajną biegłością i zręcznością umiał lawirować pomiędzy stronnictwami i koteryami, a inicyatywy własnej bez względu jakąby była wystrzegał się jak grzechu. W swych przemówieniach, w listach pasterskich, okólnikach unikał starannie kwestyj drażliwych, ograniczając się do dwuznacznych komunałów i nauk katechizmowych. Daremnieby w nich szukać było czegoś, coby wyglądało na przekonanie, biskup wysilał całą swą inteligencyę na to, by nie mieć żadnego. To też redagowanie okólników, w czem zazwyczaj brał udział wikaryusz generalny, dysponujący ogromnym słownikiem nic nie mówiących, a kwiecistych wyrażeń, było sprawą nader ważną. Wygotowywano je zawsze trzy miesiące naprzód. Codziennie biskup poprawiał je, przepisywał, odrzucał paragrafy, gładził zdania i zwroty, zatrzymywał się nad każdem słowem, dyskutował, łagodził wyrażenia, ciągle wydawało mu się bowiem, że jest w nich jakiś sens ukryty, coś między wierszami, co możnaby źle, lub złośliwie wytłumaczyć. Co chwila mówił:
— Odczytajmy, odczytajmy raz jeszcze... Proszę bardzo... starajmy się uniknąć kompromitacyi... Jesteśmy stróżami pokoju dusz... Obowiązkiem naszym łagodzić i godzić... nie zapomnijmy o tem mój drogi...
— Rozumie się Eminencyo, ale zdaje mi się, że tego roku powinniśmy...
— Nie, nie księże sekretarzu... ani tego roku, ani nigdy... nie powinniśmy nic... Czyż nasz Zbawiciel nie rzekł: »Nie sądźcie«?... Ot, czytajmy raz jeszcze...
W nocy wydawało się biskupowi, że słowa jego okólnika ubrane są w żelazne hełmy, zbrojne w straszne miecze, że szykują się do boju i rzucają się nań z wielkim, wojennym okrzykiem. Zrywał się na równe nogi oblany zimnym potem i godzinami dręczył się obawą, czy jakiś przecinek umieszczony w złem miejscu nie wywoła komentarzy, sporów i klęsk nieobliczalnych. Ogarniała go gorączka, Z ciemnością nocy wślizgiwały się do jego duszy strach, zwątpienie i złowrogie przeczucia. Drżącą ręką zapalał lampę, w koszuli schodził na dół do biblioteki i wracał ze szkicami okólników, które czytał do świtu, przerywając sobie tylko po to, by zanieść gorące modły do Boga.
Dyecezyą administrował z takąż samą niepewnością, z podobną słabością i sprawy w gruncie rzeczy zdane były na kaprys każdego, poszczególnego funkcyonaryusza.
— Źle sprawy stoją... — jęczał — Wiem o tem... ale cóż pocznę?... Jestem niczem... nie mogę nic... Wiem o tem... jestem bezbronny...
Gdyby był miał dosyć odwagi, byłby niezawodnie na usprawiedliwienie swego postępowania przytoczył tę oto historyę.
Odziedziczył po pewnej pobożnej damie, przyjaciółce swej matki, jeszcze w początkach swej karyery duchownej skromną sumkę. Spadkobiercy naturalni, rozwściekleni z powodu tego wydziedziczenia rozsiewali pogłoski o wymuszeniu, o procederach hańbiących i wywołali skandaliczne wzmianki w pismach lokalnych. Wreszcie zaczepili testament. Podczas procesu, adwokat strony atakującej w braku innych argumentów rzucał na młodego księdza najfałszywsze oskarżenia, najdramatyczniejsze oszczerstwa. Dreszczem przejął audytoryum, przedstawiając swego przeciwnika jako jeden z owych czarnych charakterów, za jednego z owych złoczyńców, którzy wślizgują się do łoża dam w podeszłym wieku i kładąc im miłość, niby nóż na gardle, obdzierają je z majątku. Pomimo owej pięknej metafory rodzina przegrała proces, a zapis został przyznany spadkobiercy wyrokiem sądu, który był mu zarazem zadosyćuczynieniem za doznaną zniewagę.
Ta przygoda wywarła na młodym wówczas księdzu takie wrażenie, że mimo lat, mimo powodzeń, szybkiego awansu, a wreszcie osięgnięcia godności biskupiej, przerażenie nie tylko nie przeminęło, ale zwiększało się nawet z biegiem czasu. Bojaźliwość przyrodzona zmieniła się w słabość charakteru, największej godną nagany. Sądził, że by mu przebaczono przewinienia, których się nie dopuścił, powinien być dobrym aż do tego stopnia, by kpiono sobie z niego, tak pobłażliwym, by posądzano go o współudział w przekroczeniach, a skromnym, aż do zupełnego zaparcia się własnego ja. Zdawało mu się, iż w każdem spojrzeniu mieści się wyrzut, w każdym geście pogarda, w każdem słowie przykra aluzya, do dawnej jego przygody. W celu załagodzenia nieistniejących oskarżeń uczynił ze swego życia jeden akt pokory, jedno błaganie o litość. Im bardziej się starzał, tem więcej wyrzucał sobie, że kopnięciem nogi nie odtrącił od siebie tych pieniędzy przeklętych, których zresztą nie użył dla siebie, ale na miłosierne uczynki, wątpliwej coprawda wartości. Wyrzuty sumienia trapiły go, jak gdyby rzeczywiście dopuścił się jakiegoś niskiego i hańbiącego czynu. Toteż, gdy wzdychając mówił. Jestem niczem... Nie mogę nic... Jestem bezbronny... raczej odpowiadał własnemu sumieniu, wieczyście buntującemu się, niźli wyrażał żal, że nie posiada istotnej, faktycznej władzy. Ta mania stała się tak silną, że nie chciał wymawiać ani pisać niektórych słów np.: majątek... dziedzictwo... adwokat... stara dama... a to z obawy, by nie odświeżyć w pamięci ludzkiej dawnych przejść i nie wywołać bolesnych komentarzy.
Pokój księdza Juliusza na drugiem piętrze miał niewielki balkonik wychodzący na ulicę. Stąd mógł on wzrokiem objąć część miasta opuszczającą się w dolinę i szeroki szmat pól uprawnych, usianych kępami drzew i zasłany szachownicą łąk. Ksiądz Juliusz często z łokciami opartymi o żelazną poręcz, długiemi godzinami wpatry ał się w dal, w mgły słaniające się po polach, w niebo, po którem przewalały się chmury, to blade, to jaskrawe, a ciągle inne. Długa, koścista jego postać czerniejąca w zmierzchu przywodziła patrzącym na myśl dusze pokutujące i widma straszące po starych gmachach. Zwisał ponad nimi, patrzył, gotów każdej rozwinąć wielkie błoniaste skrzydła i wzlecieć na powietrze jak wielki nietoperz. Ten pokój, z jednem, do późna w nocy gorejącem oknem, ten balkon zawieszony kędyś w górze, wyżej niźli mury forteczne, w wyobraźni przechodniów stał się przybytkiem strasznych tajemnic. Od kiedy bowiem czarny cień zawisł na balkonie, w pałacu biskupim, dotąd cichym, spokojnym, zaśnionym zapanowała gorączkowa czynność i niepokój. Kotłowało i wrzało wśród starych, poczerniałych murów kamiennych, które rezydencyę biskupa czyniły podobną do ponurego, opuszczonego zamczyska. Wichr stamtąd powiał gniewny i zajadły po całym obszarze dyecezyi, wstrząsając małemi wiejskiemi probostwami, wyganiając z nich spokój i ciszę. Rozwielmożniło się donosicielstwo, każdy czuł się zagrożonym, szpiegowanym zdradzanym. Przez cały dzień przez skrzypiącą bramę biskupstwa wpadały i wybiegały z szelestem fałdów sutanny, a wzdłuż dróg, pod płotami snuły się drżące, schylone postaci księży i kleryków, widniały po korne figury winowajców wyglądających jak biedne szczute zwierzęta.
Z samego zdziwienia, sam odźwierny, znany z pełnej słodyczy usłużności i obyczajów pokojowych, który informował dawniej przybywających z miną, jakby odprawiał mszę, nabrał teraz hardych nawyczek psa łańcuchowego i pokazywał zęby.
— Phi!... — mówił mrukliwie i niechętnie — z księdzem sekretarzem widzieć się trudno... jest zajęty... Phi... zresztą... zresztą proszę się zwrócić do kamerdynera.. Co? Jakto nie?... Jestem portyerem... czy nie jestem, ha?... Co?... No... już mówiłem... proszę się zwrócić...
Zauważono nawet, że jego czapeczka z czarnego aksamitu, którą zazwyczaj teraz nosił na bakier dziwnie była pomięta i groźnie wyglądała, a gdy szedł, długi jego fałdzisty surdut szeleścił i wydymał się w sposób nie objawiający nic dobrego.
Cała służba kościelna począwszy od najskromniejszego zakrystyana, a skończywszy na najdumniejszym szwajcarze i cały kler, od najmizerniejszego wikarego do najpoważniejszego kanonika poczęli sobie wzajem niedowierzać i zbliżali się do siebie z taką ostrożnością, jakby powróciły najgorsze czasy terroru! Dzieci z chóru nie śmiały wypijać wina z ampułek, a powracający z pogrzebu pijani akolici nie walali się już po rowach przydrożnych z krzyżami między nogami. Najstarszych proboszczów naglę poczęto przenosić i te doraźne wyroki, to gwałcenie dawnych zwyczajów uważanych za prawo oburzyły do reszty opinię ogółu, który począł je uważać za świętokradztwo. Proboszcz z Viantais ze względu na swój wiek, cnoty i węzły przyjaźni łączące go z rodziną Dervellów, mógł chyba liczyć na pewne względy. Stało się jednak inaczej. Listem aroganckim, okrutnym został powiadomiony, »że ma natychmiast wydalić z domu swą siostrzenicę, ułomną, ośmnastoletnią i prawie zidyociałą dziewczynę, którą przygarnął z litości, gdyż jej obecność na plebanii, przy stole proboszcza jest kamieniem obrazy dobrych obyczajów i przedmiotem ustawicznego zgorszenia dla młodych wikarych«. List ów zawierał ponadto formalny nakaz, by proboszcz zaniechał wizyt składanych »Zgromadzeniu Sióstr chrześcijańskiego wychowania młodzieży« i ograniczył się jedynie do odprawiania nabożeństwa w wymienionym klasztorze. Dla poczciwca był to cios straszny. Podobne podejrzenia w jego wieku! Przez kilka tygodni był przygnębiony, ogłupiały i nie mógł przyjść do siebie. Trudno mu było uwierzyć, że to wszystko było prawdą... wydawało mu się ciągle, że źle zrozumiał słowa listu, że śnił. Brał go tedy do ręki i odczytywał na nowo, a za każdem słowem oblewała się wstydem jego poczciwa twarz i wykrzykiwał wynosząc do nieba swe krótkie rączki:
— W moim wieku!... W moim wieku!... Ach!... ach! ach!
Żegnał się i dodawał pobożnie:
— Panie Boże!... Na cześć Twoją spełniam ten kielich goryczy... na cześć Twoją o Panie, który wiesz, że dusza moja jest czystą.
Nie przyszło mu nawet na myśl winić księdza Juliusza. Przeciwnie, w naiwności swej napisał doń długi, dziecinny i wzruszający list, w którym błagał, by Wstawił się za nim u biskupa. Naturalnie na list swój odpowiedzi nie otrzymał.
Potęga księdza Juliusza rosła z każdym dniem, szerząc coraz to większy popłoch. Młody sekretarz natrafił z początku na pewien opór. Organizowano tajne konwentykle z inspiracyi prałata z Mortagne, człowieka lubieżnego i zawistnego, który pienił się ze złości widząc, że utracił wpływ na biskupa. Rozsiewano złośliwe pogłoski o niemoralnem życiu powiernika jego Eminencyi, powątpiewano w jego prawowierność, wspominano kazanie w Viantais, słowa niestosowne, któremi się wówczas posługiwał, inwokacye natury, obrzydliwego znamię panteizmu, pogańskiej, dzikiej dowód religii, czczącej jarzyny i białe króliki. Za powrotem otoczony został legią szpiegów i siecią pułapek. Ale śmiałość jego nie cofająca się przed żadną awanturą wnet zwyciężyła wszystkie intrygi i intrygantów. Podstępy chytre eklezyastów, subtelne formy nienawiści, ta cała podziemna robota prysła jak bańka pod naporem niesłychanej, brutalnej fantazyi księdza Juliusza. Pewnego dnia, podczas wielkiego przyjęcia u biskupa przystąpił do prałata, który udawał, że go nie spostrzega i pociągnął go we framugę okna.
— Czemuż to Wasza Wielebność tak zezem na mnie spoziera? — spytał — Czemuż to mam przypisać jego niełaskę hę?...
— Ale ja nie patrzę tak... ja wogóle wcale nie patrzę na ciebie mój drogi księże! — odparł grubas drwiącym tonem.
— Nie masz pan racyi... — podjął Juliusz — Jesteś pan w grubym błędzie... zapewniam... a to dlatego... że... że... mógłbym... to jest powinienbym... dla dobra Kościoła... ze względu na własne sumienie... wreszcie dla przyjemności... ha... ha... ha!... To księdza prałata niepokoi? Już teraz Wasza Wielebność... nie spoziera zezem... przeciwnie spoziera mi prosto w oczy... ha, ha, ha!
Prałat wzruszył ramionami i rzekł głosem spokojnym, dobitnym:
— Patrzę... nie patrzę... i cóż to wogóle wszystko znaczy?... Po cóż ten galimatyas?
— Galimatyas, hę?... Ano to się wytłumaczę jaśniej... Mam mój drogi księżulku dowody... ciekawe dowody. Schowane są głęboko w szufladzie... w całkiem bezpiecznem miejscu... Studyuję je codziennie. Paskudne bo życie prowadzi Wasza Wielebność... Nie do pojęcia to co prawda, choć wcale rzadkością nie jest... ha, ha, ha!
— Dosyć żartów! — zawołał prałat z godnością.
Ale twarz miał zakłopotaną, pobladł bardzo. Juliusz wpił się wzrokiem w niego i mówił ze zdumieniem w głosie.
Żarty?... To są żarty?... a to doprawdy przechodzi ludzkie pojęcie... Więc okraść fabrykę... uwodzić małych chłopców... to są żarty? Czy można to, powiedzno księże, nazywać żartami?... Czy to stosowna nazwa... ha?
Prałat zzieleniał, zachwiał się na nogach, zdawało się, że padnie trupem. Drżący, z otwartemi ustami, spotniałem czołem słaniał się i szukał rękami podpory. Wreszcie czepił się ramy okna. Dyszał, sapał. Wielkim, aż nadto widocznym wysiłkiem woli zapanował wreszcie do tyla nad sobą, że wystęknął poprawiając drżącą ręką obojczyk, który mu się wysunął z kamizelki:
— Ja księdza!... Eminen...cya się do... do...wie... gdybym miał nawet... tak gdybym... wypędzę! Wypędzę jak... jak... jak... To nikczemność... to... nik... nik...
Nie mógł skończyć. Zaczęte słowo utknęło mu w gardle... w oczach wyszłych z orbit malowała się wściekłość, obłęd, nienawiść, strach i wszystko razem tak było komiczne, że ksiądz Juliusz wybuchnął śmiechem.
Poklepał prałata pogardliwie po ramieniu i rzekł śmiejąc się ciągle:
— Uspokój się Wasza Wielebność... Uspokój się... Twoje świństwa nie obchodzą mnie... choć prawdę powiedziawszy mam dowody czarno na białem... hę, pojmujesz mój poczciwcze... czarno na białem... ale to mnie nie obchodzi... to mnie tylko bawi... oto wszystko... to mnie bawi. Ale uspokój się Wasza Wielebność... uspokój się...
Ruchem krótkim, podobnym do policzka wsunął oporny obojczyk prałata za kamizelkę.
— Tylko — dodał — myślę, że nareszcie dasz mi spokój... i twoja banda posiepaków też... hę?... Krótko mówiąc, uspokój się Wasza Wielebność!...
Obrócił się na obcasie śmiejąc się dalej, podczas gdy prałat otumaniony, zgnębiony ocierał pot z czoła i wysilał się, by zatrzeć ślady swego zmieszania.
Ksiądz Juliusz święcił swój tryumf bezczelną radością i podwojonem prześladowaniem. Gdy umyślił jakiś plan szatański pokazywał się publicznie z bezczelnym wyrazem twarzy, oczyma zjadliwie uśmiechnionemi. Przebiegał ulice ogromnymi susami ze złowrogim pośpiechem. Gdy na objeździe dyecezyi, z okazyi bierzmowania towarzyszył biskupowi zachowywał się tak prowokująco, że to wraz z służalczą uległością prałata wznieciło po parafiach wielkie zaniepokojenie.
— Widziałeś?... Ma biskupa w kieszeni! — szeptali proboszczowie. — Jest coś w tem!... a to kanalia!..
— Biskupa!... Czyż myślisz, że dałby się wodzić za nos poganinowi, heretykowi!
— Ale mimo wszystko sądzę, że lepiej z nim trzymać... Wikaryusz generalny?... Prałat z Mortagne!... I cóż nam z nich?... Nie mają znaczenia!...
— ...A i dziś rano naprzykład, jak ich potraktował!...
— To prawda.. straszne rzeczy... człowiek nie może spokojnie żyć!...
Biedny biskup, jak wszyscy słabi ulegając olśnieniu na widok pozorów siły, uwiedziony wiekuistem przyciąganiem się sprzeczności, na mocy którego charaktery słabe stają się zawsze łupem silnych poddał się przewadze i śmiałości księdza Juliusza nie domyślając się, ile się w tem kryło cynicznej bezczelności. Juliusz przeraził go i opanował. Gdy poznał do jakich nieuniknionych konfliktów zmierza, jaką na siebie ściąga odpowiedzialność wskutek działalności tego narwańca zapóźno już było na zwalczanie w sercu tej niewytłumaczonej sympatyi, jaką dlań uczuł. Juliusz był panem jego władzy, jego sumienia, jego umysłu i jego spokoju, biskup nie mógł i marzyć o wymknięciu się z tych brutalnych rąk, których uścisk z każdą chwilą niemal boleśniej odczuwał. Poddał się tedy nowej tyranii dziwując się jeno, że tak łatwo się mu narzuciła, wbrew usiłowaniom prefekta seminaryum, wikaryusza generalnego, a nawet, ściśle biorąc, wbrew jego własnej woli. Wszystko to wydało mu się dziwnem, niewytłumaczonem, a nadewszystko smutnem.
— Raz, — powtarzał sobie często — porwałem się na jakiś czyn własnowolny... nie wiem dotąd czemu, ani jak... I oto przyznać muszę, że uczyniłem źle... bardzo źle. Widocznie nie urodziłem się na to by, kierować kimkolwiek, nawet sobą samym. Ach, czyż jest człowiek nieszczęśliwszy na całej ziemi?
Od pierwszego dnia objęcia urzędowania ksiądz Juliusz zmienił wszystko, przewrócił do góry nogami wszystkie zwyczaje, przeraził ludzi i zwierzęta. Ilekroć biskup pozwolił sobie na najlżejszą uwagę, musiał tego natychmiast żałować. Lodowate spojrzenie sekretarza, usta jego gotowe ciągle do szyderstwa i krzyku, przerażały go, dał się teraz wieść na pasku jednemu człowiekowi z równą powolnością, z jaką pozwalał sobą do niedawna rządzić wszystkim i w gruncie rzeczy był zdania, że sytuacya właściwie poprawiła się, gdyż teraz nie bał się nikogo prócz swego tyrana i ufał, iż tenże będzie chronił go, chroniąc siebie samego. Powtóre miał nadzieję, że postrach rozsiewany przez księdza Juliusza dokoła wyjdzie mu na dobre. Zresztą wolałby w końcu stawić czoło dyecezyi, Kościołowi, samemu nawet Bogu, niż narazić się na niezadowolenie swego sekretarza. Mówił doń jak przemawia małe dziecko, bojące się rózgi za jakąś przewinę, zwracał nań spojrzenia rozbrajające, błagalne, które mówiły: »Nie mogę ci zabronić robić tego wszystkiego co mnie napełnia rozpaczą, czyń jak uważasz, ale przynajmniej oszczędzaj mnie, broń mnie, bądź za nas obu silny i mądry«. Co ranka oddawał swemu sekretarzowi nieotwarte dzienniki... jak sobie tenże życzył, a co wieczoru podpisywał listy i dokumenty administracyjne, nie pozwalając sobie na odczytanie ich.
— Musze ci ufać drogi synu! — wzdychał oddając mu papiery.
— Ha... i cóż?... — odpowiadał ostro Juliusz — Czyż może Eminencya myśli, że mu daje do podpisu listy miłosne... albo weksle... hę?
— Ależ mój drogi... ależ mój drogi!... — wołał biedak chcąc zmienić temat rozmowy i litując się nad Juliuszem. — Ileż to tej bibuły... ileż tych papierzysków!... Musisz być obarczony!... Nic ważnego przynajmniej?... Nic nowego... powiedz!
— Nic,... bieżące sprawy — mruczał ksiądz Juliusz.
— To dobrze... to dobrze... a ta sprawa... jakże tam... sprawa tego proboszcza Legay’a czy jak się zwie... cóż tam z nią słychać?
— Któż to o tem mówił Waszej Eminencyi?... Pewnie wikaryusz... Był, co?... skarżył się... łgał zapewne, jak zwykle. Wasza Eminencya konspiruje z mymi, to jest ze swoimi wrogami przeciw mnie... co? A śliczna dyecezya... niema co mówić, śliczna dyecezya! Można się chlubić taką dyecezya ha, ha, ha!...
— Mój drogi, proszę cię nie gniewaj się! — jęczał biskup — pytałem ot tak bez żadnej złej myśli... Boże!... nie przywiązywałem do tego najmniejszego znaczenia... nie zamierzałem, uchowaj Boże.. winić ciebie... chciałem poprostu dowiedzieć się... Zwykła ciekawość, naturalna zresztą!...
Ksiądz Juliusz sykał przez zęby zabierając się do odejścia:
— Naturalna... naturalna... ha, ha, ha! Sprawa się ma, jak się ma i basta!
Biskup, wzrokiem męczeńskim spoglądał na Chrystusa z kości słoniowej wiszącego na krzyżu z szkarłatnego pluszu i jęczał:
— Jak na psa... krzyczy jak na psa!... Ach nie jestem nędznym psem nawet! Jak on do mnie mówi? Boże! Boże!
Dziwnem było i niepojętem postępowanie Juliusza. Czemże był właściwie... czego chciał? Wystąpił na widownię jako człowiek czynu, polityk zręczny i śmiały mimo wszystkich wybryków, drażnień i prześladowań bezpotrzebnych. Od pierwszego rzutu oka mógł ocenić stan moralny w jakim się znajdywała dyecezya, dostrzedz rozluźnienie karności, próżnostki, wyrachowania, instynkty poszczególnych osobników, które rozpętała powolność i słabość przełożonego, dobrowolnie zrzekającego się swej władzy. Ksiądz Juliusz nagle, nie dając się nikomu opamiętać rzucił się na ten czarny światek, zmusił jednych do ustąpienia, powołał w ich miejsce innych i zagarną władzę, anarchicznie rozdrobioną niedawno w rękach wielu intrygantów. Wielu księży niedołężnych i niedbałych co prawda, dość trafnie powołał na urzędy bardziej odpowiadające ich charakterom. Ale do czynu nie popychała go silna, nieznająca pobłażania wiara, świadomość wielkiego celu, ani nawet wyrachowanie osobistej korzyści. Poprostu to, że terroryzował drugich, dawało mu brutalną i przewrotną uciechę. Nawet gdy dokonywał rzeczy, które same w sobie były pożyteczne i dobre znajdywał sposób zaspakajania przy tej okazyi swych złych instynktów, podlewając je sosem wstrętnej przewrotności. Pomiędzy jego pomysłami zazwyczaj dobrymi, śmiałymi, a ich wykonaniem zawsze widniała przepaść, przez którą przerzucał się koziołkiem pajaca cyrkowego. Najpoważniejszy projekt przybierał postać gorzkiej farsy, najoryginalniejsze ideje kończyły się okrutną mistyfikacyą. Same nawet jego uczucia, porywy entuzyazmu, ten wykwit szlachetny i niespodziewany duszy, niebawem kurczyły się w szatański grymas i więdły w żarze gniewu. Dlategoto przy całej swej świetnej inteligencyi nie był niczem, mimo bezustannej czynności nie dążył nigdzie, a mimo energii, przechodzącej często w dziką zapamiętałość, niedokonał niczego. Wymowa jego namiętna, twórcze zdolności, wrażliwość, sny i marzenia potężne, dążenia szczytne, wszystko to było stracone, wszystko to marniało w jałowiźnie gorączki kaprysu, w fantastycznych rojeniach wykolejeńca. Mistyfikował samego siebie, walczył z własną osobowością i żył w wiecznym rozstroju umysłu i woli.
Często gdy patrzył na biskupa tak osmuconego i tak dobrego, i czuł na sobie jego wzrok, wzrok dziecka drżącego przed rózgą, ogarniała go wielka litość dla tego starca. Doznawał wyrzutów sumienia, że nie postępuje z nim łagodniej, że go nie kocha, że wyzyskuje w sposób nikczemny jego rozczulającą słabość i zaufania nadużywa. W mgnieniu oka, od zjadliwego sarkastycznego słowa przerzucał się do aktu skruchy, upokorzenia, do łez, od nienawiści do czułości i roił tysiące sposobów poświęcenia, męczeństwa nawet. W owych chwilach tak kochał biskupa, że pragnął by oślepł, tknięty został paraliżem, lub trądem, wygnany został z pośród żywych, a wszystko poto, by mógł się stać jego aniołem, podporą, opiekunem, by mógł całować jego rany i jeść mu dawać odejmując sobie od ust. Wtedy rzucał się nagle do jego stóp i całował go po rękach.
— Jestem plugawym robakiem! — powtarzał.
— Ale nie, nie... nie mów tego moje dziecko! protestował starzec.
— Tak... tak... jestem plugawym robakiem... wstrętnym płazem, zgnilizną, cuchnącem ścierwem... mniej jeszcze! Jestem — ach jestem najohydniejszym z tworów tej ziemi... niegodnym mieszkać pod dachem nędzarza!... Czemuż mnie ojcze nie wypędzisz? Czemu nie zadepczesz mnie nogą! Wygnaj mnie... proszę cię!... Wygnaj jak psa, na urągowisko, w oczach wszystkich... Wygnaj dziś jeszcze, bo jutro może... dziś jeszcze... zacznę cię znów nienawidzić i dręczyć... Jakieś zło jest we mnie i popycha mnie do rzeczy szkaradnych... Wygnaj mnie, jestem gadem plugawym.
Te chwile ataków skruchy zaliczał biskup do najszczęśliwszych chwil swego życia. Rozczulał się, zapominał o wszystkiem, za każdym razem wyobrażał sobie, że pocznie się jeszcze życie spokojne, słodkie, harmonijne i zgodne.
— Ciebie wypędzić moje dziecko? O mój Boże i za cóż? Za te parę uniesień, za tę porywczość charakteru, naturalną zresztą w twoim wieku?... Jesteś gwałtowny, to znaczy jesteś młody... Dajże spokój... czyż to można mienić zbrodnią? Ja jestem starcem, mam nawyczki, przesądy, jestem uparty... czuję, że nie zawsze słodko żyć ze mną, wiem o tem i zdaję sobie z tego sprawę!... I widzisz w młodych latach miałem zmartwienia, przejścia bolesne... Bóg jeden zna te ciężkie cierpienia i gorycze... Ach jakżebym był szczęśliwy, gdybyś miał trochę dla mnie przywiązania!...
Wzruszenie go ogarniało, mówił coraz poufniej:
— Prawda... często jestem niespokojny... roztargniony... śmieszny nawet... nieprawdaż? Tak, tak, a to dlatego, bo trapię się tem, iż mnie nikt nie kocha... że ty drogie dziecko nie kochasz mnie... ty zwłaszcza... I to boli... W reszcie i za cóż mianoby mnie kochać? Jestem stary, smutny... nie umiem dać dobrego słowa tym co mnie otaczają! Czuję, że zawadzam wszystkim, że ziąb odemnie idzie w serca.., a jednak takbym chciał wszystkim przyczynić wesela, radości...
— Ojcze, jesteś święty! — wołał Juliusz, i podniecenie wykrzywiało mu twarz. Czynił rękami ruchy dziwne, bezcelowe.
— Nie, nie, — mówił przerażony nieco starzec — nie mów tak mój synu. Nie jestem świętym... nie mów tego nigdy... Jestem nicością... Pomódlmy się moje dziecko, pomódlmy się na twoją intencyę, na moją i wszystkich grzeszników. Zmówmy »Ojcze nasz«...
Żegnał się, składał ręce i obaj przyciszonym głosem szeptali:
— Pater noster, qui es in coelis...
Wróciwszy do siebie, ksiądz Juliusz w bardzo krótkim czasie począł wyrzucać sobie swe uniesienia. Złościło go, że dał się porwać uczuciu wzruszenia, uczuciu dziwnemu i niewytłumaczonemu... Potrącał krzesła rozrzucał papiery na biurku i mruczał.
Cóżto, czyżem oszalał?... Cóż we mnie wlazło, żem opowiadał wszystkie te głupstwa staremu? Cóż mnie obchodzi, czy go kto kocha, czy nie kocha, czy płacze, czy śpiewa?... Cierpienie jego... znam ja te cierpienia ha, ha, ha!... Gryzie go sumienie, bo wymusił zapis...
Uspakajał się dopiero wytłumaczywszy sobie, że »to wszystko był jeno żart«. I uspokojony rozmyślał nad nowym figlem.
Pewnego dnia, bardziej zdenerwowany jeszcze niż zwykle, bardziej podniecony wyszedł z domu. Czasem czynił dalekie spacery sam w godzinach poobiednich. Zachodził na wzgórza zamiejskie, gdzie powietrze świeższe, widnokrąg szerszy, zapuszczał się w wieś i wracał czasem bardzo późno z zabłoconą sutanną, zmęczony i uspokojony... Przesiąknięty jeno wonią nocy, wyciągał się na łóżku na pół jeno rozebrany i roskoszował się ciszą, spokojem, świadomością, że jest lepszy. Te wycieczki nocne uznano zrazu za lekkomyślne, później za niestosowne dla duchownego, który wracać powinien wraz z ostatniem uderzeniem dzwonka na »Anioł Pański«. Rozprawiano o tem z domyślnikami i złośliwemi minami, bo nikt nie mógł przypuścić, by ksiądz Juliusz jedynie w celu podziwiania pól skąpanych w świetle księżyca odbywał te awanturnicze wycieczki w porze, kiedy wszyscy odpoczywają. Wyglądało to zupełnie na poszukiwanie jakichś karygodnych przygód, pewnie gdzieś czekała nań kobieta, ukryta w ciemnościach nocy i gdyby szczęśliwym trafem zdarzyło się, by kobieta owa była żoną jakiegoś bezbożnika, jakiegoś republikanina zagorzałego... co za radość, co za uciecha dla stróżów moralności! Ksiądz Juliusz byłby zgubiony, schwytany nietylko na gorącym uczynku grzechu przeciw czystości, ale co więcej, na zbrodni zdrady oczywistej, paktowania z wrogami Kościoła! W nadziei skandalu, w nadziei pozbycia się tyrana całej dyecezyi, szpiegowano go, śledzono, następowano mu na pięty. Ale nie odkryto żadnej poszlaki. Nie wyśledzono nigdzie śladu stóp kobiety, nie znaleziono nigdzie wątku żadnej intrygi. Ksiądz Juliusz szedł spiesznie, to prawda, szedł, jakby miał cel jakiś, stąpał nerwowo, zapamiętale... ale na tem też kończyło się wszystko. Czasem zdeptana była trawa w miejscach, kędy przechodził, ale na niej odciśnięte były jeno wielkie ślady jego podkutych trzewików, którymi stąpał zwykle twardo, aż iskry z kamieni leciały. Niepowodzenie zasmuciło śledzących, lecz musiano wreszcie zgodzić się, że te przechadzki nocne były nowym rodzajem dziwnych, a rozlicznych fantazyj tego nieobliczalnego człowieka.
I tego wieczora jak zazwyczaj, ksiądz Juliusz udał się w pole przez górną część miasta i uszedłszy ze dwa kilometry porzucił bity gościniec i zwrócił się na ścieżynę, wijącą się w górę poprzez pola i łąki ku lasom Blanche-Lande czerniejących przed nim na tle czerwonej łuny zachodu. Nadchodziła noc przesiąkła woniami, cudna, zaróżowiona jeszcze poblaskiem dziennym kładącym się po polach, drodze, każdym załomie ziemi, a cienie w mgły różowe spowite, cicho, powoli zesuwały się w doliny. Olśniony, zachwycony szedł spiesznie wdychając z rozkoszą chłodne, świeże powietrze, spoglądając na niebo opylone złotem, obryzgane ogniem na zachodzie, a w zenicie głębokie, spokojne stalowo szafirowe, zrzadka usiane plamkami ukazujących się gwiazd. Naraz potknął się o coś, co leżało w poprzek ścieżki zagradzając ją w całej szerokości. Nie zauważył tego, zamyślony i zapatrzony w bezmiary nieba. Były to taczki naładowane świeżo zżętą koniczyną. Pod taczkami siedziała wieśniaczka ocierając twarz, po której ściekał pot kroplisty. Na szczycie kopicy koniczyny połyskiwał półkrąg sierpa, jak spadły z nieba księżyc. Wieśniaczka zrazu przeraziła się nagłem ukazaniem się zjawiska, tak czarnego, ogromnego, ciemniejszego i większego jeszcze w zapadającym zmierzchu, ale ujrzawszy księdza uspokoiła się. Ksiądz Juliusz odezwał się do niej łagodnie:
— Nie bój się mała nie jestem przecież dyabłem.
Oparł się o ładunek koniczyny i patrzył na dziewczynę.
Była młoda, ładna, zdrowa, silne miała mięśnie i wydatne biodra. Przyćmione światło nadawało tajemniczą głębię jej oczom i smagłej twarzy, a tylko białe zęby przebłyskiwały czasem w uśmiechu. Na głowie miała chustkę z lekkiej tkaniny, obciskającą jej głowę, a z pod chustki wymykało się kilka kosmyków czarnych włosów. Nogi obnażone wyzierały z pod krótkiej spódnicy z grubego samodziału, a ciężkie fałdy zarysowywały silnie rozwinięte uda. Na piersiach miała jeno koszulę z grubego płótna źle spiętą, tak, że widać było różowe, nagie ciało biustu i wielkie dobrze rozwinięte piersi, piękniejsze i ponętniejsze od piersi marmurowego posągu bogini. Szedł od niej dziwnie oszałamiający zapach ziół i stajni zmieszany z wonią zgrzanego, zeznojonego pracą, przegrzanego słońcem ciała.
Ksiądz Juliusz uczuł zawrót głowy.
Oddychał tą wonią i uczuł, że pożądanie, znagła ugryzło go w serce. Poczuł żar w piersiach, wstrząsnął nim dreszcz, rozdęły mu się nozdrza jak ogierowi wietrzącemu zdała klacz i wydał westchnienie podobne do rżenia. Przyszło mu na myśl przewrócić ją w tył i położyć na zżętej koniczynie. Chciałby był upoić się tem ciałem nagiem, zdusić ją, zmusić, by broniła się uściskom jego ramion, by kąsana przezeń, krzyczała. Ale mimo całej potęgi swej żądzy nie śmiał tknąć dziewczyny. Powstrzymywał go niepokój jakiś, zmieszany z pół świadomie odczuwanym wstydem. Zresztą nie wiedział co mówić do niej, jak zacząć, szukał słów, gestów, sposobów i nie mógł nic znaleść. Palce jego kurczowo zaciskały się, mnąc zioła. Wydzierał garści koniczyny, machinalnie niósł je do ust i gryzł jak zwierzę. W reszcie, by przerwać i milczenie, które go wstydziło i by sobie dodać otuchy spytał głosem drżącym, przerażonym.
— Jak ci na imię?
— Maturyna! — odparła dziewczyna po krótkiem wahaniu.
Dzikiem spojrzeniem objął ksiądz Juliusz pola leżące dokoła. Mrok zgęstniał, pusto jak okiem sięgnąć, na niebie i ziemi ni jednej sylwetki ludzkiej, ni zwierzęcej nawet. To go uspokoiło.
— A gdzie mieszkasz? — spytał nieco pewniejszym głosem.
Dziewczyna wskazała na położone w dole o trzysta może metrów domostwa, ledwie widzialne w gęstwie drzew czarnych.
— Tam — rzekła.
Nadstawił ucha. Ani jeden głos nie dochodził tu, powietrze drżało tylko bez szelestu jakby od zasuwającej się na świat nocy.
W myśli rozebrał Maturynę, widział ją nagą, bezwstydną, widział jak opadają zgrzebne szaty i na tle ciała wykwita gorejącą plamą kwiat jej płci, jak rozwiera się lubieżny, chciwy jego wzroku, jego szału. Płomienie ogarnęły mózg.
— Masz kochanków!... Mów, masz kochanków?... Co robią z tobą? Śpisz z ojcem... bratem... mów co robią z tobą? Myślałaś kiedy jak kocha cap, byk?... Będę cię tak kochał.!.. Chcesz, usiądę obok ciebie... wyspowiadam... Będziemy bluźnić Bogu... Chcesz?... Mów!...
Dziewczyna milczała. Nie rozumiała ani jednego ze słów szaleńca, rozdzierających ciszę nocy, ale przerażona szałem i gestami księdza chciała wstać.
— Nie, nie! — wykrzyknął — Nie wstawaj... zostań... jesteś piękna... Zapach twego ciała oszałamia mnie!... Noc ciemna!... Nikt nas nie dostrzeże!... I czemuż się boisz? Mów!
Dziewczyna milczała.
Ksiądz Juliusz pomyślał.
— Będzie się broniła, może będzie krzyczała... Dam jej pół franka i zamilknie! Czy tylko zamilknie?...
Pomacał kieszeń sutanny, by się upewnić, że nie zapomniał sakiewki.
— W razie ostatecznym — powiedział sobie — dam jej więcej... Wszystko dam... albo... zatkam usta trawą...
— Zbliż się! — zawołał.
Dziewczyna siedziała nieporuszona.
— Zbliż się! — powtórzył.
Głos jego stał się ostry, rozkazujący. Szał namiętności owładnął jego członkami, wykrzywiał twarz i ręce i popychał ku czemuś, co mogło być zbrodnią głupią i straszną zarazem. Tuż obok połyskiwał sierp. Przyszło mu na myśl pochwycić go i zanurzyć w jej ciele. Resztka rozsądku zamgliła się. Nie wiedział jaki szał nim teraz miota, jaka żądza, morderstwa, czy miłości. Strzępy chmur dziwnych kształtów wijące się po niebie, gorejące, czerwone od ostatnich błysków słońca wydały mu się jak potworne zjawy płci, szukające się w przestrzeni, zlewające w jedno, rozdzierające wzajem w tem zwarciu, krwawiące, straszne.
— Zbliż się! — powtórzył poraz trzeci.
Dziewczyna nie drgnęła nawet. Z głupim wyrazem na twarzy, szeroko, bezmyślnie otwartemi oczyma wpatrywała się w wysoką, czarną postać księdza, co niby dyabeł miotał się przed nią.
Nagle, jak dzikie zwierzę na łup, ksiądz Juliusz rzucił się na dziewczynę. Nie zważając, że może ją zdławić owinął jedną ręką szyję, a drugą wolną pochwycił piersi mnąc je, łaskocąc, gniotąc w dzikiej, okrutnej pieszczocie. Uczuł pod palcami szkaplerze, medaliki i krzyżyk poświęcany, zawieszone na szyi na stalowym łańcuszku i radość w nim się zbudziła straszna, świętokradcza. Giął je, łamał, wciskał w ciało kobiety upojony, że może je bezcześcić w pieszczotach ohydnych, któremi dręczył ofiarę. Równocześnie z piersi zadyszanych wyrzucał straszne, cyniczne słowa, bluźnierstwa urywane, bez związku.
— Milcz!... Chodź tu blisko... Naga... Zapłacę... Tak... tak!... Słuchaj... milcz... tu na trawie... Zabiję cię na trawie... zduszę... Milcz!
Ale dziewczyna zdołała się wyrwać. Jednym ruchem bioder zrzuciła z siebie księdza, zerwała się na nogi i pchnęła go tak, że zatoczył się kilka kroków w tył i mało na wznak nie padł.
— A to waryat! — rzekła poprostu poprawiając zmiętą na piersiach koszulę i zawiązując na nowo zdartą spódnicę. — Cóż to księdza opętało?... ...Acha, tak?... Nic z tego... A to plugawiec! Widzicie go!...
Pochwyciła drążki taczek i powoli odeszła oglądając się od czasu do czasu, czy ksiądz nie idzie za nią. Ale nie poszedł, stał na miejscu, jak skamieniały, z rozpiętą sutanną, odkrytą głową, rękami zwisającemi wzdłuż ciała, nie pomyślawszy nawet o tem, by podjąć kapelusz, który podczas krótkiej walki spadł w trawę. Nie widząc wcale, patrzył za oddalającą się, wpadającą jakby w ziemię, tonącą w mroku dziewczyną, słuchał, nie słysząc dudnienia taczek po twardej ścieżce, wydających głuchy warkot, niby daleki odgłos bębna. Potem uczyniła się wokół cisza, noc zapadła, czarna, dławiąca noc bezksiężycowa. Rozpościerała się w jego duszy, gasło w niej, coraz bardziej pełzło blade światło zachodu, tonęło w czerni, a na tło czarne, wraz z cieniami występowały wielkie, groźne zjawy wyrzutów sumienia, potworne, mściwe, wykrzywione krwiożerczym grymasem strachy. Ogarnięty wstrętem do siebie samego i przerażeniem ksiądz złożył ręce jakby do modlitwy, rzucił się na ziemię ruchem rozpaczliwym i długo, długo płakał.
Leżał tak z godzinę bez słowa, bez ruchu, z ciężką głową, wyczerpany, nie mogąc zebrać myśli, tak unicestwiony, że nie pamiętał nawet co się stało. Po tej całej orgii szału, po tej zamierzonej zbrodni zostało mu jeno wrażenie wstrętu, głębokiego wstrętu do siebie, poczucie zdeptania fizycznego i moralnego. Leżał tak, niby w śnie gorączkowym, a przez mózg snuły mu się obrazy fragmentaryczne, pełne ironii, bolesne. Opętanie nie znikło zwiększając jeszcze wstyd. Mimowoli czuł wszędzie w sobie, w drganiu muszkułów pacierza, wszędy dookoła, kobietę, widział ją w ciemni nocy, w mglistych symbolicznych sylwetkach chmur. Otoczyły go zjawy nagich ciał, w pozach oddania się w spazmach zmysłowych, zwite razem, skłębione, podobne do potwornych powiększeń obrazków pornograficznej książki, którą raz przeglądał w seminaryum. A w dole, pod kopułą rozszalałego w lubieżnej ekstazie nieba czerniały masy lasu, wyolbrzymiałe, groźne jakieś, niby terasy, kolumnady, schody, świątynie, cała dziwna architektura, niby czarna Sodoma zbudowana ku czci wieczyście zwycięskiego grzechu... Znajdywał się w stanie zupełnej prostracyi i z rozkoszą poddawał się upajającemu wrażeniu, że wpada w coś mglistego, w zapomnienie, że istnieć przestaje. Nie starał się otrząsnąć z tego stanu, bojąc się powrotu i brutalnych pytań rozsądku. Ach, gdyby tak bez końca lecieć w ciemń, w bezdeń nocy i nie wypłynąć już nigdy. Wyciągnął się na mokrej trawie jak włóczęga i zapadł w głęboki sen.
Gdy ksiądz Juliusz wracał do miasta późno już być musiało. Wszystko spało, ni w jednem oknie poprzez szpary okiennic nie błyskało światło, a latarnie sterczące na szczytach słupów, oddawna pogaszono. Gdy mijał zajazd, pies śpiący pod wozem handlarza siana zerwał się i zaszczekał. Zziębnięty, zdrętwiały przyspieszył kroku, dopadł małej, bocznej furtki ogrodu, od której klucz zawsze nosił przy sobie i wszedł na schody. Rad był uczuć się już wśród murów, obrzucić wzrokiem znane sprzęty, zapomnieć o tem przerażającem niebie i bezmiernym widnokręgu czarnym. Nogi drżały pod nim, siły go opuszczały. Usiadł na łóżku i odetchnął z ulgą z głębi piersi. Ale ciemność wnet poczęła mu ciężyć, zjawiły się na jej tle te same, co tam obrazy. Zapalił lampę i przyszło mu na myśl spojrzeć w lustro. Przeraził się swym widokiem. Twarz ściągnięta, we włosach trawa, zbłocona, pomięta, miejscami pozieleniona sutanna. Daremnie szukał obojczyka. Zgubił go pewnie na ścieżce mocując się z dziewczyną.
— Ścierwo! — wykrzyknął. — Zgniłe ścierwo! Bydlę! Bydlę! Sprośne bydlę! Byłby się bił, dręczył, katował, biczował stalowymi łańcuchami, od których płatami pada ciało świętych i ciecze strugami krew. Mówił głośno — Co za ohyda jest we mnie? Cóż bydo w mleku, którem mię karmiła matka?
Chwycił się za gardło i jęczał:
— Nigdyż więc nie zapanuję nad tobą szalona, zbrodnicza głowo?
Począł bić się w piersi, walił, aż tętniło.
— Nie zamilknieszże więc nigdy podłe serce, kupo błota, śmietniku odpadków?
Przypomniał sobie zgubiony obojczyk.
— Ha i ten jeszcze obojczyk... nędzniku! Ktoś jutro go znajdzie i powie: Tu się tarzał w błocie jak zwierz! Ha, tem lepiej, niech mówi, niech biegnie przez ulice miasta i krzyczy: Tu się tarzał w błocie jak sprośny zwierz! Przynajmniej hańba będzie zupełna i będą mogli mnie wypędzić kijami, jak psa.
Ogarnęła go taka rozpacz i obrzydzenie do życia minionego i taki lęk przed przyszłem, że otwarł drzwi i przechylił się przez poręcz balkonu mierząc wzrokiem przepaść pod nim leżącą.
— Nie — wyjęknął cofając się... Przecież może jest Bóg!...
I mimo wzruszenia nie mógł powstrzymać się od uśmiechu na myśl samobójstwa księdza. Wydało mu się to dziwne i śmieszne. Uspokoiło to trochę jego nerwy, odetchnął i dał się unieść innym myślom. Płynęły pospiesznie doganiając się, łącząc... Ksiądz Juliusz postanawiał twardą pokutę, skruchę, żal, dalekie pielgrzymki cudaczne i oryginalne, boso, z postronkiem na szyi, chciał iść, jak nowy apostoł przez świat i głosić ewangelię cudzołożnikom i nierządnicom, zalecać czystość występnym. Przedtem jednak postanowił otrzymać przebaczenie matki, zacnego proboszcza Sortais, wikaryusza generalnego, prałata i wogóle wszystkich, których prześladował. Roił, że po długiej wędrówce, po drodze usianej cierniami, po żarliwych, długich modłach u stóp każdego napotkanego krzyża i kapliczki, wstąpi niby do przybytku światłości do klasztoru Trapistów, chodził będzie zamodlony długimi, cichymi kurytarzami, odda się pracy na roli, sypiał będzie krótko na gołych deskach snem przerywanym długiemi modłami. Zwidywały mu się małe, bezdrzewne cmentarzyki z białymi krzyżami zbliżonymi bratersko do siebie wzajem, wielki staw pokryty szumiącą trzciną, gdzie za lat chłopięcych łowił kiełbie, co to mają brody niby mnichy... Wspomnienia te, zwidywania, zamysły płynące przez duszę łagodną falą, rozczuliły go. Uległ wzruszeniu i przyszło mu na myśl, że niema na świecie człowieka równie jak on nieszczęśliwego. Rozpaczał nadewszystko, że jest opuszczony, oddany na łup bólu i cierpienia. Zapragnął mieć kogoś przy sobie, naprzykład św. Franciszka z Asyżu, kogoś coby mu szeptał czule, głosem świętego słodkie, cudowne, pocieszające słowa, które otwierają bramy raju. Przypomniał sobie biskupa i wydał mu się czemś w rodzaju Opatrzności, istotą cudowną, z której wzniesionych rąk pada deszcz złoty błogosławieństw. Z wzruszeniem przywiódł sobie przed oczy jego twarz smutną i całą pochyloną postać męczennika. I czemużby nie miał rzucić się do nóg tego człowieka? Tak, wyzna wszystko, opowie całe swe życie, opowie dokładnie głosem pełnym rozpaczy i skruchy i wyciśnie mu łzy z oczu. A biskup przemówi doń, ukołysze, ukoi dusze zbolałą. I w tej chwili ksiądz Juliusz był naiwnym, pełnem wiary, pochopnym do czynu dziecięciem, wierzył w ogólną dobroć i litość wszystkich. Spokojniejszy dużo, uradowany wziął lampę, zeszedł na dół i pełen zapału zastukał do sypialni biskupa.
Ale biskup nie przebudził się widocznie, gdyż nie odzywał się. Ksiądz Juliusz pchnął drzwi nie zważając, że skrzypnęły przeraźliwie na zawiasach i wszedł do pokoju.
— Kto tam? — zawołał biskup.
Przebudzony nagle, olśniony światłem zerwał się, odrzuciwszy kołdrę. Usta miał otwarte, kosmyki siwych włosów sterczały zmierzwione do góry. W oczach zaspanych malował się przestrach... Mrugał powiekami, a w tył łukiem wygięte ręce podpierały suche, drżące ciało.
— Kto tam? — powtórzył.
Ksiądz Juliusz podszedł do stołu, postawił lampę, a potem rzucił się u łóżka na kolana.
— Niech się Wasza Eminencya nie boi! — rzekł pokornym głosem — To ja, syn niegodny... poważam się sen mu przerwać, dlatego jedynie, iż cierpię okrutnie... i muszę mówić... muszę powiedzieć wszystko... wszystko!... Dławi mnie to... czekać nie mogę... nie mogę.
Starzec przetarł oczy. Patrzył z boku wzrokiem półprzytomnym na tę postać czarną, klęczącą u jego łóżka, wydającą jakieś dźwięki i poruszającą rękami dziwnie.
— Tej nocy — mówił spiesznie ksiądz Juliusz tykając słowa — przed chwilą... tam... zdybałem dziewczynę wiejską... Siedziała przy taczkach... Odpoczywała... Nie wiem co się ze mną stało... Zwaryowałem... Rzuciłem się na nią... Coś mnie upajało, popychało... Nie wiem już... Nie pamiętam czym ją zgwałcił, czym ją zabił... Nie wiem czym jej pożądał... Nie wiem com chciał, czy roskoszy, czy może krwi!... Gdybym był miał nóż... tak napewno byłbym zabił... Była młoda, silna... Broniła się... Splugawiłem me ręce w nieczystościach jej ciała... Jestem wielki grzesznik, jestem zbrodniarz... jestem... Patrz na mą twarz, na moje suknie!... Cóż, czy nie czujesz wstrętu, obrzydzenia, strachu? Patrz na mnie!...
— Jakto? — spytał starzec, który nie pojął ani jednego słowa z całej tej, dziwnej opowieści — Jakto?... to ty drogi księże...? O jakżem się przeraził, gdyś wszedł... Śniło mi się... Tak, śniło mi sie, myślałem... jakże tam... ano... Więc to ty... no no... dobrze... a która tam godzina?
— Nie wiem!... I na cóż zresztą ta wiadomość?... Cóż znaczy godzina! Czy zgłodniałemu, który łaknie chleba, rozpaczonemu, który szuka pociechy, umierającemu, który błaga o modlitwę wolno odpowiadać: »A która tam godzina«? Czyż dla cierpienia ludzkiego czas istnieje?... I to ja jestem ów zgłodniały, ów zrozpaczony, ów umierający i przychodzę ojcze do ciebie... Mów do mnie!
Twarz biskupa wyrażała coraz to większe pomieszanie. Biedak, mimo bohaterskich wysiłków, by zrozumieć o co idzie, nie mógł pojąć ni słowa. W takim negliżu głębokim i tej śmiesznej pozie doprawdy nie wzbudzał szacunku, był nawet śmieszny. Ale księdzu Juliuszowi śmiać się nie chciało. Złożył ręce i mówił:
— Przemów do mnie ojcze!... Pociesz mnie!
Biskup przetarł sobie ponownie oczy, pokiwał głową i wybąknął pomału:
— Chcesz mój drogi, bym mówił?... Tak, tak... acha, chcesz bym mówił... rozumiem? Ale powiedz, czy wszystko, co mi opowiadasz ma sens?... Powiedz czy ma sens... Czyś tego pewny!... Mówić... no, no... dobrze... chętnie... moje dziecko... Ale cóż mówić?... Poco mówić?...
Ksiądz Juliusz się zniecierpliwił:
— Mówże do mnie Eminencyo!... Daj choć jedno słowo pociechy... Słowo, któreby mnie podniosło z błota, w które upadłem... albo skarć mnie... Wreszcie... czy ja wiem? Słowo daj mi Chrystusowe, słowo wezbrane boską litością i miłosierdziem, przemów, jak Chrystus przemawiał do nieszczęśliwych, zbłąkanych żałujących swych zbrodni grzeszników... Rozumiesz ojcze? Co? Rozumiesz nareszcie?
— Jak Chrystus! — powtórzył biskup i ziewnął głośno. — Jak Chrystus!... Tak... Rozumiem. Ale, — dodał — czyż to pora stosowna?... Zdaje mi się... że noc... Może lepiej jutro... Tak, tak, jutro... przypomnisz mi... Pomyślę...
Ksiądz Juliusz w stał z klęczek. Spojrzał na biskupa złym, surowym wzrokiem, wzruszył ramionami i bez słowa zwrócił się ku drzwiom, zabierając lampę. Kroczył sztywno i nie odpowiadał starcowi, który okrywając się kołdrą mówił:
— Tak... Doskonale! Więc jutro... Pamiętaj... Jutro... Przypomnij! Pomyślimy,...Rozważ sam najpierw... Zresztą jak chcesz... Dobranoc drogie dziecko... Dobranoc.
Ksiądz Juliusz zatrzasnął drzwi i wyszedł wściekły.
— Co za bydlę? — myślał wstępując na schody — I to ma powierzoną sobie pieczę nad duszami... Śpi twardo i nie budzi go okrzyk rozpaczy?... I pomyśleć tylko, że może wielu świętych, których czcimy dziś, było podobnych temu człowiekowi? Ach, chciałbym żyć za ich czasów... Znać ich! Takiego św. Franciszka z Asyżu... Wincentego a Paulo... i innych, całą tą czeredą niebieską. I ten... może kiedyś zaawansować na świętego, może go będą kanonizować! Będzie miał swe msze po kościołach, będzie stał wyrzeźbiony z kamienia między dwoma doniczkami papierowych kwiatów... Będzie czynił płodnemi bezdzietne kobiety, które snuć się będą w procesyi, ze świecami w rękach całuiąc palce stopy kamiennej i będą się odbywać uroczyste nabożeństwa ku jego czci!... Wznosić świątynie pod jego wezwaniem... Rozpierał się będzie po kalendarzach... ha, ha, ha, jakież to wszystko śmieszne... jakie komiczne! Tak, tak, za życia ni nie kocha nikogo, nikt drugiego nie wesprze, ludzie nie rozumieją się wzajem... Człowiek jest samotny!... Samotny od urodzenia do grobu... choć go otaczają miliony istot jemu podobnych. Zażądaj od kogoś odrobiny litości, serca, słowa otuchy. a ujrzysz, że śpi... Można płakać, bić głową o mur, konać...Wszyscy śpią... Wszyscy!... A Bóg... Może i on się zdrzemnął pośród chmur? Chrapie może smacznie?... A nędzarzom wyciągającym don ręce i łkającym o miłosierdzie, odpowiada przez „Dajcie mi spokój kanalie!... Jutro będzie dość czasu«!
Gdy się kładł do łóżka nie miał już żadnych zamiarów, nie czuł skruchy ni wyrzutów sumienia. Dziwiło go to nawet trochę, że sumienie niczego mu nie wyrzuca, że jest całkiem pocieszony, wesoły niemal. Bawiło go wspomnienie przerażonej miny biskupa, czuł dumę pewną, że go nastraszył... Zresztą i cóż złego uczynił? Dał się porwać naturalnemu popędowi zmysłów... cóż w tem było grzesznego. Czyż inni księża robią sobie z tego skrupuły, czyż pozbawiają się rozkoszy? Dowodem wystarczającym choćby ta ropucha, prałat, który zasiędzie niewątpliwie na ławie oskarżonych, albo wikaryusz generalny, który mimo purytańskich min, przyjmuje u siebie mnóstwo starych histerycznych dewotek, nie mówiąc już o innych, którzy mają po probostwach nałożnice zwane siostrzenicami, kuzynkami, służącemi... Pożądał kobiety i chciał ją posiąść... no i cóż... wszystko w porządku! I tak nie użył do tego celu świętokradczo konfesyonału, gdzie oddech kapłana mięsza się z oddechem pokutnicy, gdzie z warg zbliżonych wzajem do siebie płyną szeptem podniecające pytania, palące wyznania... Doprawdy, głupi był... głupi!.. Zawsze wszystko musi przesadzić, wynaturzyć, brać ze strony tragicznej, zawsze drobiazgi wyolbrzymia do wymiarów katastrofy!... Na myśl mu przyszła Maturyna, taka jaką ją widział w promieniach zachodzącego słońca, z dobrze rozwiniętym biustem, zdrową, silną jak łania i nietylko nie usiłował odpędzić od siebie tej wizyi, ale wpatrywał się w nią, uzupełniał, starał utrwalić, uczynić dotykalną, plastyczną i oszołomić się rozkoszą, która nim niedawno tak silnie wstrząsnęła. Uczynił gest brzydki, rzucił się na łóżko, aż zatrzeszczało i szepnął szyderczo:
— Czekaj, złapię ja cię jeszcze!
Nazajutrz o zwyczajnej porze ksiądz Juliusz wszedł nieco tylko bledszy do gabinetu biskupa. Staruszek oddał mu pocztę i rzekł głosem słodkim, pieszczotliwym, drżącym:
— No i cóż drogi księże?... Jestem na twe usługi drogie dziecko!... Chciałeś mi coś powiedzieć?...
— Ja? — spytał ze zdziwieniem ksiądz Juliusz — Ja nie chciałem nic powiedzieć Waszej Eminencyi!
— Ależ tak, tak... przyszedłeś przecież z tym zamiarem dziś w nocy do mej sypialni!...
Ksiądz Juliusz spojrzał śmiało, bezczelnie, prosto w oczy biskupowi.
— Ja... dziś w nocy... przyszedłem do sypialni?... Ja?
— Naturalnie!... jakto... zapomniałeś? Tej nocy... późno w nocy!...
Ksiądz Juliusz pokręcił głową i rzekł szorstko:
— Nie, nie byłem wcale tej nocy w sypialni Waszej Eminencyi... Waszej Eminencyi musiało się coś przyśnić!...
Zima tegoroczna nie przyniosła nic nowego i dni na biskupstwie płynęły powoli, jednostajnie cicho, bez wstrząśnień, Zdawało się, że i ksiądz Juliusz się uspokoił zupełnie. Przynajmniej nie wychodził prawie z gmachu biskupstwa, zaniedbywał niemal kościół, przestała go ciekawić dyecezya, a bieżące sprawy załatwiał pospiesznie, byle się zbyć żmudnego obowiązku. Z wyjątkiem godzin nabożeństwa i jedzenia spędzał cały czas w swym pokoju, odmawiając uporczywie zajmowania się czemkolwiek poza ścisłą sferą swych obowiązków. Biskup, którego przerażała zazwyczaj nadmierna gorliwość sekretarza, często płodna w niespodzianki, zrozpaczony był jeszcze więcej tą jego nieczynnością, gdyż cały ciężar administracyi spoczął teraz na jego barkach, a pod ciężarem tym starowina się uginał. Nie chcąc narazić się Juliuszowi i bojąc się wywołać awantury, nie zasięgał w trudniejszych sprawach urzędowych zdania wikaryusza generalnego, z drugiej zaś strony sam nie był zdolny zdecydować się na cokolwiek. Desperował więc, załamywał ręce widząc jak co dnia piętrzy się wyżej stos niezałatwionych aktów, listów czekających odpowiedzi, nie przyjmował nikogo, nie robił nic, wykrzykiwał tylko ciągle: Jestem bezbronny!... Jestem całkiem bezbronny!... — by zagłuszyć wewnętrzny głos, który w głębi sumienia odzywał się wyrzutami. W ślad za sekretarzem zamykał się też częściej w bibliotece i mniemając widocznie, że w ten sposób uwolni się od kłopotów chwili bieżącej i odpowiedzialności czekającej go w przyszłości, zabrał się z zapałem do tłumaczenia Wergilego wierszem ośmiozgłoskowym. Na krótki czas, gmach biskupstwa przybrał dawną postać opustoszałego zamczyska, milczenie zapadło przerywane tylko w godzinach wieczornych jękiem przenikliwym i dziwnie fałszywym dętego instrumentu i wtedy leciał na miasto huragan wygrywanych dziko a fałszywie, pospiesznie i jedne po drugich piosnek ulicznych, chorałów, marszów wojskowych, kolęd, polek skocznych i poważnych, rozlewnych akordów Te Deum. To ksiądz Juliusz grał na trąbce dla wypoczynku, po dziwnej, tajemniczej pracy nad którą ślęczał dzień cały.
Ksiądz Juliusz dał się porwać zgoła niespodziewanej namiętności. Zatopił się w czytaniu i ta mania przejawiła się z taką gwałtownością w tak tyrańskiej formie, że graniczyła z opętaniem, ze szałem. Przyszło mu naraz do głowy posiąść bibliotekę olbrzymią, jakiej nikt jeszcze dotąd nie posiadał. Zapragnął mieć naraz wszystko, począwszy od ogromnych ikonabułów, skończywszy na współczesnych, eleganckich wydawnictwach, wszystkie ciekawe, rzadkie i pożyteczne książki. Marzył o tem, by je zgromadzić razem w wysokiej, ogromnej sali na półkach w niezliczonych rzędach pnących się w górę, i połączyć półki galeryami, schodami, ruchomemi drabinami... Od samego ranka, gdy tylko odprawił mszę, chwytał w rękę katalogi, zagłębiał się w pisma bibliofilskie, które zaabonował, pisał listy do wszystkich księgarń paryskich, układał nieskończenie długie spisy dzieł i kosztorysy fantastyczne, a jednak zawsze niedostateczne. Ale biblioteka jego jakoś nie zwiększyła się. Mieściła się na razie w trzech kuferkach i owe niewielkie kuferki ksiądz Juliusz odmykał ciągle z niecierpliwością i zamykał napowrót z pomrukiem wściekłości, sprawdziwszy naocznie szczupłą ich zawartość. Trudna rada. Pensyjka jego chuda była, a i to co dostawał co miesiąc z domu nie wynosiło wiele. Zamienił na gotówkę wszystko co posiadał, odmawiał sobie rzeczy koniecznych, chodził w sutannie poplamionej, obdartej, w kapeluszu zjeżonym i dziurawych trzewikach, które jak karpie szczęki rozwierały się z przodu. Niestety wszystko co tylko mógł zaoszczędzić dawało razem wcale nie pokaźną sumę. Zadłużał się więc z każdym dniem bardziej, kupując książki na raty, abonując się na rozliczne publikacye, co pożerało naprzód wielomiesięczne jego dochody. Złościło go to zwłaszcza, że widział dokoła księży, otrzymujących hojne podarki, napychanych wprost pieniędzmi przez miejskie dewotki. Nie mógł myśleć inaczej jak z dziką zazdrością o wikaryuszu generalnym, któremu pobożne damy haftowały stuły, komże, poduszki, ornaty, bieliznę stołową wtykając prócz tego dyskretnie w pewnych dniach roku obfite ofiary na biednych zmyślonych i różne niejasne, dobroczynne cele. On tylko nigdy nie dostał ani pudelka zapałek ani dwa sous. Chudy jak szkielet, brudny jak żebrak, spoglądać musiał z zawiścią w sercu na kwitnące rumiane policzki, na których widniało lenistwo i obżarstwo, na wydatne, okrągłe brzuchy, rozkosznie wydymające się pod ciepłemi sutannami i nowemi watówkami. Nadużywszy już cierpliwości matki, z której wyciągał bez końca pieniądze pod pozorem, że życie w biskupstwie dużo bardzo kosztuje, gdyż trzeba prezentować się stosownie do zajmowanego stanowiska, wydarłszy biskupowi kilkakrotnie większe sumy, nibyto na cele dyskretnej dobroczynności, począł rozważać szanse procederów nieuczciwych. Układał plany, których romantyzm szedł w zawody z kradzieżą i świętokupstwem. Marzył o spadkach po bogatych, starych damach, o przygodach miłosnych i mistycznych z kasztelanowymi, któreby dawały duży zysk. Najprostszem w świecie wydało mu się spieniężyć swój wpływ, poparcie... tylko komu?... dalej zamierzał handlować sakramentami i otworzyć sklep z dewocyonaliami... ale jak? Pogłębiał swe pomysły i pracował nad ulepszeniem instytucyi pielgrzymek, chciał wykopywać z grobów cudownych świętych i odkryć w Maryi Pannie nieznane, cudowne, niezużyte dotychczas siły cudotwórcze... Ale wszystko już w tym kierunku uczyniono, co się tylko dało! »Madonnę wyeksploatowano zupełnie!« — wzdychał i ręce mu opadały na biurko ciężko, z desperacyą. Pomysły, w chwili powstania łatwe i proste, stawały się arcytrudnymi i najeżonymi kolcami, gdy je bliżej rozważył i zabierał się do urzeczywistnienia. Zostawiał tedy pierwsze i przerzucał się do innych bardziej jeszcze skomplikowanych, dziwaczniejszych, a równie niewykonalnych w praktyce. Wtedy to, około wieczora, namęczywszy się przez dzień cały, zły, zniechęcony chwytał trąbkę i z wściekłością wygrywał na niej w taki sposób jakby rąbał drzewo, lub chciał wywołać awanturę z kimś na ulicy, a to w celu ukojenia nerwów i zapomnienia choć na chwilę o zalegającym duszę smutku.
Pewnego dnia, gdy był sam w gabinecie biskupa dostrzegł na kominku kilka sztuk złotej i srebrnej monety. Instynktownie, bez żadnego jeszcze wyraźnego planu upewnił się spojrzeniem czy drzwi dobrze zamknięte i czy ktoś nie patrzy. Potem stąpając na palcach zbliżył się do kominka. Żółto i biało połyskujące pieniądze, miał tuż blisko, pod ręką, leżały w nieładzie jak je rzucono od niechcenia, po wydobyciu z kieszeni. Z rozdętemi nozdrzami z połyskującemi od żądzy oczyma przeliczył je ksiądz Juliusz kilka razy. Było jedenaście złotych luidorów. Ostrożnie, nie poruszając innych wziął jednego. Gdy go chował głęboko do kieszeni sutanny pod chustkę czuł w końcach palców dreszcze, jakby lekkiem łaskotaniem po włosach wywołane. Serce mu biło szybciej, ale równo i doznał słodkiej, fizycznej radości. Nie przyszło mu na myśl, że popełnia podłość, czyn hańbiący, nie myślał wcale. — Będzie miał równy rachunek — rzekł do siebie na wspomnienie biskupa. I spojrzawszy znowu na kupkę złota, na której jakoś nie znać było ubytku dodał jowialnie: — Zbyt równy nawet! — Wziął drugi luidor. Trzeci wysunął mu się z palców i padł na marmur z metalicznym dźwiękiem. Zawahał się zmieszany. Czyż wziąć i ten czy może zostawić? Ej, możeby było widać, pomyślał i ostrożnie położył na swojem miejscu z żalem. Zresztą postanowił zachodzić tu częściej w godzinach, w których jak wiedział nie zastanie biskupa, i spozierać po meblach uważniej niż to czynił dotąd. Naturalnie, nie było nadziei, by mu kiedy wpadł w rękę milion, ale jakiś luidor, dwa,... od czasu do czasu... to uczyni razem i tak dość poważną sumkę po pewnym czasie. Całkiem spokojny rozparł się w fotelu i zatopił w rozmyślaniu. Gdy biskup wrócił Juliusz nie uczuł najmniejszego zakłopotania i rozmawiał z nim tonem najswobodniejszym, wprost z życzliwością całkiem szczerą. Był grzeczny. I ta nawet uprzejmość nie była wcale komedyą, była szczera i głęboka. W tej chwili czuł iście synowskie przywiązanie do staruszka, spokojną, wolną od wszelkich wyrzutów sumienia wdzięczność, jakiej dotąd, wśród swych zwyczajnych przeskoków od nienawiści do czułości nie doznawał jeszcze. Dusza jego stała się łagodną, rozgrzało się serce od nurtujących w niem rozkosznych uczuć i myśli szlachetnych. Kradzież uczyniła go lepszym. Nie spieszył się z odejściem, szczęśliwy, że może być blisko swego opiekuna i być dlań uprzedzająco grzecznym. Z ust mu płynęły słowa pieszczotliwe, miłe, jakiemi zazwyczaj obsypują kobiety mężczyznę zdradzonego przed chwilą, wyrażenia serdeczne, ciepło budzące i utrwalające zaufanie. Biskup rozkoszował się czas jakiś pogadanką, doznając prawdziwej, szczerej radości, a gdy ksiądz Juliusz odszedł mruknął sam do siebie rozpogodzony: — Czasem gwałtowny trochę, to prawda... trochę szusowaty... mój Boże, czyż to dziwne?... Ale grunt dobry... szlachetny!
Ksiądz Juliusz schował dwa skradzione luidory do szuflady swego biurka i obrzuciwszy melancholijnem spojrzeniem trzy małe kuferki zawierające w postaci książek wszystkie jego oszczędności, wszystkie niedostatki, wszystkie niskie postępki i kłamstwa ostatnich miesięcy, westchnął:
— Dwa marne luidory!... co za nędza! Nie wystarczy mi nawet na Bollandystów!
Gdy się zbudził rano przyszła mu świetna myśl do głowy. Zerwał się, narzucił na siebie niedbale odzienie, pobiegł do kaplicy, odprawił jak się tylko dało najprędzej mszę i wyszedł z domu. Zimno było, padał deszcz drobny, gęsty, ostry wiatr przeganiał po niebie wielkie, brudne chmury jakby umaczane w atramencie. Ale nie czuł ni zimna, ni deszczu, ni wiatru. — No, teraz chyba — mówił do siebie idąc szybko posuwistym krokiem — teraz chyba trzymam w pazurach moją bibliotekę.. albo mnie!... I jakże się mogło stać, że mi to wcześniej na myśl nie przyszło?
W godzinę potem przemoczony i spocony stanął u wejścia opactwa Reno.
Dwie olbrzymie kolumny pozbawione kapiteli bez bramy ni kraty prowadziły na pustą, starą ulicę zawaloną odłamkami rzeźb i gruzem, osmuconą brakiem drzew dawno już ściętych. Na końcu ulicy, biegnącej wśród nieuprawnej przestrzeni, której ledwie ślady pozostały w postaci dwurzędów ściętych przy samej niemal ziemi drzew, widniały dziwne, czarne budowle. Zębate profile murów, szczątki zapadłych wiązań dachowych i rusztowań rysowały się w dziwacznych konturach na szarem niebie. A dokoła tej ruiny pusta, jałowa przestrzeń, bez drzew, bez roślin, bez innej nawet zieleni prócz szarawych smutnych cierni, rosnących tu swobodnie, panoszących się, wysysających szczątki soków z gleby opuszczonej. W chwili gdy ksiądz Juliusz wszedł w ulicę spostrzegł starą kobietę, niosącą brudny, drewniany sagan.
— Czy ojciec Pamfiliusz jest w klasztorze? — spytał.
— Ano jest, księże dobrodzieju! — odparła.
I wskazując na brudne naczynie, pokryte plamami zaschłego tłuszczu wyjaśniła:
— Właśnie niosę mu zupę... jest pewnie koło swego kościoła... kopie... ach kopie, ciągle kopie!
— Księdza Juliusza uderzył dopiero teraz straszny, wiejący zewsząd smutek rozwalin nad któremi ciążyło szare, ponure niebo. Nie zauważył tego idąc, ale teraz uderzyło go to tak, że począł żałować całego swego przedsięwzięcia. Zapał podział się gdzieś, przestał wierzyć w ziszczenie swej idei. I na cóż mu zresztą biblioteka? Czy pragnął jej w istocie, czy to pożądanie było czemś realnem, prawdziwem, czy mógł wogóle szczerze pragnąć czegokolwiek? Nie mógł na to odpowiedzieć twierdząco. Nie byłaż to mistyfikacya samego siebie, jedna z wielu owych fars, wymyślanych dla zagłuszenia nudy i smutku i bólu, które były treścią jego życia? Uczuł wstręt do brzydkiego występku, którego się dopuścił dnia poprzedniego i strach przed tym, dla spełnienia którego tutaj przyszedł.
— Ba! — mruknął do siebie — zobaczę tylko!
Deszcz wzmógł się jeszcze. Ksiądz Juliusz chciał przyspieszyć kroku, ale musiał go zwolnić z powodu cierni czepiających się sutanny utrudniających ruchy, nieznośnych, dokuczliwych jak gady. Musiał podnieść sutannę jak kobieta suknię. Wściekły na siebie i na przeszkodę, przedzierał się dalej, często utykając. Kilka razy mało nie upadł na ziemię. Wreszcie nakląwszy się do syta, zły, zmęczony, kilkadziesiąt razy wydarłszy suknie ze splotów cierni zdołał wydostać się na ścieżkę wijącą się wśród krzaków i po chwili widniał już w dali czarną plamą niby kruk polatujący ponad rozłogiem traw wysokich.




Opactwo Reno sięgało XIII wieku, a zbudowane zostało przez św. Jana mathuańskiego i Feliksa Walezyusza, założycieli zakonu Trynitarzy, zwanych też Redemptorystami. Zakon ten ongi potężny wysyłał w odległe kraje swych zakonników w celu wykupywania z niewoli niewiernych chrześcijańskich jeńców wojennych. Zrazu małą była rozległość posiadłości opactw a Reno, składała się z ogrodu warzywnego, lasku i szmatu łąki, ale z biegiem lat majątek rósł, w posiadanie zakonu dostały się obszary pól uprawnych, lasy, stawy, wsi, słowem wszystko dokoła jak okiem zasięgnąć. W wieku XVII, który sądząc z rozwalisk wycisnął szczególniej swe piętno na architekturze surowej i majestatycznej klasztoru, posiadał konwent wedle danych historycznych dziesięć tysięcy hektarów lasu i piętnaście tysięcy hektarów ziemi ornej, nie licząc ogromnych staw ów w Andennes, Vaujours, Culoiseau, słynnych z olbrzymich karpiów i młynów mielących zboże z obszaru przeszło dziesięciu mil wokoło. Toteż skromne zabudowania pierwotne, z biegiem lat i wieków powiększano ciągle, przeistaczano, wznosząc gmachy coraz to wspanialsze, a z pierwszych lat istnienia konwentu dochowała się jeno mała studzienka pokryta naiwnemi, dziś przez czas napoły zatartemi i mchem zarosłemi płaskorzeźbami, u której wedle podania miał się św. Janowi z Mathy ukazać jeleń cudowny z niebiesko czerwonym krzyżem między złotymi rogami, który to krzyż stał się godłem zakonu. Rewolucya wygnała zakonników z Reno, wywłaszczono ich z posiadłości, zburzono klasztor i dopuszczono się bezrozumnego wandalizmu zwalenia kaplicy. Było to przepiękne dzieło sztuki w najczystszym stylu Odrodzenia. Zostało po niej ledwo kilka kolumn, resztki murów, smutne ślady, świadczące w którem miejscu stała ongiś. Zakonnicy przeczekali burzę republikańską i napoleońską i wrócili dopiero w r. 1817. Znaleźli miast klasztoru wielką kupę gruzów, na zacieśnionym do pierwotnych granic obszarze ziemi. Poczęli gruz uprzątać i restaurować potrosze budynki mniej uszkodzone. Dokonawszy tego zaczęli rozmyślać co czynić dalej. Wykupywanie więźniów, w tem znaczeniu, jak je pojmowano pierwotnie stało się niemożliwe i niepotrzebne. Już nie trzeba było wyzwalać chrześcijan z niewoli korsarzy pogańskich. Bracia obejrzeli się za innem zajęciem. Pozbawiono ich ziemi, nie mogli więc przeistoczyć się w rolników jak uczynili trapiści, nie mogli też wzorem jezuitów wziąć się do kształcenia młodzieży, gdyż nie mieli nauczycieli w swem gronie. Spróbowali założyć schronisko dla osieroconych chłopców, potem znowu szkołę klasztorną, ale oba usiłowania spełzły na niczem. Zniechęceni postanowili przeto w r. 1823 wynieść się z Francyi i jedni udali się do klasztorów hiszpańskich, inni zaś do Rzymu gdzie przebywał ich generał. A opactwo pozostawiono pod strażą jednego z braci, który o to prosił jak o łaskę, pod opieką ojca Pamfiliusza, który uparcie wierzył w powrót zakonu do dawnych tradycyj i uważany był za pierwszorzędnego organizatora dla swej gadatliwości i żywości charakteru.
Ojciec Pamfiliusz, gdy tylko został sam, odprawił natychmiast ogrodnika, woźnicę i parobka, sprzedał ostatnie dwa konie, cztery krowy i resztę kur. Potem umówił się z jedną sąsiadką, której mąż dawniej pracował w klasztorze na dniówkę, by mu co rana przynosiła miskę zupy, a co wieczór kawał razowego chleba. Kosztowało to sześć sous, a mąż dostawczyni musiał mu za to jeszcze służyć do mszy. Uregulowawszy w ten sposób sprawy gospodarskie i administracyjne i pozbywszy się kłopotu, ojciec Pamfiliusz oddał się przechadzce wśród ruin, poważny i zamyślony. Przez sześć miesięcy od świtu do nocy spacerował w ten sposób zatopiony w rozmyślaniach coraz to ciaśniejsze zataczając koła, aż ograniczył się wreszcie do samego obwodu dawnej kaplicy. Rzecz dziwna, dawniej tak gadatliwy, ojciec Pamfiliusz nie odczuwał ciężaru tego niemal absolutnego milczenia, na które się sam dobrowolnie skazał, tylko jowialna jego, uczciwa twarz przybierała chwilami wyraz skupienia graniczącego z szaleńczym fanatyzmem, jaki widzieć można na podobnych martwym maskom twarzach samotników. W mózgu jego odbywała się dziwna praca, krystalizowała idea cudaczna. Żył sam ze sobą, zdała od wszelkiej styczności intelektualnej z ludźmi — w samotni martwej, pogrążony w ciszy, przerywanej jeno nagłem obsunięciem się muru i suchym trzaskiem wstrząśniętych belek i przeżuwał myśl jedną jedyną ciągle, w dzień i w nocy. Przeżywszy pewien okres wątpliwości, wahań, które zresztą ustąpiły wnet, tem łatwiej odparte, że sam ze sobą prowadził dysputę, ojciec Pamfiliusz nabrał niezbitej pewności, że dużo jeszcze niewolników chrześcijańskich jęczy w niewoli u pogan. Wyobraźni jego, czerpiącej karmę swą jedynie z legend przeszłości, a wieści o życiu ludzkiem ze starych jedynie łacińskich książek, zawierających cudowne opisy historyi zakonu, wydało się, że niewolnicy jęczący w niewoli pogan są koniecznym i naturalnym płodem ziemi, podobnie jak drzewa, zboże, ptaki: Nietylko istnieją niewolnicy — mawiał do siebie głośno — by przekonaniom swym nadać ostateczną sankcyę — ale jest ich dziesięć razy więcej, od czasu gdyśmy przestali ich wykupywać! To jasne, to oczywiste!... Dziwne tylko, że przełożeni tego nie widzą? Cóż za zaślepienie? — I powziął dziwaczną myśl, iż właśnie jego misyą, misyą pełną chwały i nieuniknioną jest przywrócenie zakonu Trynitarzy z tymi celami i w tej formie, w jakiej go założyli św. Jan z Mathy i Feliks Walezyusz. Przywrócę go! — wykrzyknął z gorącą wiarą proroczą, czyniąc ręką szeroki gest, jakby cały świat włączał do posiadłości zakonu.
Ale że dziwny, zabobonny umysł jego każdą myśl przypisać musiał woli Boga, przeto wyobraził sobie, że Najwyższy wtedy tylko da mu siłę dopełnienia tego wielkiego dzieła, gdy odbuduje w pierwotnej świetności kaplicę zburzoną przez niewiernych. I sytuacya streściła się dlań w tych słowach: — Naprzód kaplica, potem zakon... więc dalej do roboty!
Ale gdy przystąpił do urzeczywistnienia tego projektu i rozważył środki materyalne jakimi dysponował, rozczarował się zrazu bardzo. Zdumiał się i popadł w rozpacz. W swych medytacyach nigdy nie uwzględnił trudności finansowych podobnego przedsięwzięcia. Czyż sobie wyobrażał, że kościoły powstają same, że potrzeba jeno nieco wiary, by wyrosły z głębi ziemi i rozbrzmiały akordami organów? Niestety biedak niczego sobie nie wyobrażał. Widział jeno w wyobraźni kaplicę, i każdy jej kamień budził w nim wspomnienia przodków, bohaterów, świętych, męczenników, widział taką jak ją przedstawiały w szczegółach i całokształcie opisy w starych książkach, które umiał na pamięć. Widział te dzieła sztuki w czystych architektonicznych dumnych liniach łuków z cudnym portalem, którego rzeźby ryte w granicie odtwarzały całą historyę zakonu. Stąpał pod sklepieniami pośród rzędów kolumn wysokich ubranych w prześliczne fryzy i kapitele, dźwigających piękne jak poemat architrawy, a echa niosły odgłos jego kroków. Klękał na posadzce z barwnego marmuru zachwycony anielską bladością fresków, płonącem na rzeźbach ołtarzy złotem i czarowną tęczą witrażów i nie pytał ile to wszystko, tak proste i tak piękne w dzisiejszych warunkach reprezentuje zniszczałej sztuki, walk nad siły i milionów, które zgromadzić dopiero trzeba było. Gdy minęło pierwsze zdziwienie, ojciec Pamfiliusz wziął się do dzieła z tą ślepą wiarą, którą daje uparte dążenie do dalekiego, a wielkiego ideału.
Przedewszystkiem sprzedał wszystko co się sprzedać dało, począwszy od gruzu zalegającego podwórze, skończywszy na ornamentach małej kapliczki, którą ojcowie po powrocie urządzili w dawnym refektarzu. I na cóż mu było kaplicy? Był przecież sam jeden i mógł odprawiać mszę w sąsiedniej parafii. Sprzedał też wszystkie meble zachowawszy sobie jeno drewniane łóżko do spania, stół, krzesło, kilka nabożnych książek, krucyfiks i kolorowany obrazek przedstawiający św. Jana z Mathy. Porwany szałem sprzedawania wyzbył się starych zawiasów dawnej bramy wjazdowej, które sam wydarł z muru, starego żelaziwa, blach kominkowych, narzędzi ogrodniczych, dziurawych rynien, sprzedał wszystko. Ilekroć odnalazł kawał żelaza, lub miedzi radował się niewymownie wykrzykując:
— Odbuduję! Odbuduję!
Podobnie też burzył wszystko i niszczył. Pościnał drzew a brzeżące ulicę główną, olbrzymie stare dęby, pod których cieniem odpoczywało dwadzieścia pokoleń mnichów, poprzedników jego. Pościnał drzewa małego, sosnowego i kasztanowego lasku otaczającego klasztor wałem zieleni, zniszczył aleje, których pień każdy i mech na koirze wzbudzał wspomnienia stuleci, ściął grab stały pod którym mieściła się kapliczka z wyklęczanymi przez tysiące pobożnych stopniami, ściął nawet drzewa owocowe w sadzie i cyprysy stojące na straży grobowców cmentarza. Z gołą głową, z podgiętą do pasa białą sutanną uwijał się pośród robotników zagrzewając ich do pracy i rąbiąc własną ręką ciężką siekierą różowe ciało starych drzew. Wykrzykiwał przy tem bez ustanku:
— Odbuduję! Odbuduję!
Z wysokości wieżyczki sterczącej ponad klasztorem ojciec Pamfiliusz napawał się smutnym widokiem zniszczenia. Cały obszar klasztornego gruntu zasłany był drzewami rozrzuconemi bezładnie i straszliwie poranionemu Jedne leżały pokurczone konając i krwawiąc inne ze sterczącymi daleko korzeniami wspierały się na połamanych gałęziach, niby pociętych kikutach rąk. Jedno tylko zostało, wiśnia nędzna i zżarta wilkiem u wejścia do ogrodu i dziwiła się, że sama już tylko jedna stoi na ziemi nagiej ogołoconej z wspaniałych swych wychowanków. Pozbawione schroniska ptaki polatywały przerażone wydając przenikliwe okrzyki.
Ale ojca Pamfiliusza nie obchodziło wcale to pole walki, kędy konały powalone olbrzymy. Widział jak z tych ruin, tych zwłok wyrasta powoli jego kościół, nabiera kształtów, jak się wznosi w górę coraz to wyżej i wyżej dźwigając na sobie całą armię robotników. Widział też i siebie samego jak spina się po rusztowaniach nowej bazyliki, stąpa z kamienia na kamień i wreszcie na szczycie najwyższego łuku zatyka złoty krzyż na znak zwycięstwa.
Drzewo podzielił na dwie partye, z których jednę sprzedał, drugą zaś zachował na cel przyszłych konstrukcyj, a gdy już nie było co sprzedawać udał się do dyecezyalnego architekta. Uroczyście przedłożył mu plan kaplicy, tłumacząc szczegół poszczególe, pokazując ryciny książki gadając długo i zawile wplatając jakieś niepojęte historye.
— To wszystko chcę odbudować! — zakończył. — To wszystko... rozumiesz pan... wszystko!... No, na ile pan obliczasz koszt całej budowy?
— Bo ja wiem?... odparł budowniczy zmieszany... I skądże mam to zresztą wiedzieć?
— Ale mniej więcej! no... mniej więcej? — nalegał.
— Trudno określić... może tak ze trzy, cztery... pięć milionów! To zależy od...
— Pięć milionów! — rzekł ojciec Pamfiliusz zabierając się do odejścia. — Dobrze, dostarczę pięciu milionów.
I poszedł za pieniądzmi.
Wędrował od wsi do wsi, od folwarku do folwarku, od pałacu do pałacu, od drzwi do drzwi wyciągając rękę chyląc grzbiet, żywiąc się w drodze chlebem za dwa sous do czego ograniczył swój posiłek, a gdy się zbyt oddalił od Reno zachodził na noc do proboszczów, którzy go często przyjmowali z niedowierzaniem. Paliło go słońce, dręczył mróz, ale nie zważał na to, nie zatrzymywał się, nie odpoczywał wpatrzony w jasną wizyę, która, jak mu się wydawało idzie przed nim, chroniąc go i prowadząc. Przyjmowano go często źle, krzywdzono, chłopcy uliczni wyśmiewali się z jego brudnej brody, białej sutanny połatanej czarnymi skrawkami materyi i płaszcza czarnego połatanego białymi. Doznał wszystkich udręczeń, całej hańby i męki losu żebraka. Ale znosił wszystko bez szemrania. Zrazu niezgrabny i lękliwy, rozśmielił się potem i niebawem z łatwością dziwną bardzo u człowieka tak naiwnego, szczerego i nieświadomego zupełnie brudów życia, przyswoił sobie wszystkie fortele związane z rzemiosłem, któremu się poświęcił i ni jedna niebawem z owych sztuczek polegających w gruncie rzeczy na zamaskowanem nadużyciu zaufania, nie pozostała mu obcą. Nauczył się spekulować na próżność i niskie popędy ludzkie nie wahał się użyć komedyanckich sposobów, kłamstwa, płaszczenia się chytrego, szpiegostwa policyjnego i mądrze układał swe występy. Z początku wyrzucał sobie gorzko czyny niezgodne z głosem sumienia, poniżanie swej ludzkiej i kapłańskiej godności, ale niedługo wytłumaczył sobie, że jego wielki cel uświęca środki i jął się ich ze zdwojoną gorliwością. Czasem po niefortunnym dniu, gdy przeliczał skromny dochód buntowało się coś w nim głucho. W myśli jego błąkały się mętne wspomnienia czytanych historyj o piratach, poczynał tedy roić o śmiałych napaściach, kradzieżach w wielkim stylu, zbrojnych bandach na czele których wpadać by mógł do obcych krajów paląc i łupiąc. W ciągu paru lat ojciec Pamfiliusz stał się zupełnym żebrakiem. Skrupuły jego topniały coraz bardziej, jego instynkt moralny tonął w szale poświęcenia, w obłędzie, za który już nie odpowiadał. Przyzwyczaił się do zaparcia, uzbroił przeciw obelgom i złe traktowanie przyjmował jako rzecz nieuniknioną, związaną z rzemiosłem. Grzbiet jego chylił się służalczo, głowa chwiała się bojaźliwie, oczy spoglądały z ukosa, ręka stała się drżącą i wyciągała nieufnie jak ręka żebraka.
Opowiadano o nim sprośne anegdoty, z których śmiało się pospólstwo. Ale ludzie patrzący głębiej łatwo wykryliby w nich heroizm wyższy w swem poniżającem wyrafinowaniu nad płytki konwencyonalizm taniej, fałszywej cnoty, fałszywego męstwa i honoru, z których są zbudowane karciane domki dumy ludzkiej. Pewnego dnia ojciec Pamfiliusz zatrzymał się u drzwi byłego rzeźnika, dzikiego terrorysty, zbogaconego nabyciem wielkich obszarów dóbr narodowych. Pan Lebreton, tak się zwał ów rzeźnik, znany był z pijaństwa, skąpstwa wobec biednych i prostactwa, a zwłaszcza cynicznej bezbożności i nienawiści do księży. W całej okolicy nienawidzono i bano się go. Ojcu Pamfiliuszowi znane były te wszystkie szczegóły. Ale spotykał w życiu już innych, gorszych od Lebretona, a ułagodził, ich swojem słowem. Zauważył nawet, że najdziksi z pozoru okazywali się zazwyczaj, czy to przez pychę czy też chęć pokazania się innymi jak byli najszczodrzejszymi. Narażając się na klątwy i obelgi, z czem się już zresztą liczyć przestał, przekroczył bramę i zjawił się przed pałacem.
— Któż mi to zesłał na kark tego brudnego klechę? — krzyknął pan Lebreton. — Masz widzę dziadu bezczelności sporo, jeśli się ośmielasz deptać brudnemi łapami po moich dywanach! No gadaj, czego chcesz?
Biedny mnich zgiął się do ziemi gestem błagalnym.
— Dobry panie Lebreton — wyjąknął... ja...
Przerwał mu przekleństwem.
Dość małpich min... — ha! Gadaj czego chcesz... pieniędzy... pieniędzy chcesz odemnie brudasie jakiś podły?... Czekaj dam ja ci pieniędzy!
Nędznik już miał go porwać za kołnierz i wyrzucić za drzwi, gdy nagle przyszło mu na myśl, że może się ubawić kosztem mnicha i nadrwić sobie z niego. Począł tedy głosem rubasznym: Słuchaj dziadu... dam ci pieniędzy i to dużo, ale pod warunkiem, że weźmiesz je stamtąd gdzie je położę. Założę się, że nie weźmiesz!
— A ja zakładam się, że wezmę — odparł ojciec Pamfiliusz głosem stanowczym, poważnym.
— No zobaczymy, zobaczymy!... Przedewszystkiem zrób mi tę przyjemność i odejdź na sam koniec tej sali. Tam połóż się na ziemi jak pies z nosem naprzeciw tego okna i czekaj.
Podczas gdy ksiądz ze smutkiem spełniał rozkaz, Lebreton podszedł do okna, oddalając się w ten sposób od swej ofiary o całą długość pokoju. Wyciągnął z kieszeni garść złota, położył na posadzce, potem spuścił spodnie, przykucnął i podnosząc wstrętnym gestem koszulę rzekł:
— Zakładam się, że stąd nie weźmiesz podły dziadu!
Ojciec Pamfiłiusz zbladł. Z wyciągniętą szyją, zgiętym grzbietem, oczyma wbitemi w nagie, bezwstydne ciało wahał się. Ale niebawem głosem drżącym, w którym łkanie się taiło i jęk, odparł:
— Zakładam się, że wezmę.
Lebreton roześmiał się szyderczo, wziął sztukę dwudziestofrankową, wsunął ją pomiędzy pośladki i rzekł:
— No bierz teraz... ale nie rękami... o nie... zębami... do kroćset!
Ojciec Pamfiłiusz zatoczył się, drżał całem ciałem, kolana uginały się pod nim, opadały ręce, ale zbliżał się zwolna, kiwając, jak niedźwiedź.
— No, idziesz czy nie! — krzyczał zniecierpliwiony Lebreton. — Zaziębię się przez ciebie! Dwa razy upadł i dwa razy się podniósł, wreszcie ostatnim wysiłkiem przytknął twarz do pośladków rzeźnika i chwycił zębami pieniądz.
— A to gałgan! — krzyknął Lebreton, który się odwrócił ujrzał złoto połyskujące na wargach mnicha. — Dobrze, ale musisz wziąć wszystko... Albo mnie, albo ciebie dziś muszą djabli wziąć... dalej, na miejsce!
Dziesięć razy ojciec Pamfiliusz musiał poddać się poniżającej torturze. Wreszcie rzeźnik sam oświadczył, że ma tego dosyć. Podniósł się czerwony, zły i warknął:
— Basta! Ta kanalia pożarłaby mi cały majątek!
Mimo wściekłości, że utracił dziesięć pięknych luidorów nie mógł ukryć podziwu. Poklepał mnicha po brzuchu i rzekł:
— Toś ty ptaszek nielada mój klecho... Świnia z ciebie, ale mniejsza z tem... dzielnieś się sprawił... ano trąćmy się teraz szklankami.
Ojciec Pamfiliusz pokornie podziękował, skłonił się nisko i wyszedł.
W odległości kilometra, stała przy drodze kapliczka. Ukląkł i modlił się długo i gorąco, a potem wstał i poszedł dalej z oczyma wzniesionemi w niebo, z oczyma, które zdawały się dostrzegać w górze poprzez chmury uśmiechnioną lśniącą zjawę. Silnym, przepojonym wiarą głosem mówił, do siebie:
— Odbuduję! Odbuduję!
Gdy ze swych wędrówek powracał do klasztoru zastawał za każdym razem nową szkodę. Pod jego nieobecność zapadł się raz dach, innym razem ściany porysowały się na dzwonnicy siecią pęknięć podobnych do drzew i krzewów dziwacznych, albo wreszcie deski podłogi obsunęły się ze spruchniałych ligarów. Tylko ciernie i głogi i psie zęby rozrastały się coraz to bujniej po podwórzu, wypełniły je całe niemal i wreszcie zasłoniły niemal całą bramę. Wiatr roznosząc nasiona zapładniał jałową ziemię i kamienie. Mury pokryły się gęstwą szkaradnego zielska co rosło i krzewiły się coraz bujniej rozsadzając cegły i kamienie potężnymi soczystymi korzeniami. Ojciec Pamfiliusz przenosił się z sali do sali, z budynku do budynku, gdyż tu sufit groził zawaleniem, tam ściana waliła mu się na głowę i wreszcie został zapędzony na pierwsze piętro małego pawilonu. Ale do mieszkania swego musiał wchodzić po drabinie, gdyż schodów brakło na parterze. Przeniósł tam swe łoże z desek, stół i krzesło, krucyfiks i obrazek z wizerunkiem św. Jana z Mathy i tam też zanosiła mu stara sąsiadka rynkę zupy czyli wstrętnych, brudnych pomyj, którychby pies jeść nie chciał. Przez oko pozbawione szyb dął tam wiatr i deszcz ciekł przez dziurawy jak rzeszoto dach. Ale mury były mocne i to wystarczało ojcu Pamfiliuszowi. Zresztą wogóle na nic nie zwracał prawie uwagi coraz silniej zajęty ideą swoją.
Jego kościół! Podczas krótkich postojów w klasztorze między jedną a drugą kwestą czynny był nadzwyczajnie, niszczył wszystko dokoła zasypanych fundamentów kaplicy nie widnych już nawet z pośród porastającego zielska. Postanowił zaopatrzyć się w mnóstwo materyału budowlanego zanim pierwszy kamień położy. Skupował tedy łamany i ciosany kamień, wapno, cement. Całe podwórze tem było zawalone i wyglądało biało jak skład murarski. Na widok nadjeżdżającym wozom wybiegał wołając:
— Tędy, tędy... tutaj będziemy składali... Hej do dja.... Ach! co za kamień... co za śliczny kamień... a wapno?... znakomite... cement wyborny... hej do dja...
Ważył, podkładał drągi wypróżniał wory wapna do dołów, które sam wykopał i krzyczał radośnie jak dziecko: Postępuje robota! Postępuje! A zwracając się do woźniców mówił: Doskonale! Wybornie moi drodzy! Przyczyniacie się do odbudowy kaplicy! Jesteście poczciwi ludzie... Bóg wam za to poszczęści!... Naturalnie podobnie przechowywane drzewo gniło, kamienie marzły i pękały, wapno marniało na deszczu, a cement twardniał we worach. Co zostało zdatnych materyałów ginęło w nocy. Kradli je złodzieje. Ale te straty nie odbierały odwagi i wiary ojcu Pamfiliuszowi. Mawiał zazwyczaj w takich razach: — Uzupełnimy to! — Odprawiał też długie narady z architektami i przedsiębiorcami, którzy zaraz od pierwszej chwili spostrzegłszy, że ma bzika chcąc go wyzyskiwać przedkładali mu najdziwaczniejsze plany, podjudzali do wydatków zgoła niepotrzebnych i kradli na wyścigi. Spacerowali pośród głazów i cierni spruszeni, zajęci, genialni mierząc, licząc, rozwijając wielkie papiery pokryte geometrycznemi figurami. Szerokimi gestami kreślili w powietrzu babilońskie projekty architektoniczne jakgdyby katedra wisiała u końca ich palców. Ojciec Pamfiliusz dreptał za nimi ze swą książką ilustrowaną i dawał historyczne objaśnienia.
— Uważcież panowie... nie tworzymy... odbuduwujemy tylko, a to rzecz zgoła inna. Patrzcie oto tu był wielki ołtarz... z rzeźbionego kamienia., trzydzieści dwie figury... I to jakie figury!.... Arcydzieła! Część górna nie tak starożytna: ale niezmiernie bogata... z porfiru... dat Ludwika X I.
— Z porfiru! — mówił jeden przedsiębiorca. — A to doskonale! Właśnie mam partyę porfiru. Śliczny... w sam raz dla Księdza Dobrodzieja. Śliczny mówię... a że przy okazyi kupiony, przeto tani...
— Dobrze... Proszę wysłać... biorę go... A tu stalle dla kapituły — objaśniał dalej — z dębu... cuda, istne cuda!
Brał wszystko bez wyboru... Gdy nie żebrał stawał się na nowo niewinnym, niedoświadczonym mnichem, którego każdy mógł oszukać.
Potem udawał się na nową wędrówkę.
Przebiegł po kolei Francyę, Włochy, Austryę, Azyę mniejszą. Wszędzie potrafił sobie wyrobić wielkie stosunki, polityczne wpływy a nawet poparcie wysoko postawionych osobistości i wszystko to wyzyskiwał z nieopisaną zręcznością. Jednego dnia był na audyencyi w pałacu któregoś z rzymskich kardynałów i podejmował się misyi tajemnej, drugiego zaś dnia na okręcie w towarzystwie trupy wędrownych aktorów i urządzał na pokładzie przedstawienia, z których dochód chował do kieszeni, albo w końcu dostawał się między rozbójników, którzy go zmuszali brać udział w napadzie na jakiś żeński klasztor i puszczali wolno z przypadającą mu częścią zdobyczy. W różnych występując rolach: jako rycerz przemysłu, błazen, szpieg misyonarz, a zawsze przytem jako żebrak ojciec Pamfiliusz przez ciąg lat trzydziestu pięciu był wcieleniem romantycznego awanturnika, podatnego na wszelkie metamorfozy? gotowego do spełnienia każdego czynu byleby dał duży dochód. Zręcznością niezmierną upodleniem, odwagą i szaleństwem zebrał po gościńcach całej Europy, nieprawdopodobnie wielką sumę 500.000 franków.
Wszystkie owe zetknięcia z rzeczami brudnemi, bezustanne staczanie się w błoto, pośliźnięcia coraz to częstsze na drodze uczciwej, związane nierozdzielnie z rzemiosłem nie sprawiały mu wstrętu, ni wyrzutów sumienia, nie myślał zresztą by go to miało plamić, nie myślał wogóle o tem wcale. Z całej wędrówki pozostała mu jeno dzika nienawiść, która wybuchała ilekroć wspomniał spotkanego w Hiszpanii kapucyna, żebrzącego podobnie jak on i w tej samej okolicy. Poza tem wspomnieniem, które doprowadzało go do pasyi i przywodziło na usta klątwy na wszystkie zakony żebracze wogóle, a kapucynów w szczególności, o najwstrętniejszych awanturach mówił jak o rzeczach najnaturalniejszych z nieświadomością, która sprawiała przykre wrażenie. Czuło się, że ten łagodny, słodki człowiek posunąłby się do zbrodni z równą nieświadomością złego, jak nierządnice oddają się sprzedajnej miłości. W tem strasznem haniebnem życiu, które, zda się, pochłonąć i unicestwić powinno było jego marzenie, żył samem jeno swojem marzeniem. Miał przed oczyma bezustannie coś, co wyższem było ponad wszystkie sprawy i sądy ludzkie... kaplicę. Nie istniały dlań ludy, ani indywidua, nie było sprawiedliwości ni obowiązku... nie było nic... ale była kaplica. Z przed oczu znikło mu już oddawna to, od czego się obłęd jego zaczął, tj. przywrócenie zakonu Trynitarzy. Jako opar rozwiali się korsarze, Redemptoryści, niewolnicy, św. Jan z Mathy... wszystko pierzchło. Sama jeno została kaplica i zapełniła ziemię i niebiosy. Sklepieniem jej był sklep nieba, góry ołtarzami, sośnie wszystkich borów kolumnami, ocean baptysterium, słońce monstrancyą, a huragan grał, by organ przepotężny.
A podczas gdy ojciec Pamfiliusz takie snuł marzenia, kędyś po cudzych rozstajach, opactwo w Reno opustoszałe służyło za schronisko włóczęgom bezdomnym, kochankom i kotom dzikim, biegającym po zwałach kamiennych i gżącym się do księżyca w ruinach, bladszych jeszcze w jego trupiem świetle i bardziej skostniałych.
Ojciec Pamfiliusz dobiegł już siedmdziesięciu pięciu lat, ale chociaż ciało jego zeschłe i żylaste pochyliło się ku ziemi, zdrów był i pełen życia, ta sama wiara co dawniej paliła się w jego wpół przysłonionych powiekami oczach, ten sam zapał popychał go ku wiecznie temu samemu chimerycznemu przedsięwzięciu. Uśmiechał się jak małe dziecko. Nigdy nie odpoczywał, ani w Reno, gdzie raz przez cały rok pracował jako murarz od świtu do nocy, ani kędyś na obczyźnie podczas kwesty. Niwelacya gruntu pod kaplicę się rozpoczęła, ale niebawem zaprzestano roboty z braku pieniędzy. Owe pięćset tysięcy franków pochłonęły w zupełności plany architektoniczne, kosztorysy wstępne dostawców, zakupno materyałów i narzędzi ustawicznie rozkradanych i ustawicznie zastępywanych nowemi. Ale starzec nie tracił nadziei. Wracając z każdej podróży z pełnemi kieszeniami kupował świeże materyały, konferował znowu z architektami i przedsiębiorcami i komedya poczynała się na nowo. Mierzono, ważono, rozwijano tesame pożółkłe już papiery, zapalano się do tychże samych pomysłów, a ojciec Pamfiliusz z tą samą starą książką w ręku — drepcił po gruzach i powtarzał historyczne wyjaśnienia:
— Uważcież panowie... nie tworzymy... odbuduwujemy tylko, a to rzecz zgoła inna... Tu był wielki ołtarz...
W życiu jego nic się nie zmieniło. Przynoszono mu co ranka taką samą obrzydliwą zupę, a wieczór kawał razowego chleba, a gdy noc zapadła, ojciec Pamfiliusz po drabinie właził do swego pokoiku, który zmienił się we wstrętną plugawą norę zarzuconą odpadkami i zakopconą strasznie. Odmówiwszy pacierz przed krucyfiksem wyciągał się na gołych deskach swej pryczy i zasypiał nie zważając, że wiatr targa jego siwą brodę, i że puszczyki, które od dawna już przestały przed nim uciekać siedzą na belkach dziurawego dachu i wpatrują się weń swemi wielkiemi, nieruchome mi, połyskującem i oczami.




Ksiądz Juliusz znał ojca Pamfiliusza, którego łączyły bliskie stosunki z biskupstwem i uważał go, jak zresztą wszyscy za »starego draba« świadomego popełnianych występków. Z łatwością właściwą wszystkim oportunistom budowania zarówno śmiałych jak zbrodniczych planów bez zadania sobie trudu pogłębiania ich i przemyślenia, ksiądz Juliusz tego ranka wspomniawszy sobie ojca Pamfiliusza w ciągu jednej minuty nakreślił sobie w myśli zarys prześlicznego szantażu, który, zważywszy jego władzę i postrach jaki szerzył wokoło, udać się był powinien niezawodnie. Wyruszył też bez zwłoki do Reno z niewyklarowanymi jeszcze zamiarami, odkładając na chwilę ostatnią i zdając na przypadek ich ostateczne wykończenie.

Obszedłszy dokoła jakieś szczątki, tak aż do ziemi zrujnowane, że niepodobna było odgadnąć czem być mogły niegdyś, minąwszy dwa małe podworce, kędy widniały jeszcze ślady klasztornych arkad, drepcąc po rozmiękłej, porytej łopatami ziemi będącej jedną ogromną kałużą błota, po którego powierzchni pływały różne odpadki i walały się szczątki muru, przeszedłszy pod sklepieniem portyku o przegnitem drewnianem belkowaniu, ksiądz Juliusz dostał się na ogromne podwórze zamknięte prostokątem budynków różnej wysokości, fantastycznie poszczerbionych i rysujących się ostrymi konturami na tle nieba. Jedne ukazywały swe wnętrza/ jak skały rozsadzone eksplozyą, inne porastał mech, zielsko i krzaki tak, że podobne były raczej do jakichś ogrodów dziwacznych. Zrazu dostrzegł jeno chaos kamieni ciosanych, kłód drzewa, belek w stosach ledwo ociosanych, rozrzuconych narzędzi, a ponadtem wszystkiem szkielet rozpoczętego rusztowania i dwa żórawie z blokami na tle białawym materyałów sterczące, niby kościotrupy olbrzymich ptaków z wyciągniętemi szyjami. Smutno było i rozpacznie na tym opuszczonym wśród roboty obszarze. Niebawem wydało mu się iż słyszy głuche, miarowe uderzenia jakby motyki bijącej w ziemię. Idąc za tym odgłosem dostrzegł w odległości kilku metrów od rusztowania na wolnym, sześciobocznym placu świeżo skopanym, połyskujące w powietrzu i opadające miarowo ostrze motyki. Spadało w równych odstępach czasu i wznosiło się w górę, ale dostrzedz nie można było ramienia, które je w ruch wprawia. Ksiądz Juliusz poszedł w tym kierunku i nabłądziwszy się wśród labiryntu kamienia łamanego, przeskoczywszy mnóstwo wielkich głazów i jezior wapna, obszedłszy dużo stert drzewa, zobaczył wreszcie w głębokim rowie ojca Pamfiliusza. Stał z nogami we wodzie z spotniałą czerwoną twarzą i kopał zaciekle.
— Dzień dobry ojcze! — pozdrowił go ksiądz Juliusz.
Ojciec Pamfiliusz podniósł głowę i zawołał z radością i zdziwieniem poznawszy gościa:
— A to ksiądz sekretarz! Przychodzi ksiądz zobaczyć mą fabrykę. Bardzom rad,... widzi ksiądz sam... robota postępuje... prawda?
— Cóż robisz ojcze w tym rowie! — spytał ksiądz Juliusz.
— Ależ naturalnie... kopię, kopię fundamenta mój szanowny... Tylko pogoda coś nie sprzyja... Ale to nic!
Ojciec Pamfiliusz wypuścił z rąk motykę obtarł długą zapryskaną błotem brodę i opuścił na nogi habit aż do pasa zakasany.
— A nie sprzyja czas — powtórzył — wszystko podchodzi wodą. Podaj mi ksiądz rękę, to wyjdę na wierzch... Tak... jak to ładnie ze strony księdza, że mnie odwiedził nareszcie... tylko niestety nie mogę ugościć w moim pokoju na górze, bo właśnie skradziono mi świeżo drabinę... no, jakże tam Jego Przewielebność... co?
Gadając bez ustanku przy pomocy Juliusza wydostał się z rowu i lekko wyskoczył na podwórze. Po wymianie zwykłych grzeczności ksiądz Juliusz spytał:
— A więc to wasz kościół ojcze?
Ojciec Pamfiliusz wyprostował się dumnie i wskazując na przestrzeń sześcioboczną dawniej pokrytą krzakami cierni, dziś skopaną i otoczoną cienkim sznurkiem założonym na paliki odparł: Wszystko to, to mój kościół, księże drogi, wszystko to co widzisz!... A wierzyć nie chciano! że go odbuduję?!...
— Jakto odbuduję?... — spytał ksiądz Juliusz przekonany, że Trynitarz drwi z niego — jakto?... mija już czterdzieści lat jak budujecie ojcze, a niema jeszcze nic...
— Nic? — zawołał ojciec Pamfiliusz wskazując pełnym namaszczenia gniewu i powagi gestem podwórze zawalone budulcem...— Nic, a to co?... Patrz, to wszystko, to się nazywa nic? Najtrudniejsza rzecz ukończona... teraz tylko budować!... Tak tylko budować. Ale deszcz pada, możebyśmy się gdzie schronili.
Ksiądz Juliusz odmówił i usiadł na bloku granitu. Nie nalegając dłużej, mnich przykucnął naprzeciw niego na kupce kamieni. Spoglądali sobie wzajem w oczy czas jakiś. Wicher się wzmógł i gnał deszcz skośnemi strugami siekącemi siedzących po twarzach, od czasu do czasu spadał z któregoś muru kamień z tępym łoskotem na miękką ziemię, lub wichurą porwany odłamek łupkowego dachu łukiem przecinał powietrze.
— Czy masz ojcze pieniądze? — spytał ksiądz Juliusz nagle.
— Mam zawsze pieniądze! — odparł ojciec Pamfiliusz. — Właśnie dopiero przed tygodniem wróciłem z Węgier i podróż się powiodła wcale dobrze. W Gran... ach, jakież to śmieszne... Wyobraź sobie ksiądz... zaszedłem do samego arcybiskupa... jestto człek wesoły, lubi anegdotki i hojny nadzwyczaj... Powiedział do mnie: Mój ojcze za śpiewaj mi Marsyliankę, a dam sto reńskich! Począłem jak szalony śpiewać Marsyliankę, za każdy raz arcybiskup dawał mi po sto reńskich... śpiewałem zaś dwanaście razy.
I zanucił:
— Nous entrerons dans la carrière...
— Umiesz więc ojcze Marsyliankę? — rzekł ksiądz Juliusz nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— A cóż ksiądz chcesz? — odparł starzec wstrząsając głową z rezygnacyą... W moim zawodzie musi się po trochu znać wszystko!... ma się do czynienia nieraz z takimi dziwakami, fiksatami! Naprzykład... widzisz na przyszły rok muszę iść na Wschód... ale to inna rzecz... tam ludzie kpią sobie z Marsylianki... Wszyscy chcą, by im mówić o modach, o ostatnich modach paryskich... No i opowiadam mniej więcej dokładnie... Czasem blaguję... ot jak padnie... dość że wszyscy są zadowoleni!
Ksiądz Juliusz nie słuchał, zagłębił się w rozmyślanie.
Z chwilą gdy stanął wobec przeszkody, którą należało obalić wrócił mu naraz zapał i gorączka niecierpliwości. W myśli nie miał już biblioteki i nie w tym celu postanowił zdobyć pieniądze, na razie nie miał żadnego planu, nie szło mu zadowolenie żadnej nowej namiętności, podejmował rzecz dla niej samej, dla samej przyjemności. Wśród natłoku wrażeń wypierających się wzajem z przeczulonego mózgu i szarpiących nerwami, nasunęło mu się jako niejasne przeczucie, że jest może narzędziem sprawiedliwości ludzkiej i gniewu bożego wobec tego człowieka wyłamującego się z pod praw społecznych i kalającego godność Kościoła. To co w gruncie rzeczy było jedynie podłem wyrachowaniem, niegodnym szantażem wydało mu się nagle dyletantyzmem, a dyletantyzm ów przybrał w następnej chwili postać wiary wyszlachetniał, stał się misyą. Ksiądz Juliusz osądził, że należy przerwać szorstko gadanie starca i przystąpić odrazu do rzeczy, użyć brutalnej siły miast zapuszczać się w zawiłe subtelności, których szanse małe być musiały wobec starego włóczęgi, jakim był ojciec Pamfiliusz. Należało go raczej zdziwić, ogłuszyć potężnym, dobrze wymierzonym ciosem maczugi. Przybrał więc surową minę i rzekł:
— Nie przyszedłem tu słuchać waszych głupstw mój drogi ojcze! Proszę, racz mi poświęcić dwie minuty uwagi... Mam na myśli dzieło, wielkie dzieło i na ten cel potrzeba mi dużo pieniędzy... Chcę wprzód uspokoić twe sumienie... i mówię ci przeto, że nie idzie o rozwiązłe przygody na obczyźnie pod pozorem budowania kościoła... nie! Idzie o co innego, o rzecz bardzo szczytną, bardzo piękną, nawskróś chrześcijańską... Gdybym ci nawet powiedział co mam na myśli prawdopodobnie nie pojąłbyś!... Powtarzam, potrzebuję pieniędzy i... ty mi ich dać musisz, bo masz!...
— Nie mogę. — odparł spokojnie ojciec Pamfiliusz, którego uśmiechniona przed chwilą niewinnie twarz przybrała wyraz rozmarzonej powagi apostolskiej.
Ksiądz Juliusz zdjęty nagłym gniewem wstał. Liczył na zdziwienie, przygnębienie Bóg wie zresztą na jakie straszne wrażenie. A oto ten człowiek ani mrugnął okiem i rzekł tylko: »Nie mogę« głosem spokojnym, nieugiętym, wyrażającym niezmienne postanowienie. Zapanował nad sobą i spojrzał na mnicha. Kilka kamyków wymknęło mu się z pod stóp, spokojnie poprawił się opierając nogi wyżej, a krople deszczu drżały mu na brodzie.
— Nie możesz? — zamruczał ksiądz Juliusz.
— Nie!
— Zważno ojcze dobrze... Nie możesz?
— Nie!... Jeśli twe dzieło synu jest dziełem dobrem, które Bóg miłuje... uczyń jak ja uczyniłem... drogi są wolne!
Ksiądz Juliusz żachnął się:
— Czyż mnie masz za włóczęgę, naciągacza, brudnego i sprośnego skąpca?
— Jesteś czem jesteś mój księże, a ja też jestem, czem jestem,.. I czegóż się gniewasz?
— Pytam raz jeszcze, dasz czy nie?
— Nie mogę!
Ksiądz Juliusz potrząsnął w powietrzu zaciśniętą pięścią.
— Dobrze!... zabronię ci żebrać w całej dyecezyi... naślę ci żandarmów, pochwycą cię i wtrącą do więzienia...
— Ach — oparł ojciec Pamfiliusz melancholijnie kiwając głową — W całej dyecezyi znają mnie jak zły szeląg... nikt nie da mi już grosza... a co do więzienia... to powiem ci, że nieraz źli ludzie wzięli mnie... no i cóż... przespałem się!... Dużo lepiej spać w więzieniu niż na mokrych przydrożnych kupkach kamieni... zaręczam ci...
— Dobrze, napiszę do Rzymu... każę cię stąd wygnać... doniosę twemu generałowi... papieżowi.... Opowiem wszystkim coś ty za ptaszek, opiszę wszystkie twe przygody, świństwa, zbrodnie.... zdenuncyuję cię... słyszysz ty podły, stary oberwańcze!
— Nie szkodzi... Generał mnie zna... papież mnie zna... a zresztą jest ktoś większy, potężniejszy co mnie zna i ochroni...
Wskazał palcem na niebo i dodał:
— Bóg mnie uchroni!... Nie boję się ciebie mój księże...
— Sprawię, że zażądają od ciebie rachunku z wszystkich pieniędzy, któreś rozmarnował.... skradł... zrobię... uczynię...
Ksiądz Juliusz pienił się. Wielkie oczy wykrzywione jak w ataku epilepsyi świeciły białkami pokrytemi siecią czerwonych żyłek. Na wargach tłoczyły się, ścigały, krzyżowały przekleństwa, wydawał dźwięki nieartykułowane, wymawiał niezrozumiałe słowa, gubiące się w świście zdyszanych piersi, w rzężeniu flegmy, wreszcie porwał go straszny kaszel, który mu szarpał gardło i rwał pierś, tak iż zdawało się, że wpół zgięty z siną twarzą, żyłami nabrzmiałemi do pęknięcia z wyciągniętą szyją wyrzuci z siebie życie w strasznym ataku.
Gdy się nieco uspokoił, rzekł doń mnich nie ruszając się ze swego miejsca głosem spokojnym i słodkim:
— I pocóż szkodzić sobie do tego stopnia. Cóż mi drogi księże właściwie masz do zarzucenia... czy to, żem ci nie dał pieniędzy zebranych żebraniną, plonu mych modłów i cierpień? Ależ zrozum, że dać ci ich nie mogę... nie mogę... nie, nie chcę! Słuchaj... dużo razy błagali mnie na kolanach o parę groszy nędzarze, konający niemal z głodu, najmizerniejsze stworzenia boskie... błagali ze łzami w oczach, a jam ich odepchnął!... Nie mogę! To nie moje pieniądze, to Jej mienie, Jej, świetlanej, jasnej wybranki mego serca!... Nie wolno mi nic uronić! Nawet, gdyby szło o wybawienie kogoś od śmierci, od potępienia... nie uczyniłbym tego.
Deszcz chlupał po kałużach, wiatr jęczał w załomach rozwalisk, w wilgotnem gestem powietrzu szara sylwetka rusztowania chwiała się pod uderzeniami wichury. Trynitarz ciągnął dalej:
— Znieważyłeś mnie przed chwilą... ba, mój Boże wielu to uczyniło przed tobą, albowiem nie wiedzą... Przebaczam ci! Mnie dość dwa sous na życie, kawał muru dla ochrony przed nawałą, deska za łoże, ta odrobina ciepłej krwi w żylskach starych... i poczucie, że sił resztka siedzi jeszcze w kościach... Mnie tego dość... Czyż myślisz, że łaknę grosza? Posłuchaj dziecko... przyjdź w dzień, w którym skończę mój kościół, a dam ile zechcesz... dam wszystko... klnę się na duszę, dam!... Ale do tego dnia nic, aż do owego jasnego dnia... nie mogę!
Ksiądz Juliusz stał zmieszany przed mnichem. Już go rozumiał. Więc to był waryat szczery, waryat, w którym nie było fałszu! A może drwi?... Nie wiedział. W każdym jednak razie było to dlań niespodzianką, nie był przygotowany ni na ten niepojęty obłęd, ani na tę śmiałą ironię. Stał nie wiedząc co począć. Cóż tedy kryło się za ową bruzdami posieczoną maską, która w oczach jego dwa razy zmieniła się, zdemateryalizowała niemal, którą prześwietliła na wskroś nieznana tajemnicza, wewnętrzna piękność. Uczuł strach przed mnichem, choć gniew dotąd w nim burczał i nie mógł się w uczuciach swych wyznać, nie wiedział czy czuje dlań politowanie, podziw, czy pogardę. Wewnętrzny głos posłyszał dziwny jakiś, nieznany: Na kolana! A inny szept doradzał: Daj mu w twarz.. to rozbójnik! Czuł, wiedział na pewne, że prawdę pierwszy powiada, ale usłuchał drugiego i tupnąwszy w ziemię nogą krzyknął:
— Brednie, brednie, brednie!... Nie bierz mnie za idyotę! Wiesz dobrze sam, że cały twój kościół to czysta blaga... nie odbudujesz go nigdy!
Ojciec Pamfiliusz wstał, wyprostował się, w oczach zatlił mu się płomień i tak je rozświetlił, uczynił tak ogromnemi, ukazał takie przepaści, że ksiądz Juliusz cofnął się. Nie mógł znieść blasku co miarę człowieczą przekraczał. Wydało mu się, że idzie ku niemu archanioł, bóg jakiś mocny, posępny, nawykły siadać po zamarłych rozwaliskach. Kolana się pod nim gięły, a usta słowa błagalne o zmiłowanie szeptały, a mnich przystąpił i targnąwszy go za ramię krzyknął donośnie:
— Człowiecze małej wiary!... kapłanie niegodny... nie bluźnij! Patrz i słuchaj! Gdyby własne same stare ręce moje miały łupać tę skałę, a krzyż do ziemi pochylony dźwigać je w górę, gdybym zaciągać miał te bale, kuć to żelaziwo, na ramionach łuków sklepy dźwigać własnych, gdybym sam temi oto rękami kościół miał objąć i do piersi suchej przytuliwszy dźwignąć i postawić jako stać ma na ziemi... Wtedy... słyszysz biedny szaleńcze... wtedy nawet, mówię ci.... uczynię to! He... he... he... bądź zdrów biedaku!
Odwrócił się postąpił kilka kroków w kierunku zaczętego rowu, podkasał habit i ześliznął się po gliniastym upłazie na dół.
Chwilę stał ksiądz Juliusz jak skamieniały z nogami w błocie. To nie jest rozbójnik, pomyślał, to człek dużo gorszy... to poeta!
A tymczasem motyka poczęła znów błyskać ponad ziemią i zapadać rytmicznie... biła w ziemię... biła ciągle... bez przerwy.
Księdza Juliusza opanowało dziwne uczucie. Radby był zawrócić, przemówić do mnicha, upokorzyć się, ale niska duma i bojaźliwość czajaca się na dnie duszy każdego gwałtownego człowieka nie dopuściły do tego. Odszedł pod silnem wrażeniem. Znowu otoczył go chaos budulca, przedarł się przezeń, przebrnął dwa podwórza zapadając głęboko w błoto i okrążył ruiny. Majestat jakiś rozpościerał się na wszystkiem. Martwe przedmioty, pogrążone w odmęcie smutku zestrajały się teraz z duszą i wydały częścią składową, fizyczną częścią tajemnicy dusznej, której zajrzał w oczy i od której drżał jeszcze. Przez szczelinę starego muru, ukazało mu się życie nieznane, tak inne, że żyćby niem nie mógł, życie, wobec którego czuł się małym, szpetnym, podłym i niegodnym. I ujrzał, że są szerokie widnokręgi, a on o tem nie wiedział, że ścielą się w bezmierne dale łąki umajone barwnymi kwiatami marzeń, a nad ich cudnymi kielichami polatują dusze, dziecięce dusze, starców i dusze nędzarzy, i że są jeszcze kwiaty inne, w których na dnie, pośród płatków śnią maleńkie duszyczki sen śmierci. Szedł, a przez głowę płynęły mu różne mgliste nie złączone ściśle z tem co widział i słyszał w Reno myśli i obrazy. Dużo ich było, potrącały się, ale wszystkie za cel miały ojca Pamfiliusza. Począł rozmyślać o nim i o cudach religii miłości, która taką radością przepaja cierpienie, tyle mądrości daje szaleństwu i majestatu płaszczem okrywa upodlenie. Wreszcie wspomniał z bólem o własnym upadku. Daremnie szukał w życiu całem swem, począwszy od chwili gdy świadomość się w nim wzbudziła. Sama tam jeno była brzydota, podłość i krótkie nieudolne wzloty, rozmachy ku dobremu, ale po nich następowały jako skutek gwałtowne nawroty, tem cięższe, tem bardziej beznadziejne. Ani szczątka wiary, miłości, namiętności nawet. Same tylko instynkty brutalne, zwierzęce, manie i zboczenia umysłowe, a obok tego wszystkiego poczucie straszliwej, bezmiernej pustki, wielki wstręt do życia i strach przed śmiercią... tak, przed śmiercią, gdyż mimo zwątpień i niewiary, skutkiem wychowania chrześcijańskiego i nawyczek swego kapłańskiego zawodu wyobrażał sobie owo zagrobne życie, jako wieczność mąk niezmiernych.
Szedł powoli, pochylony pod brzemieniem niewidzialnego ciężaru, z wzrokiem wbitym w ziemię, kędy w kałużach błota odbijały się chmury. Wiatr przycichł, deszcz zmienił się w lekką mgłę, która rozpraszała się coraz bardziej, a poprzez rozdarcia chmur na niebie żywszem oblane światłem ukazywać się poczęły małe wykrawki ciemnego błękitu. Zwolna z mgły przysłaniającej kontury rzeczy i falistość terenu, poczęły się wyłaniać zielone rozłogi łąk zasnute niebieskawymi oparami, a z dolin koloru mętnie fioletowego tu i owdzie ożywionego jasnemi plamami domów, sterczały wysoko gałęzie wierzb i topoli i wydawały się w mgle wątłymi słupami różowego dymu. Doszedłszy na szczyt pagórka, skąd nagle widok otwierał się na miasto i trzy wieże kościołów jego, ksiądz Juliusz przyspieszył kroku. Była sobota, dzwony biły odpowiadając sobie wzajem, głosząc, że nadchodzi dzień święty. Dźwięczały świętalnie, radośnie, mówiły o spoczynku błogosławionym po pracy, a głos dzwonów katedralnych silniejszy od innych i głębszy niósł dobrą nowinę aż w doliny. Ksiądz Juliusz zasłuchał się w ich dźwięki złagodzone odległością i doznał bardzo miłego uczucia, ale istoty jego i przyczyny nie umiał sobie wyjaśnić. Napięcie nerwowe znikło, wzruszenie jakieś objęło serce i bez wstrząśnięć, bez bólu poczęły z oczu jego płynąć łzy. Dzwony biły długo i długo płakał ksiądz Juliusz. Tym czasem zbliżyła się doń biedna kobieta, wyniszczona, chuda z twarzą koloru kamiennego. Okryta była smrodliwymi łachmanami, nogi miała bose, ciągnęła wózek w którym spało na słomie dwoje nędznych i chudych dzieci.
— Co łaska dobrodzieju! — rzekła.
Ksiądz Juliusz dostał z sakiewki dwa złote luidory, położył je na dłoni biedaczki i rzekł:
— Macie... to nie odemnie zresztą... to od księdza biskupa... pomódlcie się na jego intencyę i na moją... i niech To od was odsunie na parę dni troskę o życie.
Dzwony zamilkły gdy przestępywał próg biskupstwa, ale czuł w sercu i w uszach słodkie wibrowanie. W szedł do swego pokoju, padł na kolana przed obrazem Ukrzyżowanego i bijąc się w piersi błagał:
— Boże mój, miej litość nademną!... Przebacz!... Wesprzyj!...
Z rękami złożonemi, oczyma utkwionemi w obrazie przetrwał na modlitwie aż do wieczora.




Zbliżał się Wielki Piątek. Ksiądz Juliusz przestał myśleć zarówno o swej bibliotece jak o ojcu Pamfiliuszu, cnocie i śmierci. W rażenie wyniesione z Reno pierzchło bardzo szybko. Wziął się znowu do spraw dyecezyalnych jeszcze bardziej jak przedtem dziwacząc i tyranizując wszystkich wokoło. Widziano znów jego czarną sylwetkę snującą się po tarasie o zmierzchu. Księży, którzy pod nieobecność złego psa owczarskiego poczęli znowu chasać zakasawszy sutanny, uradowani wolnością, jak im się wydawało wieczystą już teraz, przejął na nowo strach, poczęli baczyć na siebie i unikać się wzajemnie. Terror zapanował znów po wioskowych plebaniach. Biskup był w rospaczy, ale przyczyną jej nie był powrót do pracy nieco hałaśliwy może powrót ulubieńca, który zdejmował mu znów z ramion ciężar administracyi, ale fatalna, straszna konieczność wydania listu pasterskiego. A tu jak na złość nie miał nic do powiedzenia, nie chciał nic mówić, nie mógł... Mimo to musiał... Za każdą cenę list wystosować należało. Gdzież więc szukać wyrażeń dość bladych, słów mglistych, by karty, które miał zapełnić pismem równały się białem kartom papieru i by wszyscy byli zadowoleni. Trudno o to w czasach, kiedy dzienniki mają pasyę rozbierania wszystkiego i nadawania najprostszym, najbłahszym zwrotom znaczenia strasznego, podsuwania sensu, którego tam zgoła niema.
— Cóż mogę zrobić? — wyjęknął biskup po długiem i przykrem rozmyślaniu.
— Oto chyba zalecić wiernym, by wiedli poczciwy żywot... by... by... chodzili do kościoła,... do spowiedzi... by pilnowali ściśle postów, by byli dobrymi katolikami, a Bóg wtedy uchroni ich od grzechu, gradu, ognia, choroby... Wreszcie wskazuję na to, że wiara... nie, na nic nie wskażę... nie trzeba wskazywać!... Zakończę cytatem, z którejś ewangelii... parafrazą.. i modlitwa do tego, od którego nam pochodzą wszystkie dary, chleb, wino... etc!... i siła znoszenia cierpień nieodłącznych od życia na tej ziemi.. Zdaje mi się, że w tem niema nic jakobińskiego?... Nie wspomnę o Jego Świątobliwości, gdyż zarzuconoby mi ultramontanizm... ani o cesarzu, bo wziętoby mnie za liberała...
Na tej podstawie począł pisać i pokrył drobnemi literkami już około pięćdziesięciu kartek papieru, ciągle wyskrobując i kreśląc. Gdy odczytywał co napisał, przy każdem słowie nadstawiał uszu, potniał, drżał, wreszcie podarł manuskrypt cały kartka po kartce i począł znowu potnieć, drżeć, wzdychać i łamać ręce w zupełnej pogrążony rozpaczy.
Jednego ranka zjawił się w gabinecie biskupa ksiądz Juliusz. W sam raz spokojny był i w wyśmienitym humorze. Zaraz też spytał:
— Czy Wasza Eminencya pamięta o liście pasterskim? Właśnie nadchodzi Post!
— Naturalnie mój drogi myślę o nim, myślę! — odparł starzec a przerażenie odmalowało się w jego oczach.
— Ach, cóż za straszna rzecz!
— Czemuż straszna? — spytał ksiądz Juliusz.
— Mój drogi, widzisz... odpowiedzialność... zresztą trzeba... jakoś tak... Stanowisko moje... stoję przecież na straży pokoju, zgody, wyrozumiałości... Ach tyle ostrożności trzeba, tyle rozwagi, by nie urazić kogoś... wszystko to tak drażliwe...
Ksiądz Juliusz zainteresował się żywo kłopotem biskupa...
— Naturalnie bardzo drażliwe... Możebyśmy o tem pomówili razem...
— Z największą przyjemnością... — bełkotał biskup nie mogąc ukryć wielkiego niepokoju — ale tyś mój drogi... tyś jest niewymownie gorliwy... porywczy... Ha trudno, młodzież ma inne poglądy niż starcy... posuwają się za daleko... to jest... tak... a tutaj trzeba...
Chwiał głową z wielkiem zakłopotaniem, czoło mu się poorało zmarszczkami, a z zaciśniętych mocno warg wypadały od czasu do czasu pojedyńcze słowa. Przeciwnie, ksiądz Juliusz mówił z namaszczeniem, płynnie, pochylając się z szacunkiem przed biskupem.
— Nie mam zgoła śmiałości narzucać Waszej Eminencyi czegokolwiek, radbym udzielił jeno rady, a przedewszystkiem pragnę powiedzieć co o Waszej Eminencyi mówią w świecie katolickim.
Biskup aż podskoczył na krześle. Oczy mu wyszły niemal na wierzch z przerażenia.
— Wiec... więc mówią o mnie coś w świecie katolickim?... No i cóż mówią?
— Przedewszystkiem — począł ksiądz Juliusz — wszyscy jednogłośnie oddają najwyższe pochwały Waszej Eminencyi z tytułu administracyi dyecezyi, wszyscy wielbią jego miłosierdzie, litość, sprawiedliwość... ogólnie tylko żałują wszyscy, ze w pewnych ważnych okolicznościach Wasza Eminencya zajmuje niejasne, mało zdecydowane stanowisko... listy pasterskie naprzykład wydają się... nieco... wodniste... ogólnikowe... czego innego spodziewano się po Waszej...
Biskup rzucił się na krześle nerwowo.
— Czegóż to chcą od mojej Eminencyi? — krzyknął — cóż im dać może moja Eminencya?.. Czyż mam spalić i zatopić w krwi dyecezyę?... To nie moja rola!... Nie jestem rozbójnikiem!
— Ależ nikt tego nie żąda! — mówił dalej ksiądz Juliusz z gestem łagodnego protestu. — Wszyscy oczekują jeno większej siły, zdecydowania w aktach publicznych, więcej charakteru... ognia... Ot czego oczekują wszyscy!
I dając się unieść własnym słowom jak aktor wpadający w zasadzkę własnej mistyfikacyi, ciągnął dalej z zapałem, któremu podniecenie i ważność samego realnego tematu nadawały pewien akcent szczerości:
— Chcianoby, by przeciw ateistycznej filozofii, która święci tryumfy, przelewa się za brzegi i rozpiera po urzędowych katedrach otwarcie popierana i płacona przez rządy, by przeciw zaciekłym, coraz to częstszym atakom na Kościół podniósł się głos zarazem mściwy i pociechę niosący... okrzyk buntu i nadziei z chrześcijańskiej piersi... Złe nastały czasy Eminencyo! Wiązanie gmachu społecznego trzeszczy i pęka, religia podupada, wszystko rozkłada się i gnije... Na tronie... na samym tronie widzimy jawną, bezczelną orgię! A w dole zgłodniałe zwierzę ludzkie wyje krwi łaknąc! Gdzie spojrzyć zamęt, szał i panika strasznego popłochu!... Dorasta zła i wstrętna generacya i jeśli nad nią władzy się nie uzyska, ludzie ci pójdą zrywać wizerunki Chrystusa z krzyżów przydrożnych i zamienią w banki lub miejsca grzechu kościoły nasze ogołociwszy je wpierw ze znaków Odkupienia... Ty ojcze masz powierzony rząd dusz!... Dusze te łakną utwierdzenia w wierze, zachęty w walce, ochrony przed grożącem niebezpieczeństwem!... Zaprawdę źle jest pozostawić je bez opieki!... Jestto zaniedbanie obowiązków nałożonych przez Boga samego!... i Bóg zażąda rachunku! I na cóż zda się mówić o pokoju, gdy walka się gotuje, gdy wróg naciska i miota obelgi! Oto co mówią w świecie katolickim!... Mówią ponadto!...
— Tam do licha!... jakoś nie widzę tego wszystkiego! — wykrzyknął biskup, który słuchał z otwartemi ze zdziwienia ustami, gwałtownej przemowy księdza Juliusza. — Tam do licha! Ci ludzie musieli oszaleć... Od wieków ludzie dzielą się na złych i dobrych... są tacy... są i inni... i tak było zawsze... Zresztą cóż ja na to mogę poradzić? Przecież ja nie stworzyłem świata... No no powiedzże,... czy to ja stworzyłem świat?
Ksiądz Juliusz ciągnął dalej coraz to ostrzejszym, zjadliwszym głosem.
— Nie sądzę Eminencyo... nie sądzę... powtarzam jeno... Mówią, że miło być musi żyć sobie w pałacu, dobrze jadać, ciepło się odziewać, wygrzewać do ognia, podlewać kwiatki, układać dwuznaczne wierszyki, przyjmować i błogosławić ludzi. Mówią też, że nic łatwiejszego jak odsuwać od siebie wszelką odpowiedzialność zagrażającą spokojowi, trawieniu, płoszącą sny roskoszne, że nie trudno zamknąć oczy, by nie widzieć tego co martwi, zatkać uszy na wołające głosy... Ale wszyscy mówią, że to ani nie pięknie, ani uczciwie, ani po chrześcijańsku, i że mocno wygląda na zdradę wodza, który w dniu walki opuszcza żołnierzy i pozwala im ginąć bez ratunku. Mówią też, że podobne postępowanie musi mieć tajemne przyczyny... mówią...
— Mówią... mówią... androny mówią! — krzyknął biskup. Pobladł, oczy mu się szeroko rozwarły, wstał z fotelu, odwrócił się od księdza Juliusza i począł, nerwowo przechadzać się po gabinecie.
Ale zaraz zapanował nad sobą, nie chciał okazywać się porywczym. Nie chciał skończyć na tym wykrzyku i tym geście gwałtownym, który łatwo mógł wzbudzić w sekretarzu straszny wybuch gniewu, czego ile sił zawsze unikał staruszek. Uspokoił się więc szybko, zbliżył się do księdza Juliusza i rzekł:
— Mój drogi uspokój się... namyśl... widzisz, mówisz mi o cesarzu, a cóż cesarz ma wspólnego z listem pasterskim na Wielki Post? Wszystko zło gnębiące nas jest jego dziełem! Cała bezbożność, zgnilizna, od której konamy to jego dzieło! Pod fałszywym pozorem sprzyjania Kościołowi, otoczywszy nas protekcyą, która jest obelgą, stał się wielkim sprawcą rozkładu...
— Tere fere!... Cóż ty o tem wiesz?
— Wiem! — wykrzyknął ksiądz Juliusz głosem ostrym, podniesionym, nie dopuszczającym repliki.
Zrospaczony biskup osunął się we fotel. Zużył całą energię do jakiej był zdolny na opór, teraz osłabł. Czuł, że więcej uczynić nie jest w stanie. Zresztą słowa Juliusza wstrząsnęły też jego sumieniem. Czuł, że zarzuty są słuszne, a wielkiej przesady nie dostrzegł, gdyż zakryły ją dźwięczne frazesy i zwroty deklamatorskie. Ale nie poddał się, próbował walczyć dalej.
— Moje drogie dziecko! — westchnął — pomyśl w jak fałszywem znalazłbym się położeniu... Cesarz!... ależ przecież on mnie mianował biskupem!... A zresztą... zresztą... czyż nie iluminuję 14 sierpnia?
— O Eminencyo! — rzekł ksiądz Juliusz z cięźkiem westchnieniem. — Wielcy święci i męczennicy pańscy... ci sami, których czcisz... ci, których dzieła po wiele razy odczytujesz lubując się i budując... tak nie czynili. Na okrwawione stopnie tronu wstępywali niosąc tam słowa gorzkiej, nagiej prawdy... pośrodku ciżby wrogów czynili wyznanie swej wiary!... oczy tyranom patrzyli i klątwy na ich głowy miotali.
Biskup pomyślał, że w takim razie ci święci byli buntownikami, ale ze zdaniem tem nie wystąpił, patrzył tylko z pod oka na księdza Juliusza, który zamilkł, i stał z wzniesioną w górę głową, oczyma ekstatycznie unieruchomionemi, wargami, na których drżały jeszcze zaklęcia i błagania. Wyglądał na proroka. I rzeczywiście w tej jednej minucie, kiedy zapomniał o komedyi, z planem której przyszedł do biskupa, był istotnie prorokiem. Uczuł się naraz w mistycznym świecie, wizyonerskim. Byłby się dał rozrąbać na poły jak Izajasz i byłby się wśród męki uśmiechał, szedłby był z roskoszą na tortury. Odwrócił się i wyszedł powoli zostawiając biskupa zmieszanego i zrospaczonego.
Ale nie dał za wygraną i przypuszczał ciągle nowe szturmy. Miał i teraz na twarzy maskę natchnienia, ale pod nią widział już jedno szyderczy grymas mistyfikatora. Co dnia znosił nowe dowody, wieści, groził, aż wreszcie biskup opętany, tyranizowany, kładziony na męki przez swego przybocznego kata począł ustępywać i punkt po punkcie zatwierdził, w żaden tylko sposób nie chciał w liście pasterskim wzmianki o cesarzu. Nie chciał i basta. Ostatkami sił bronił tej ostatniej reduty powtarzając ciągle:
— Tylko nie to... wszystko, tylko nie to... zamianował mnie!... Zresztą mam wyraźne wskazówki, roskazy... nie chcę naruszać prawa!
Biedaczysko nie jadał już teraz, nie sypiał i żył w ustawicznym strachu. Tak się stał wrażliwy, że wstrząsał nim każdy, najlżejszy hałas. W nocy dręczyły go zmory i wizye. Nawet podczas mszy, lub odmawiania brewiarza stawały mu przed oczyma straszne, krwawe męczeńskie sceny, widział cyrki zlane krwią, jatki!... Ani na chwilę zjawy te go nie opuszczały i nie mógł zaznać spokoju. Pożądał już choroby, śmierci. W reszcie poświęciwszy wszystko, poświęcił też i cesarza.
— Niech się stanie! — rzekł — ale proszę cię nie wymieniaj jego imienia. Nie pisz: Cesarz, ani cesarstwo, nie, nic podobnego... Raczej napisz: mocarz... albo tyran!... nie, nie! Napisz w ten sposób: gnębią nas... prześladują... rozumiesz, to wiele mówi, a wiele też osłania. To można zastosować do kogokolwiek.... chociaż o Boże! nikt się już na to nie weźmie! O mój Boże!... mój Boże!... co to będzie! Co powie prefekt?... minister?... rada państwa?... co za skandal?.... Usuną nas obu!... skażą na kary upokarzające!
A ksiądz Juliusz odpowiadał poważnie:
— Eminencyo, Chrystus został ukrzyżowany.... a czyż się żalił?
Wreszcie pewnej niedzieli list pasterski wybuchł jak bomba po parafiach. Kilku proboszczów, lepiej od innych poinformowanych, odmówiło czytania go z ambony.
Zdumienie zapanowało, strach i oburzenie... Powszechnie sądzono, że biskup oszalał. Dziwny ów dokument literatury kościelnej zredagowany i napisany od początku do końca przez księdza Juliusza, w zdaniach krótkich, nerwowych, smagających, wyglądał na pamflet. Zawierał gwałtowne i bezpośrednio na rząd skierowane ataki, prócz tego z zajadłą wściekłością i nienawiścią domagał się rewindykacyi wszystkich dawnych przywilejów i praw Kościoła, i był płomienną pobudką i wezwaniem do wojny religijnej. Wszyscy, mniej nawet toleranccy dyecezyanie spostrzegli, że sprawa liczyć nie może na powodzenie, że jest nie popularną, zamiast więc popierać ją, przyłączyli się do wrogów swych i żądali ukarania autora. Wzburzenie takie zapanowało, że tego jeszcze wieczora zebrał się przed pałacem biskupim tłum robotników, uliczników i drobnomieszczan z trójbarwnemi chorągiewkami i pieśnią królowej Hortenzyi na ustach. Wyli długo, miotali klątwy, wreszcie wybili wszystkie szyby i poszli. Z prowincyi sprawa wnet dostała się do Paryża, a z Paryża rozeszła się po całej Francyi. W ciągu kilku dni list pasterski księdza Juliusza przybrał rozmiary wielkiego, europejskiego wydarzenia. W wszystkich ministerstwach zawrzało, oczy całego świata zwróciły się na Rzym dotąd cichy i spokojny. Dzienniki pieniły się i rzucały gromy. Biedny biskup drżący od każdego hałasu zwrócił na siebie ogólną uwagę.
W pierwszych zaraz dniach po ogłoszeniu listu prefekt udał się do Paryża. Minister wyznań wezwał do siebie biskupa. Między rządem francuskim, a Stolicą Piotrową poczęły kursować depesze, wyjaśnienia, raporty, noty, jeździli tam i z powrotem wysłańcy gabinetów, a Rada państwa zebrała się na uroczyste posiedzenie. Po kawiarniach, klubach, salonach, wszyscy komentowali ważny wypadek. Na bulwarach wieczorem słyszano ciągle rozmowy.
— A więc cóż, wojna?
— Ten biskup wygląda jakby się wściekł!
— A Rzym... co mówi Rzym?
Pisma poważne i dobrze poinformowane głosiły, że biskup połączył się ze stowarzyszeniami okultystycznemi, tłumaczyły funkcyonowanie karbonaryzmu katolickiego, którego biskup był najwyższym i najgroźniejszym przywódcą, wrogim dla wolności sumienia i pokoju świata. Na temat jego nazwiska i czynów snuto najgłupsze w święcie baśni, grzebano zaciekle w jego życiu, prywatnem, przypomniano proces i podano go publice na nowo w sosie najohydniejszych i najobelżywszych dodatków. Pisma satyryczne ze swej strony zamieściły na pośmiewisko wszystkich jego karykaturę, na której paradował w ogromnej śpiczastej kapicy Torquemady. Ni jeden głos nie podniósł się na jego obronę. Otwarcie, okrutnie wyparła się go prasa klerykalna. Gdy biedny, opuszczony samotny łamał ręce i łkał głośno wpółoszalały w pokoju hotelowym w Paryżu czując, że dusza drze mu się w kawały, że serce pęka od ciosów nieszczęścia, gdy paliła mu się twarz od wstydu i upokorzenia, ksiądz Juliusz radował się i tryumfował. Roskoszował się jak smakosz wynikiem mistyfikacyi, którego się ani spodziewał i dumny z całego tego zamętu jaki wywołał, potrząsał w powietrzu egzemplarzem swego listu pasterskiego podobnie jak niegdyś za czasów dziecięcych próżną flaszką z tranu, który wmusił w swą siostrę Atalię i wykrzykiwał tańcząc po pokoju:
— Ha, ha, ha, cóż za bal!... ha, ha, ha, co za heca!... Jakiżem zadowolony! Tralala, tra la la... jakiżem zadowolony!
Po miesiącu nieobecności, pewnego wieczoru biskup powrócił cichaczem do domu. Zganił go minister, zganił Rzym, nie postradał swego stanowiska jedynie dzięki mądrej obronie i akcentu szczerości w wyznaniu skruchy. Musiał jednak napisać list z odwołaniem słów i poglądów za wartych w liście pasterskim, wyrazić żal i prosić o przebaczenie. Pismo to opublikowano... Gdy pożegnał i odprawił wikaryusza i cały personal biskupstwa i wszystkich, którzy zeszli się by go powitać rzekł do Juliusza spokojnie, łagodnie i poprostu:
— Musimy księże sekretarzu w przyszłości postępować oględniej... dużo oględniej... przyobiecałem to.
Gdy ksiądz Juliusz spojrzał na pochylonego, wychudłego, zmienionego do niepoznania starca, który nie uczynił mu najlżejszej wymówki, ale wzrokiem słodkim, smutnym zdawał się prosić go, błagać, coś go ścisnęło za gardło i serce. Upadł biskupowi do nóg i załkał:
— Daruj!... wybacz!... Eminencyo... to ja!...
— Cicho, cicho drogie dziecko — pocieszał go starzec, z którego bladych policzków stoczyły się dwie wielkie łzy. — Cicho... uspokój się... to już minęło... nie płacz!...
Minęło pół roku. O nieszczęsnym liście pasterskim mówić przestano, gmach biskupstwa przybrał zwykły swój cichy wygląd i Juliusz zmienił się nie do poznania. Z każdą chwilą poprawiała się jego opinia, a tryumf zupełny odniosły jego kazania majowe na cześć N. P. Maryi. Słowa jego miały powab niezmierny, czuło się w nich poezyę miłości mistycznej przysłonioną ludzką tkliwością.Podbił serca wszystkich kobiet. Zmienił się też zewnętrznie, począł dbać więcej o swój wygląd porzucił nawyczki cygańskie, nosił teraz sutanny eleganckie niemal, i cieńsze trzewiki ze srebrnemi sprzączkami. Poczęto go zapraszać, bywał w kilku okolicznych pałacach. Mimo, iż nie zupełnie zmieniło się jego zachowanie i gesty nie stały okrągłymi pociągał wszystkich urozmaiconą, pełną oryginalnych, niespodzianych zwrotów rozmową, w którą wplatał czasem jakieś śmiałe słowa, lub myśli, które podobały się najpobożniejszym nawet słuchaczom. Czytał wiele i bez systemu, studyował mnóstwo przeróżnych rzeczy, a choć te szybko pochwycone wiadomości nie były w umyśle jego zszeregowane w pewną całość, nie dawały światopoglądu, potrafił się niemi posługiwać zręcznie i wplatać bez pedantyzmu w poufną rozmowę. Nawet brzydota jego znikła i niedołężne, niezgrabne ruchy długiego kościstego ciała przestały razić. To co go dawniej czyniło śmiesznym stanowiło teraz rodzaj oryginalności miłej niemal, wyróżniającej go od mnóstwa banalnych, chłopskich, zwalistych postaci księżych... Później nadarzyła mu się sposobność pokazać co umie. Wybuchła ospa wietrzna, która zdziesiątkowała jednę z dzielnic miasta. Ksiądz Juliusz, okazał się człowiekiem mężnym i pełnym poświęcenia. Cały swój czas poświęcił nieszczęśliwym, spieszył do nich z sakramentami, grzebał zmarłych i całej przerażonej, ogarniętej paniką ludności dał przykład odwagi i wytrwałości. Stosunek jego do biskupa stał się nader miły, a choć od czasu do czasu pojawiały się małe chmurki, wnet pierzchały i znowu powracała harmonia.
O czasu smutnej przygody biskup postarzał bardzo, zdrowie poczęło mu nie dopisywać i zdolności umysłowe zmniejszyły się. Chociaż nigdy nie wspominał o bolesnem przejściu, widocznem było, że cierpi ciągle, że ran a nie zabliźniła się, ale ciągle krwawi. Ksiądz Juliusz wysilał się, by wygnać z myśli starca to bolesne wspomnienie i dogadzał wszystkim jego drobnym upodobaniom i maniom. Nauczył się nawet hodować geranie i pelargonie, by mógł z nim o tem rozmawiać. Prowadzili dysputy o poetach łacińskich. Biskup był za Wergilim, Juliusz bronił Lukrecyusza.
— Ależ to ateista, ten twój luby Lukrecyusz! — krzyczał staruszek.
— A Wergili wierzący w karnawałowe bóstwa olimpijskie, lepszy?... Ha, ha... wierzył w tego głupca starego, Jowisza i Junonę itd.
— No, wierzył w coś przynajmniej! Zresztą jakże chcesz mój drogi... w jego czasach nie było innych bogów?... A powiem ci jeszcze... nie bardzo on tam w to i wierzył... przeczuwał chrystyanizm!... mówię ci!
— A Lukrecyusz widział i czuł wszystko i wyraził w swych wierszach całą naturę, dał całą duszę ludzką! I jak przecudnie... dziś jeszcze porywa... Wszystko w nim jest... system... poezya! Im głębiej w niego wnikam tem dzieło jego wy daje mi się większe, świetniejsze, płomienniejsze! Gdyby nie on, ręczę, że czcilibyśmy dotąd Minerwe i jej chełm, oraz tego brutala Wulkana!... Zresztą Wergili,.. rzecz wiadoma... zabrał Lukrecyuszowi wszystko co w nim pięknego... formę, rytmy nawet.
— Nie mów tak mój drogi — protestował biskup — Wergili jest źródłem, wierzaj mi, źródłem niewyczerpanem, z którego czerpać należy zawsze i zawsze doń powracać...
— A czyż wyrzucił on ze swej duszy choćby jeden taki okrzyk bólu: Paccata posse omnia mente tueri!... O, módz z pogodą w duszy spoglądać na wszystko co ziemskie!... Bez Lukrecyusza Eminencyo nie mielibyśmy ani Pascala, ani Wiktora Hugo!
— Wiktor Hugo? Ależ drogie dziecko... Wiktor Hugo jest potworem!
Po każdej takiej pogadance słodko się robiło w duszy starca i mówił do księdza Juliusza.
— Mój drogi... mam ciebie tylko!... Kochaj mnie zawsze jak teraz!
— Niezawodnie Eminencyo, nie przestanę nigdy... byłem powodem tylu cierpień!...
— To nic, to nic... to już moja wina... mam takie nieszczęsne usposobienie!... Ale ciebie tylko mam... nie opuść mnie!
Nie zawsze ksiądz Juliusz był tak spokojny ja kim się przedstawiał z pozoru i choć pożądanie nie miało wtedy wytkniętego celu, złe instynkty nie dawały mu spokoju, popychały go ciągle w świeże recydywy i musiał je w sobie zwalczać nieraz uparcie. Ale w tej walce podtrzymywało go teraz coś, co nie istniało przedtem: interes i ambicya. Ileż czasu, rozmyślał, zmarnowałem na zbrodnicze, bezużyteczne fantazye, ileż sił na jałowe kaprysy? I dziwił się, że cała przyszłość jego w tem nie została zaprzepaszczona. Otwierało się teraz przed nim życie nowe, które mogło być świetne i bujne. Wolno mu było teraz marzyć o czemś więcej, jak wiekuistej poniewierce na marnem stanowisku podrzędnego księdza. Wiedział, że posiada dar wymowy, i że kazania jego podobają się, gdyż przemawiają bardziej do uczucia, jak do rozumu. Wiedział także, że mimo brzydoty fizycznej, o której łatwo zapomniano wobec żywego powabu jego rozmów i zalet umysłowych, będzie mu łatwo o stosunki w świecie i że nawet kobiety zechcą dopomagać w ziszczeniu planów. O tem wszystkiem wiedział bardzo dobrze i miał nieraz dowody tego w dniach, w których kazania przynosiły mu w plonie niedwuznaczne objawy sympatyi. Zmieniło to nadewszystko podrzędne stanowisko paryasa jakie zajmował niedawno na inne, którego mu zazdroszczono, na pozycyę modnego kaznodziei. Ale bał się swego temperamentu. Czuł, że gdzieś w głębi wre lawa straszliwa i ciągle trwożył się, że lada chwila wybuchnąć może. Zło pociągało go ku sobie z taką mocą, że często w tej samej minucie, w której rozumował z najwyższą przytomnością umysłu i jasno uprzytomniał sobie szaleństwa i niekonsekwencye swej przeszłości, czuł, że wzbiera w nim ochota poddać się im na nowo. Siła go ciągnęła niepokonana, doznawał zawrotu głowy, jakby spadał w przepaść i wiedział, że przyjdzie dzień, w którym odrazu zesunie się w nią... bez powodu... tak sobie...
Od czasu gdy częściej stykał się z kobietami popadł w niewolę chuci cielesnej. Zrazu wymykał się pokusie przepracowując się, zamęczając swój umysł. Ale praca poczęła niebawem nie wystarczać. Ciążąca nieruchomość była zgubą. Miłości wyobrazić sobie nie umiał inaczej jak tylko w formie rozpusty skomplikowanej i strasznej. Zjawiały mu się przed oczyma obrazy haniebne, których odegnać nie był w stanie, odrywały go od książek, zasłaniały mu myśli, i pogrążały w odmęcie marzeń plugawych, w których znajdywał wbrew woli niejakie ukojenie, ale na to tylko, by się z nich budzić wyczerpanym, z sercem pełnem obrzydzenia. Modlitwa także ukoić go nie mogła. Klęcząc przed krzyżem widział jak zwolna, niby na słynnym obrazie, Chrystus poczyna chwiać się na przykuwających go gwoździach, odstawać od krzyża, pochylać się. Naraz znikał, wpadał w próżnię, a w miejsce jego ukazywała się tryumfująca naga kobieta, wiekuista nierządnica podająca na uściski nieczyste swe usta, płeć, całe ciało. Chcąc odegnać zmorę, począł znowu odbywać dalekie, forsowne przechadzki po polach. Myślał, że zdoła zmęczeniem fizycznem zdławić bunt ciała, opętanie zmysłowe.
Tych wewnętrznych walk nikt nie widział. Juliusz siłą woli, heroicznym niemal jej wysiłkiem stłumił w sobie cały ten dramat i duszną mękę, skrył go kędyś na dnie swej istoty, pokrył milczeniem i nikt z otoczenia nie domyślił się jej nawet. I właśnie najboleśniejszych ran swoich, najsilniejszych pokus obrazy rozsnuwał w kazaniach, z najwyższą radością opiewał roskosze, których nie zaznał, niewysłowioną słodycz głosząc mistycznej miłości, na jawie zatapiał się w sen ziemski rzucając wizyę jego na niebo. Przyczyną tego była smutna ironia, która każe cnocie pożądać grzechu, o zbrodni śnić niepokalane sny.
Co roku obchodzono uroczyście imieniny biskupa, ćwiczeniem pobożnem i pogadanką naukową. Seminarzyści dostawali dnia tego w dodatku do śniadania po filiżance czekolady. Po solennem nabożeństwie, podczas którego śpiewano przy akompaniamencie organów uczniowie przychodzili składać Eminencyi życzenia, ułożone wierszem francuskim lub łacińskim, zdolniejsi produkowali się nawet z greckimi. Potem odbywała się dysputa akademicka. Roztrząsano jakiś zawiły ustęp z historyi kościelnej, lub broniono dogmatu zaczepionego przez któregoś z filozofów, a muzyka grała w przerwach dysputy. W dniu tym dawał biskup obiad, na który spraszał wszystkich dostojników kościelnych, najlepszych uczniów z każdej klasy seminaryum niższego, oraz kilku świeckich znajomych. Jak zawsze i w tym roku księdzu Juliuszowi powierzono urządzenie całej uroczystości, która odbywała się zawsze taksamo.
Właśnie w dniu imienin zdenerwowany był bardziej niż zwykle. Zrana posprzeczał się z wikaryuszem generalnym przy zdobieniu wielkiego ołtarza. Spostrzegł przy tej okazyi, że zachowanie jego i powodzenia majowe uzuchwaliły wikaryusza, który teraz nie krył się już z wrogiem usposobieniem względem niego. Mimoto uroczystość zaczęła się wyśmienicie. Biskup mężnie zniósł powódź hymnów pochwalnych w różnych językach i odpowiedział na nie jak umiał. Podczas obiadu zauważył ksiądz Juliusz, że wikaryusz kilka razy obrzucił go skośnem spojrzeniem, a potem za każdym razem szeptał ze swym sąsiadem, grubym proboszczem, którego pyrkaty, mały nos tonął w fałdach tłustych policzków i drgał szyderczo. Śmieje się niewątpliwie ze mnie ta kanalia, pomyślał ksiądz Juliusz. Szyderstwo to doprowadziło go do wściekłości. Zresztą wszystko dokoła doprowadzało go do pasyi. Ogarniała go rozpacz i wstręt, że znajdywać się musi w tem otoczeniu. Nigdy mu ohydniejszem się nie wydało. Opasłe i ordynarne gęby klechów tkwiące pomiędzy rzędem kandelabrów i koszyków z kwiatami, wydęte roskosznie potworne brzuchy, chude profile seminarzystów, zielone od żółtaczki, chwiejące się na cienkich, długich ptasich szyjach, niebiańsko uśmiechnione oblicza, na których widniały potworne szczęki zwierząt krwiożerczych i lękliwie rozbiegane oczy drapieżców. Czytał w nich zamiłowanie do ordynarnych uciech, cyniczną naiwność, dziki egoizm, brzydkie chętki, głupotę i niedorozwój władz mózgowych. Najgorzej dręczył go jednak widok dwu siedzących obok niego proboszczów. Opowiadali sobie po cichu, powstrzymując śmiech ze względu na sos, którego mieli pełne gęby, idyotyczne historyjki ostatniej partyi skata. Wszystko co widział dokoła i słyszał, ból mu sprawiało niemal fizyczny, miał chwilami straszną ochotę wstać i cisnąć swą sutannę na głowy, tych wszystkich ludzi.
Zwyczajnie podczas deseru wikaryusz generalny wygłaszał w imieniu wszystkich dyecezyan mówkę do biskupa. Był on sentymentalny i pretensyonalny, nie szczędził pochwał i umiał w stosownem miejscu uronić łzę. W stał z krzesła dotknął chustką warg, krząknął trzy razy jak należy, a biesiadnicy zwrócili nań błyszczące od wina oczy. Zaczął wśród majestatycznego milczenia.
Eminencyo!
— W owym dniu najszczęśliwszym z pośród szczęśliwych, w którym dzieci świętego rzymsko-katolickiego Kościoła, owe dzieci, które wiedziesz po świętych drogach cnoty z taką ojcowską troskliwością, z tak wielkiem i Szczytnem poświęceniem, że o niemby snadnie rzec mógł Bossuet iż...
Przerwano mu nagle. Ksiądz Juliusz wstał, pochylił się nad stołem i wyciągając zaciśnięte pięści do wikaryusza krzyknął donośnie:
— Milcz!... Po co gadasz? Jakiem prawem i w czyjem imieniu?
Wikaryusz zakrzepł w pozie przyjętej nie dokończywszy gestu. Biskup zbladł i opadł na poduszki krzesła. Jeden z usługujących odwrócił się nagle i puścił z rąk flaszkę wina, tak że rozbiła się o podłogę, a wszystkie twarze z dzikim grymasem zwróciły się ku księdzu Juliuszowi, który grzmiał donośnie:
— Milcz!... Nie tobie mówić o religii, Kościele! Jesteś nicością... zerem absolutnem... Jesteś kłamstwem, intrygą i nienawiścią wcieloną!... Milcz! Kłamiesz!
Wśród milczenia niezakłóconego ni jednym oddechem, milczenia jakie zapada zwykle po kataklizmie, ksiądz Juliusz krzyczał dalej:
— Wszyscy kłamiecie!... Spoglądam na was od godziny i widząc iż nosicie szaty kapłańskie rumienię się, że i ja ją noszę, ja ksiądz niegodny, który kradłem, ja, którym stokroć jednak więcej wart niż wy!... Znam ja was nędznicy tchórzący przed obowiązkiem społecznym, zapierający się ojczyzny, którzyście tylko dlatego zbiegli się do kościelnego koryta, że czuliście się zbyt głupimi, i zbyt podłymi, by żyć jak ludzie, by podjąć brzemię życia w niedostatku!... I wam to oddany rząd dusz? Wy macie je kształtować, wy je rzeźbić rękami źle obtartemi ze stajennego gnoju?... Wamże oddano dusze, dusze kobiet i dzieci, wam... handlarzom świń?... Wyście to, przedstawicielami chrystyanizmu, wy, ludzie o mordach tucznych zwierząt, wy, niezdolni pojąć istoty cudownego dzieła odkupienia ani świętego posłannictwa miłości?... O śmiać się chce i płakać zarazem!... Dusza na świat przychodzi... to znaczy dziesięć franków... człowiek umiera, to czyni również dziesięć franków... Ha gałgany, czyż sądzicie, że Chrystus na to umarł, by wam wolno było jak w skarbonce wyciąć szparę na pieniądz w Przeświętej tajemnicy Jego Tabernakulum, i zamienić cyborya w sakwy dziadowskie?... Ha, gdy słyszę jak mówicie o Maryi Dziewicy, wydaje mi się, że widzę młodą dziewczynę gwałconą przez capa...
Głuchy zgiełk rósł pomału i wybuchnął wreszcie okrzykami gniewu, zaciekłych protestów, wrzasków oburzenia i w tym hałasie utonął głos księdza Juliusza. Wielu biesiadników wstało, twarze ich nabiegłe były krwią, potrząsali serwetami, widelcami, nożami i gestykulowali gwałtownie. Przez krzyki słychać było dźwięk poruszonych sreber stołowych, podłoga trzeszczała od stąpań, a na drgających ścianach szczękały rozwieszone stare fajansy. Ksiądz Juliusz ciskał się, pienił wśród natłoku wyrzucając to jedną to drugą pięść w górę:
— Precz! — krzyczał — precz wszyscy!... Wracajcie do kału i błota, z któregoście wyszli!... Wypędzam was!... wypędzam!... precz!
Biskup blady jak trup dał znak, że chce mówić i natychmiast nastało milczenie. Bezkrwiste wargi staruszka drżały, zęby szczękały i z bolesnym wysiłkiem cichym, ledwie dosłyszalnym, przerywanym głosem konającego, rzekł:
— Księże Dervelle... to ja,... ja cię wyganiam!.. Uczyniłeś...
— Ty! — ryknął Juliusz, w którego oczach mignął krwawy błysk szału — Ty... mnie?
Uczynił gest jakby rzucał się na kogoś.
— Ty!... Ha, ha, ha, ty nie masz prawa! — Skradłeś testament.... Ha, ha, tobie infuła? Wiesz co dla ciebie stosowne?... Oto cztery stopy łańcucha z kulą na końcu.
Biskup krzyknął, otwarł usta, rzucając w powietrzu skostniałemi rękami opadł na fotel, potem głowa stoczyła się na piersi, ramiona obwisły... zemdlał.




Nazajutrz ze świtem ksiądz Juliusz wyszedł z biskupstwa. Spakował kuferki i postanowił wyruszyć tego jeszcze wieczora. Ale dokąd? Nie wiedział. W kierunku rodzicielskiego domu zwracają się oczy każdego nieszczęśnika łaknącego pociechy. Ale ksiądz Juliusz nie lubił rodzinnego miasta, nie wiązało go z niem żadne wspomnienie miłe, żadna radość dziecięcego wieku. Nieznośną wydała mu się sama myśl powrotu do Viantais. Musiałby się tłumaczyć, znosić wymówki, widzieć wokoło smutne i zagniewane twarze, słyszeć westchnienia i zawodzenia. Nie pociągało go to wcale. Radby był ukryć się gdzieś daleko, w miejscowości, gdzieby go nikt nie znał. Wabił go do siebie Paryż tajemniczy, pokusą tylu występków, zbrodni, tylu szans podniesienia się wabiący rozbitków życiowych. Ale nie miał pieniędzy, a zresztą i cóżby tam robił? Zresztą namyślić się jeszcze miał czas, ale nie chciał tymczasem ni chwili zostać w pałacu biskupim, z obawy, iż spotka się oko w oko z Eminencyą, lub innym świadkiem głupiej awantury. Szedł bez celu, zatroskany, niepewny, w złym humorze potrącając końcem trzewika kamienie leżące na drodze.
Znalazłszy się przypadkowo na drodze wiodącej do Reno powziął zamysł spędzenia dnia z ojcem Pamfiliuszem.
Po bytności ostatniej pozostał mu silny wyrzut sumienia, wielkie wrażenie odniesione wówczas, wiele już razy postanawiał odwiedzić niesłychanego obłąkańca i pogodzić się z nim. I zaraz myśl waryacka mignęła mu przez głowę: Dlaczegóźby nie miał zamieszkać w Reno? Ułożyłby się z Trynitarzem, i na spółkę z nim kopał dziury, planował i żebrał... Nie, to był absurd!... A może zrzucić sutannę?... Ach, cóż wtedy za nędza. Piętno po niej zostaje niezatarte na plecach człowieka, który ją nosił. Pogarda, podejrzenie... oto co go czekało wszędy. Szukał w myśli różnych sposobów. Może męczeńska placówka gdzieś w misyi, w krajach dalekich... Ale czy go przyjmą?... Zakon?... Ach, tam go już napewne nie przyjmą! Szukał, szukał, i nie znalazłszy nic, uczuł się zgubionym. Strach nim owładnął. Niespokojny, drżący jak zwierz dziki ścigany przez psy, szedł z grzbietem pochylonym, wytężonym słuchem i śmiercią w duszy.
Ranek był cudny, powietrze czyste, drzewa zbudzone ze snu szemrały, a aromatyczne opary wznosiły się z ziemi drżącej pod pocałunkami młodego, wiosennego słońca.
W odległości kilku kroków od opactwa spotkał starą kobietę, widzianą już raz, wtedy, gdy niosła zupę Trynitarzowi. Stanął i zapytał:
— Czy jest ojciec Pamfiliusz?
— Od jakichś piętnastu dni i nocy nie widziałam go księże dobrodzieju! — odparła kobieta. — Jednego dnia był jeszcze... nazajutrz znikł...
— Ach!
— Pewnie powędrował gdzieś w obczyznę jak zwykle... taki on już!
Nieobecność ojca Pamfiliusza była dla księdza Juliusza prawdziwym zawodem. Zawahał się niepewny czy ma iść dalej, czy też zawrócić.
Ha, — powiedział sobie — czy tutaj dzień przepędzę, czy gdzieindziej wszystko mi jedno!
I począł iść ulicą zarosłą cierniami.
169 Długo błądził wśród ruin. Ostatnia zima srogo się obeszła z opactwem w Reno. Roztopy wiosenne i burze poczyniły liczne i nowe spustoszenia. Ksiądz Juliusz ujrzał znowu to co już raz oglądał, tylko jeszcze więcej rozpadłe, rozsypane, smutniejsze i uczuł gorzki, silny ból na widok budynków pozbawionych dachów, pochylonych, chwiejących się murów, całego tego rozwaliska zamarłego, rozkładającego się coraz bardziej, nicestwiejącego w oczach. W tym beznadziejnie zniszczonym klasztorze ujrzał obraz własnego serca, symbol własnego życia. Dostrzegł rów wykopany przez ojca Pamfiliusza. Ziemia obsuwająca się wypełniła go po brzegi niemal. O kilka kroków dalej widniała inna dziura długości mniej więcej człowieka, ciasna i głęboka, jak grób cmentarny. Pomyślał sobie, że dobrzeby było położyć się tam, przykryć czernią nocy i spać. Motyka wbita była w ziemię obok dziury, motyka, owo prostackie narzędzie, ów symbol marzeń mnicha. Juliusz wziął ją do ręki i zważył na dłoni spoglądając z rozczuleniem. Żelazo było wyszczerbione, rękojeść krzywa i sękata, a jednak ta nędzna motyka kopiąca zawsze same jeno mgły urojenia, świetniejszą mu się w tej chwili wydała niż miecz zdobywcy. Długo jeszcze chodził po rozpacznych rozwaliskach snując marzenia żałobne, które do reszty zaćmiły mu duszę. Wszystko wokoło mówiło o śmierci, widział ją przyczajoną za każdym kamieniem, wyzierającą z każdej szczeliny, z każdego czarnego otworu okna rozwartego szeroko jak przepaść. A na murach trzymających się jeszcze linii pionowej, mchy i porosty rysowały przerażający kształt szkieletu. Chcąc odpędzić od siebie tę wizję przywiódł sobie na pamięć brodę mnicha i jego oczy tak piękne, tak głębokie w chwili, gdy wołał: — Odbuduję ją!... — a tak naiwne, gdy śpiewał Marsyliankę.
— Marsylianka! — powiedział głośno roztkliwiony. — Biedny, stary człowiek!
I na nowo począł żałować, że tego smutnego dnia niema ojca Pamfiliusza. Siadłby oto obok niego, jadł z nim chleb czarny, słuchał z zapałem kreślonych planów... O, jakżeby było mu dobrze! Ale starzec wlókł się kędyś daleko długim, odludnym gościńcem, ścigając swą ułudę.
Głowa mu ciężyła, głód ściskał żołądek, znużone członki domagały się spoczynku, usiadł przeto na klocu drzewa niedaleko pawilonu, gdzie przemieszkiwał ojciec Pamfiliusz i marzył dalej. Wprost niego leżała kupa gruzu świeżo spadłego widocznie, gdyż cegły w miejscach pęknięć miały żywą, różową, połyskującą barwę. Zdruzgotane wiązania, potrzaskane deski, sterczały w górę z pośród kamieni i cegieł. Ksiądz Juliusz zrazu nie zwracał na ten gruz większej uwagi, jak na resztę podobnych rozwalisk, zaścielających podwórze klasztorne i nawet mimo pożądania śmierci, przyszedłszy do przekonania, iż w miejscu, gdzie siedział, nie jest bezpiecznie, miał właśnie wstać i obrać inny punkt, bardziej oddalony od budynków. Ale niebawem dojrzał sabot, sterczący ponad gruz może z jakie dwadzieścia centymetrów. Sabot ten nasadzony był na rzecz jakąś okrągłą, czarną, spuchniętą, połyskującą zielono i mokrą. Dokoła sabota latały mirjady much, a donośny brzęk ich dochodził do uszu księdza Juliusza niby monotonne, długie akordy dalekiego organu. Równocześnie poczuł odór zgnilizny, wstrętną duszącą woń, rozkładającego się ciała padłego zwierzęcia.
— To ojciec Pamfiliusz! — krzyknął głośno.
Zerwał się na równe nogi i zawołał, jakby go ktoś w tej głuchej pustoci mógł dosłyszeć:
— Na pomoc! Na pomoc! Hej, na pomoc!
Potem zamilkł zwątpiały. Zresztą ni jeden głos nie odpowiedział na okrzyk trwogi, milczenia nic nie przerwało.
Gdy przeminęło pierwsze wstrząśnienie, ksiądz Juliusz uświadomił sobie, że pomoc, której tu wzywał, była zupełnie bezużyteczną. Śmierć zaszła najmniej dwa tygodnie temu, to jest w dniu, w którym przestano widywać mnicha i myślano, że wyruszył na daleką włóczęgę. Zabił go gruz ukochanych murów.
Drżąc na całem ciele ksiądz Juliusz zbliżył się do kupy kamieni z wzrokiem utkwionym w wystający sabot, ponad którym unosiła się brzęcząca chmura much. Sterczał nieruchomo w górę, straszny w tej swojej śmiertelnej martwocie. Tak, to był rzeczywiście trup ojca Pamfiliusza... Pośród rumowiska dostrzegł ksiądz Juliusz szmat białego habitu, na którym leżały czarne plamy krwi.
— Widocznie Bóg sam przywiódł mnie tutaj! — przemknęło mu przez myśl. — Kto inny mógłby był go odnaleźć... urzędnicy, słudzy Kościoła, obdzieracze trupów byliby go zabrali...
I rzekł głośno:
— Nie bój się stary, nikt nie zabierze cię z pośród tych zwalisk, któreś ukochał... Będziesz sobie tu spał cicho stary śpiochu, marzycielu... spoczniesz w kaplicy, którą chciałeś uczynić tak nieziemsko piękną... będzie ci ona przynajmniej grobem, gdy nie mogła być chwałą... i nikt już nie dowie się o tobie nigdy, nigdy cichy trupie.
Zdecydowany zakasał rękawy, pochylił się nad rumowiskiem i począł odrzucać kamienie i cegły. Muchy brzęczały dokoła niego, dech mu coraz bardziej zapierał obrzydliwy odór zgnilizny, ale ksiądz Juliusz nie widział owadów, w żądłach których był jad śmiertelny, nie czuł wstrętnego odoru. Ni na chwilę nie przerwał smutnego zajęcia. W raz z gruzem i trzaskami odrywał czasem płaty przegnitej skóry, która przywarła do cegieł i drzewa, wyciągał kawałki skrwawionego sukna, garści brody i rozpłynionych w lepką ciecz muszkułów. W końcu szczątki ojca Pamfiliusza ukazały się, szczątki ohydne, rozgniecione tak, że nie można było rozpoznać, gdzie były przedtem członki poszczególne, ani jaki miał kształt szkielet. Była to kupa mięsa, kości, tkaniny, błoto lepkie, czarnozielone, miejscami żółtą cieczą pokryte, miejscami plamami krwi zczerniałej, a w błocie tem wiło się mnóstwo robaków, nadając zwłokom straszny pozór życia. Z rozgniecionej twarzy pozostała nietknięta tylko jama oczna, z której rozpłynione oko wyciekało niby potworna, smrodliwa łza.
Ksiądz Juliusz wstrzymał się niepewny, przerażony, spocony.
Sto metrów dzieliło go od dziury pod kościołem, w której umyślił pochować ojca Pamfiliusza. Nie mógł przecież na rękach przenieść tych zgnitych, oślizłych, cuchnących zwłok, nie miał odwagi do piersi przycisnąć tych ohydnych szczątków ludzkich. Począł tedy szukać taczek, koszyka, wogóle czegoś, na czemby mógł zawieźć trupa do grobu, a nie znalazłszy nic, rozwiązał pas szeroki, otaczający mu biodra, owinął nim ciało, jak mumię się owija i w ten sposób zaopatrzywszy, począł je ciągnąć zwolna, ostrożnie, wystrzegając się szarpnięć i uderzeń o kamienie nierównego terenu. Towarzyszyły mu muchy, brzęcząc przeraźliwie, a sabot na sztywnej nodze chwiał się i drżał.
Ceremonia pogrzebna nie trwała długo. Ksiądz Juliusz zesunął trupa w dół i zasypał dziurę ziemią do poziomu gruntu. Skończywszy pracę, powiedział:
— Winienem ci był tę przysługę, cichy zdobywco gwiazd, naiwny tkaczu złotolitych materyj z dymu... Śpij i marz... marzyć teraz możesz wiecznie... nikt cię nie zbudzi... jesteś szczęśliwy
Wziął motykę, owinął dokoła żeleźca gałązkę cierni i wbił ją w ziemię na środku grobu w miejsce krzyża.
Potem osunął się na ziemię wpół omdlały.
Ale zawrzał mu w piersiach bunt, więc zerwał się z grymasem na twarzy, błyskając zjadliwie oczyma. Wodził wzrokiem wokoło, po rozwaliskach, grobie, w którym spoczywał ojciec Pamfiliusz i sześcioboku kaplicznym, który porastać poczynały ciernie i myślał:
— Tak, więc to jest ideał... umiłowanie... poświęcenie... cierpienie... Bóg... wszystko, do czego wyciągamy ręce, wszystko, za czem łkają dusze nasze... tak to wygląda?.. Trochę gruzu, błota, cierni! I tem to nas ogłupiają czasu młodości, tem nam zasłaniają realne prawdy życia, które jest nienawiścią i walką bezlitośną i po to czynią z nas ofiary snu straszliwego i nienasyconego... miłości? Miał sen ten nędzny mnich, miał miłość swą... A miłość i marzenie zdegradowawszy go, oszpeciwszy, okrywszy wstydem wszelakim, zabiły go wreszcie skrytobójczo... i cóż z niego zostało? Kupa błota i ścierwa! Na czemże więc, na jakiem zboczeniu natury polegają religie, społeczeństwa... te wszystkie straszne kłamstwa?... Z jakiej fikcyi narodzili się... sędzia i ksiądz, te dwa potwory moralne, z których jeden usiłuje narzucić naturze jakąś zmyśloną sprawiedliwość, której przeczy choćby sam fatalizm instynktów, a drugi, ksiądz, dziwaczne, chimeryczne zupełnie miłosierdzie, złudę, marnie wyglądającą wobec wiekuistego prawa mordu!... Natura, to nie marzenie... to życie samo... A życie... to nie miłość... to zabór!... Ideał! Ideał!... Ach, racyę miały owe wieprze, które osmagałem wczoraj... Tak, tak, byłem w błędzie!
Wzruszył ramionami.
— Ideał — począł głośno — czekaj, czekaj!... dam ja ci ideał!...
Zapiął rękawy, otrzepał z pyłu sutannę i pogwizdując sprośną piosenkę, którą zapamiętał z młodych lat, odszedł nie spojrzawszy już na kątek ziemi, gdzie z takim pietyzmem pogrzebał ojca Pamfiliusza.
Nie chciał wracać do miasta przed zmrokiem. Wydawało mu się, że wszyscy znają wczorajszą awanturę i że o niej mówią. Nie chciał się przeto wystawiać na prostacką ciekawość gawiedzi, któraby mu niezawodnie towarzyszyła w przechodzie ulicami. Wyczekując z niecierpliwością zachodu słońca, włóczył się po przedmieściach, zszedł nad rzekę i oparłszy się o wierzbę, patrzył bezmyślnie w obracające się koła młyna. Ale wreszcie głód, niepewność i obawa przyszłości czarnej, beznadziejnej, skierowały jego myśli ku kwestyom mniej filozoficznym, bardziej ziemskim.
Przedewszystkiem wyjazd swój uznał za zbyt pospieszny i odłożył go do dnia następnego. Cokolwiekby miał przedsięwziąć w najbliższej przyszłości, nie mógł przecież opuścić miasta, nie pożegnawszy biskupa, nie wyraziwszy żalu i skruchy... Ale gdzie się udać? Przypuściwszy, że ludzie wreszcie zapomną kiedyś o jego postępku, długie miesiące, całe lata może upłyną mu na pokucie i przez ten czas nie wolno mu będzie spełniać swych funkcyj. Zresztą zdecydowany był odmówić udania się na wygnanie w charakterze wikarego w małej mieścinie. Słowo »wikary« przywodziło mu na myśl wikaryusza generalnego i nienawiść zapalała się w jego sercu.
— Ta kanalja winna wszystkiemu, co mnie spotkało! — rzekł do siebie. — Drażnił mnie i dałem się unieść... Gadzina! Kanalia!...
W tej chwili nie miał pretensyi do nikogo, ani do społeczeństwa, ani religii, ani ideału... tylko do jednego wikaryusza, przyczyny całego nieszczęścia. Układał sobie różne straszne, wyrafinowane sposoby zemsty.
Wrażenia najróżnorodniejsze tłoczyły się, wypierając wzajem i potrącając. Przypomniał sobie swe kazania majowe przyjęcia w towarzystwie. Wspomniał tłum, zachwycony, ujarzmiony jego słowem... Ale nagle stanęła znowu przed nim zasadnicza kwestya i napełniła go trwogą:
— Nie... nie do Viantais... to niepodobieństwo!... Ale gdzie?... Nigdzie przyjaciela... nigdzie, jak świat szeroki!... — Poczuł się samotnym i serce wezbrało mu smutkiem... Za chwilę wrócił do wikaryusza. — Psiakrew!... — krzyknął. — Kanalia!... — Nagle westchnął i wyszeptał: — Ot biedaczysko, stary biskup... będzie się czuł dopiero dobrze z taką podłą kanalią! — Potem zawołał niemal wesoło: — Czyż to nie dziwne, że nie mogę się odezwać, ni ruszyć, nie wywołując zaraz katastrofy?... Tak, to bardzo dziwne!... Przykładam do ust fujarkę... a odzywają się trąby Jerycha... Ręczę, że dość mi splunąć w tę rzekę, by wystąpiła z brzegów.
Z miejsca, na którem stał, widać było przez rozstęp rosnących w dolinie topoli część miasta. Domy wspinały się jeden na drugi, leżały chaotycznie zmieszane różnobarwne plamy, cienie, światła, a wszystko zwolna zasnuwał lekki, wstający już opar wieczorny. Poszukał oczyma pałacu biskupiego i balkonu, na którym już nie będzie ukazywała się o zmierzchu jego czarna sylwetka. Drzewa zasłaniały pałac, ale wysoko na niebie sterczała dominująca nad miastem, blado-fioletowa teraz, kończysta wieża katedralna. Na widok miejsca, skąd miał się wynosić, napędzony, niby zły sługa, gniew w nim zawrzał i wzruszenie go zarazem ogarnęło.
Płacząc i klnąc równocześnie, odszedł z pod wierzby.
— Viantais!... Viantais!... — rozmyślał. — Zdechnę tam z nudów!... Nie... to niemożliwe!... Niemożliwe!... Ale gdzież, gdzie?
Szedł w miasto, a równocześnie poczęło się zmierzchać, noc zapadała. Unikając szerokich i jasno oświeconych ulic, zapuścił się w sieć drobnych przesmyków przedmieścia, obrzeżonych czarnymi murami, skręcających nagle w bok, przeciętych przez całą szerokość strumieniami gnojówki, zasłanych odpadkami i ciemnych, bo rozświeconych jeno tu i ówdzie plamami żółtego światła latarń. W miarę, jak szedł, niepokój jego wzrastał, wahał się, czy iść, czy zawrócić. Myślał z przykrością o zetknięciu się z biskupem. Robotnicy wracali od roboty stukając sabotami po kamieniach, kobiety ocierały się o niego sukniami. Zwolna wyszedł na ulice jaśniejsze. Nagle ujrzał po lewej stronie, ponad wpół uchylonemi drzwiami latarnię, a na niej olbrzymie 8. W szczelinie drzwi widać było tłustą, rozczochraną kobietę w białym kaftaniku nocnym. Zwolnił kroku i pomyślał: — A gdyby tak wstąpić i spędziwszy tu noc... wyjść jutro w jasny dzień w oczach wszystkich z tej nory występku?... Gdyby tak między przeszłością a przyszłością wykopać własnemi rękami przepaść?... Gdyby... Psyknięcie rzucone z pół uchylonych drzwi, cięło go po nerwach niby bat. Zadrżał, pochylił się... i poszedł dalej...
— Jego Eminencya pytał o księdza sekretarza ciągle przez cały dzień — rzekł doń odźwierny z majestatyczną miną, gdy wszedł do pałacu biskupiego. — Jego Eminencya oczekuje księdza sekretarza w gabinecie.... Mam polecenie oznajmić...
— Dobrze! — przerwał mu ksiądz Juliusz ostrym głosem.
Wszedł do swego pokoju, obmył twarz, zmienił sutannę i poszedł do biskupa. Czekał nań rzeczywiście.
— Bałem się, byś ksiądz nie wyjechał — rzekł doń starzec.
I wskazując krzesło dodał:
— Proszę usiąść. Nie był ani poważny, ani zły, wydawał się raczej zakłopotanym.
Pokręcił się na krześle i rzekł łagodnym głosem:
— Księże... nie mogę tolerować zgorszenia w mojej dyecezyi... nie mogę i nie chcę... Obiecałeś mi sam, że go nie będzie, formalnie, sam obiecałeś...

Skrzyżował ręce na piersiach, łokcie oparł o poręcze i trząsł głową. — Sam to rozumiesz mój księże, że po tem co zaszło zostać tu nie możesz!
— Eminencyo! — wyjęknął ksiądz Juliusz do głębi wzruszony — To było szaleństwo... chwila szaleństwa...
Szukał słów i nie mógł ich znaleść. Wobec tego biednego, poczciwego, słabego, bezbronnego, a tyle razy i tak podle przez siebie dręczonego człowieka, ksiądz doznawał nieokreślonego uczucia trwogi, żalu i przygnębiającej litości równocześnie. Zdawał mu się, małym ptaszkiem wróblem, który z ufnością przyleciał i siadł mu na ramieniu, a on go wziął do ręki i zdusił powoli... okrutnie... Biskup mówił dalej z wysiłkiem:
— Wakuje jedno probostwo... w Randonnai... Jestto dobre probostwo... Postanowiłem dać go księdzu... bo nie chcę zgorszenia... Będą może trudności, ale je usunę... Wracaj do matki... Napisałem do niej, że jesteś słaby, zdenerwowany i potrzebujesz odpoczynku... Czeka cię... Żyj zbożnie i cicho... i módl się, módl się ciągle, bezustannie.
Księdzu Juliuszowi z wzruszenia uginały się kolana. Chciał wyrazić wszystko co czuł w tej chwili, całą słodycz tego i bezmierną gorycz, ale nie mógł. Nieznana jakaś moc sparaliżowała mu mózg, serce i język, zgłupiał nagle i bełkotał tylko:
— Eminencyo!... to było szaleństwo... chwila szaleństwa... chwila...
— I ja będę modlił się za ciebie księże — powiedział biskup, a w głosie jego czuć było wzruszenie:
Wstał z fotelu i dodał:
— Idź z Bogiem!... Wracaj do siebie... przyniosą ci kolacyę... Bądź zdrów!
Ksiądz Juliusz przewracał się całą noc po łóżku nie mogąc zasnąć. Rozmyślał o ojcu Pamfiliuszu i biskupie:
— Czy to są święci, — pytał się siebie — czy głupcy?... Czemu na świecie istnieją takie dusze?... To straszne!...




W dwa miesiące potem ksiądz Juliusz zamianowany został proboszczem w Randonnai.
Przybył na miejsce pewnej soboty rano, w bardzo złym humorze w sam czas, by pochować miejscowego notaryusza. Pogrzeb był wspaniały, pierwszej klasy. Rozchmurzyło to nieco nowego proboszcza tak, że machając kadzielnicą powiedział sam do siebie: No, jak na początek w cale dobrze... byle tak dalej! — Kościół wydał mu się nędznym, smutnym i ciemnym, nisko sklepione łuki przygniatające sprawiały wrażenie, a pilastry na których się opierały były ciężkie, grube i ordynarnie malowane. — Istny grób! — pomyślał — Bogu musi się dyabelnie nudzić w tej norze. — Potem spojrzał po księżach przybyłych z parafij sąsiednich na obrzęd pogrzebowy. I oni też obrzucili go z poza brewiarzy przelotnem, bystrem spojrzeniem. Ksiądz Juliusz powstrzymując grymas, otaczając zmarłego kłębami dymu i mrucząc modlitwy pomyślał: — I z tą hołotą trzeba będzie żyć?... Miła rzecz niema co mówić!... Gdzież do licha widziałem tę gębę? — Zauważył wśród księży jednego z włosami połyskującymi od pomady, którego pulchna, różowa twarzyczka wydała mu się znajomą. — Acha! — przypomniał sobie. — Tak, nie mylę się, to koleżka z seminaryum!
Na cmentarzu podczas śpiewania wersetu łacińskiego spostrzegł leżący nad grobem okłot słomy. Przerwał i spytał nagle stojącego za nim, grubego, cuchnącego winem, o czerwonej pijackiej twarzy kantora:
— Cóż to jest?
— To słoma księże proboszczu — odrzekł kantor zapitym głosem.
— Widzę, że słoma... ale na co ta słoma?
— To tak z uwagi... ze względu na krewnych... kładzie się na trumnę i naturalnie ziemia w tedy nie tłucze, to tak zawsze...
— Zabierz tę słomę! — roskazał proboszcz — Nie chcę jej tu...
— Ale każda rodzina chce księże proboszczu... to taki zwyczaj.
— Zmienię go! Zabierz tę słomę i radzę ci upijać się odtąd aż po pogrzebach.
Począł na nowo śpiewać werset łaciński nie zwracając uwagi na szepty i pomruk tłumu.
Nazajutrz podczas sumy z kazalnicy wytłumaczył parafianom postępek temi słowy:
Drodzy bracia!
Przybywszy do was wczoraj, zaraz na samym wstępie spostrzegłem, że zakorzeniły się w okolicy zwyczaje naganne. Proszę was i nakazuję, byście się ich wyrzekli, gdyż tolerować tego nie mogę. Co znaczy ta słoma na trumnie? Śmierć jest szczytną, ogromną tajemnicą, którą ponad wszystkie inne szanować należy. Czyż jestto szacunkiem, gdy się ściele słomę, jak bydłu? Mówiono mi, że dzieje się to ze względu na żyjących, by im oszczędzić smutnego stuku jaki wywołuje ziemia spadająca na deski trumny! O serca tchórzliwe, co lękacie się nawet płakać i odtrącacie od siebie cierpienie zesłane przez Boga!... Ja, drodzy bracia wymagam, by miano względy dla zmarłych. Nie chcę, by ktoś obcy przyjechawszy tutaj na pogrzeb mógł spytać: — I cóż to znaczy, czyż wieprzka mają tutaj wędzić?
Potem przeżegnał się, szerokie czyniąc gesty wymruczał: — W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego — i począł kazanie, którego tematem był ustęp ewangelii przypadający na ten dzień.
Długo mówiono w Randonnai o tym pierwszym występie krasomówczym nowego proboszcza, który wyrył się głęboko w duszach parafian.
Plebania położona była na samym końcu miasta. Osłoniony przed niedyskrecyą sąsiadów gęstym żywopłotem i kilku wysokiemi jodłami miał ksiądz Juliusz z okien swych widok na falisto ścielące się daleko w krąg pola. Podobała mu się ta cisza i pustka. Dom był czysty, wesoły, świeżo pobielony, miał zielone okiennice i małą werandę z podwójnemi schodami, po słupach której piął się powój. Przed domem leżał bardzo duży ogród pocięty żwirowanem i ścieżkam i zbiegającem i się pośrodku gdzie był placyk z figurą Matki Boskiej osłonioną płaczącym laurem. Sad pełen jabłoni przytykał do ogrodu. Niczego nie brakło co pobyt tu uczynić mogło miłym. Budynki gospodarskie porządne były i zaopatrzone w sprzęty, a kurniki wybornie się nadawały do chowu drobiu i królików. Ksiądz Juliusz nie był też narażony na często przykre sąsiedztwo z wikarym. Mieszkanie wikarego mieściło się w małym pawilonie, niedaleko stajen. Był to zresztą człowiek bardzo dyskretny i zjawiał się tylko w czasie jedzenia.
Mimoto gdy złożył wizyty, począł się nudzić. Wszędzie gdzie się pokazał doznał bardzo chłodnego przyjęcia. Przypisywał to smutnej awanturze w biskupstwie, o której wieść tu doszła niezawodnie, a zapomniał, że samo już pierwsze jego kazanie usprawiedliwiało dostatecznie pełne rezerwy usposobienie parafian względem nowego proboszcza. Ale nie wiele sobie z tego robił: — Każdy sobie rzepkę skrobie — powiedział i na tem się skończyło.
Zamiast uspokoić się w tej zacisznej kryjówce, do której żaden głos nie dochodził, nerwy jego naprężały się coraz bardziej do tego stopnia, że obok cierpienia moralnego popadł w chorobę fizyczną. Nie sypiał, podrażnienie nerwowe nie pozwalało mu wyleżeć w łóżku, bolały go wszystkie członki i biegał całą noc po sypialni z duszą wezbraną nieokreślonym jakimś smutkiem. Zaniepokoiło to matkę.
Pani Dervelle przybyła do Randonnai i zamieszkała u syna. Własną ręką urządziła plebanię aż do najdrobniejszych szczegółów wkładając w tę czynność całą swą zdolność oszczędnej i zapobiegliwej kobiety i tkliwość kochającej matki. Sama wystarała się o kucharkę niezbyt starą i nie za młodą, oraz ogrodnika, nadającego się i do innych posług, uregulowała wydatki dzienne i nadała ludziom i rzeczom kierunek wyborny. Pewnego wieczoru po kolacyi, gdy już sprzątnięto ze stołu, pani Dervelle usiadła przy lampie z robotą drutową. Ksiądz Juliusz siedział ze zmarszczonem czołem, zatopiony w rozmyślaniach. Od chwili odejścia wikarego nie zamienili ze sobą ni słowa.
— I cóż moje dziecko? — spytała matka.
— Ha, nic!
— O czem myślisz?
— O niczem.
— Prawda, będziesz teraz rozważniejszy... spokojniejszy?
— Tak mamo.
Wstał i począł chodzić nerwowo po pokoju potrącając krzesła.
— Mówisz: Tak..., ale tonem zgoła nie uspakajającym mój biedny Julku. Widzę, że ciągle jesteś zamyślony, podniecony... Nie można się odezwać, byś zaraz nie wybuchnął... a nie powiesz nic, ą nic... Czy ci co dolega?
— Nic!
— Więc cóż ci jest, powiedz moje dziecko!
— Nic!...
Nagle zatrzymał się i krzyknął:
— Ha to dobre!... i cóż chcesz, bym, począł w tym zapadłym kącie, pośród tych wszystkich bydląt! Czy to stanowisko dla mnie?... Ha, powiedz szczerze czy to dla mnie?
Pani Dervelle upuściła na kolana robotę.
— Jakto? — powiedziała. — Masz wyborne probostwo... plebania śliczna... Żyć możesz jak najszczęśliwszy człowiek... I czegóż ci jeszcze trzeb a Boże wielki?
Ksiądz Juliusz począł znowu chodzić tupiąc nogami.
— Czego mi trzeba?... Bo ja wiem?... Czegoś innego, ot i tyle!... Czuję, że są we mnie różne... różne stłumione rzeczy, co mnie dławią, a przejawić się nie mogą w tej nędznej egzystencyi proboszcza małomiejskiego, na którą skazany jestem beznadziejnie... Mam przecież mózg i serce!... Mam myśli, dążenia, które chcą skrzydła rozwinąć... wylecieć daleko, wysoko!... Chcę się bić, śpiewać... nieść między ludy pierwotne światło wiary... chcę... nie wiem zresztą, co!... A tu... ha, ha, ha... probostwo w miasteczku!...
Westchnął głęboko i zaraz począł mówić z gniewem:
— Proboszczem być tu, czy paść gęsi po rowach przydrożnych... to jedno!... Czy pamiętasz matko tłustego księdza Giborego?...
— Tego, co umiał opowiadać tak zabawne anegdotki? — przerwała matka, chcąc zmienić temat i rozweselić nieco syna. — Ach, naturalnie... pamiętam!... naśmialiśmy się też to nieraz, naśmiali...
— Naśmialiście się... mówisz — ciągnął dalej, coraz mocniej rozgniewany ksiądz Juliusz — z tego tłustego wieprza, który opowiadać umiał jedynie historyjki wychodkowe... Ha, to twój ideał... co? Cieszysz się, gdy widzisz księdza upadlającego się świństwami? Bądź spokojna... ciesz się... za pare lat spadnę do poziomu księdza Giborego! I ja też nauczę się opowiadać, naśladując odgłosy przy bólu żołądka:... Chlap, chlap... na brzoskwinie...!
— Zlituj się! — prosiła matka — uspokój się, dziecko!... Miej jeno trochę cierpliwości, trochę odwagi, a osięgniesz wszystko, czego pragniesz... Biskup sam powiedział... Ach, głowa twoja gubi cię!
— Biskup?... Ha... i cóż wie biskup... a zresztą przecież on mnie tu wysłał... i pocóż to zrobił... Całe nieszczęście to to, że jestem księdzem... a winną temu jesteś ty!
Biedna kobieta zadrżała na krześle i podniosła ręce w górę protestując:
— Ja winna?... — jęczała — Ach Boże!... cóż ty mówisz? Ależ, przypomnij sobie!... przypomnij sobie tylko!...
— Tak, tyś winna... ty!...
Uniósł się.
— Nudzi mnie już być księdzem... Dość mam już tej śmiesznej sukni... obrzydło mi to całe hokus pokus śmieszniejsze od niej jeszcze... nie chcę żyć jak niewolnik, jak rzezaniec.
Głos jego stał się głuchy, przytłumiony... słowa wyrzucał z gardła z trudnością, z wysiłkiem gwałtownym.
— Chciałbym... chciałbym być Piotrem pustelnikiem... Juliuszem II... Robespierrem... Bossuetem...
Napoleonem... Lamartinem... chciałbym się ożenić!...
Biedna kobieta krzyknęła przeraźliwie i nie mogąc powstrzymać łez, które wzbierały od samego początku rozmowy, załkała boleśnie:
— Mój Boże!... Mój Boże!... ależ w tobie siedzi szatan!...
— Acha — rzekł ksiądz Juliusz — już płaczesz... Trudno, idę sobie... Dobranoc!
Wyszedł i trzasnął drzwiami.
Po odjeździe matki plebania wydała mu się pustą.
Przyzwyczaił się widzieć ją ciągle przy sobie, słodką, uprzedzającą jego życzenia, czynną, biegającą po całym domu, po którym rozlewała pogodę i jasność swej duszy. Chwilami lubił wodzić oczyma za jej białym czepeczkiem, podobnym bielą swą do skrzydła anioła stróża, uspokajało go to. Z wzruszeniem patrzył na drobną kobiecinę, okrytą skromnym, czarnym szalem, tak jednak mężną, prostą i dobrą. Od czasu gdy jej zbrakło, wszystko zda się wrosło w ziemię, zlodowaciało, zakrzepło w bezruchu, ogród, horyzont,... lub powtarzało się z automatyczną jednostajnością. Ciągle ten sam milczący i uśmiechnięty wikary, z płaską twarzą i konopiastymi włosami. Gdy siedział z nim sam na sam, drażniło go jego milczenie, ale czuł, że rozmowa doprowadziłaby go wprost do rospaczy. Uczuwał wtedy cały, straszny ciężar samotności i zrozumiał, że długo jej znosić nie będzie w stanie. Mimoto odciął się jeszcze bardziej od ludzi, nie widywał nikogo i ograniczał stosunki ze swymi kolegami ściśle do granic swych obowiązków kapłańskich. Nie dawał przyjęć i nie składał wizyt, co doprowadzało do rospaczy wikarego, nawykłego do uczt wesołych, podczas których nie mówił ni słowa, roskoszując się niemi w milczeniu.
Unikał uczęszczania na konferencye i wynajdywał wzgardliwe wymówki, uwalniające go od urządzania ich w swoim domu. Gdy raz dziekan czynił mu wyrzuty z tego powodu, odparł:
— Płacę moją wkładkę i zrzekam się na waszą korzyść mej części obiadu. I czegóż jeszcze żądacie?... Nie mam zgoła żołądka po temu i nie lubię tych bibek kanonickich... Gdy mi przyjdzie ochota robić świństwa, robię je sam i ukrywam się z tem.
Zresztą głównie szło o to, by płacił wkładkę. Na jednym z takich obiadków postanowiono tedy dać mu spokój.
— Miły człowiek, niema co mówić!
— To borsuk jakiś!
— Co, borsuk?... Ależ to żbik wściekły!
Żarcik ten tak się wszystkim spodobał, że odtąd po wszystkich plebaniach nazywano księdza Juliusza żbikiem.
Jakim był w biskupstwie, takim pozostał w swej parafii i niebawem rozprzężenie w niej doszło do ostatecznych granic. Dla zabicia nudów bawił się ciągłem zmienianiem kantorów, kościelnych, zakrystyanów. Aż do dzieci na chórze odnowił cały personal kościoła, przewrócił do góry nogami komitet kościelny, przywłaszczając sobie całą w nim władzę, wreszcie otwartą i zaciekłą rozpoczął walkę z merem i radą municypalną. Niebawem wraz z nienawiścią do proboszcza, wrogi religii nastrój zapanował w tym małym zakątku, do niedawna tak spokojnym i uległym i ujrzano rzecz dziwną, nie widzianą tu dotąd... pogrzeb cywilny. W niedzielę podczas sumy prawie nikogo nie było w kościele, wierni znikli, prócz kilku dewotek upartych, ale one nie liczyły się, należąc już niejako do inwentarza kościelnego. Sprawy doszły do takiego napięcia, że proboszcz i mer spotkawszy się jednego ranka za cmentarzem na drodze, poczęli się kłócić a następnie pobili się w ordynarny sposób. W anonimowej denuncyacyi, przesłanej biskupowi, było napisane:

»...Wreszcie Eminencyo, od czasu przybycia proboszcza Dervelle, ilość szynków, których przedtem było ledwie ośmnaście na tysiąc pięćdziesiąt trzy dusz, wzrosła w sposób skandaliczny. Obecnie mamy ich tu czterdzieści sześć. Jest to ruina moralna parafii«.

Te rozrywki nie zdołały jednak księdzu Juliuszowi zapełnić wolnego czasu. Nie przestając doprowadzać ciągle do rospaczy swych parafian nieustannem prześladowaniem, miewał jeszcze fantazye i kaprysy inne, którym oddawał się z zapałem, porzucając je jednak rychło dla nowych fantazyj i kaprysów. Z kolei hodował tulipany, uczył się po angielsku, założył bażantarnię, zbierał minerały i rozpoczął pisać dzieło filozoficzno-religijne, które miało zawładnąć całym światem.
Nosiło ono tytuł: »Posiew życia«. Była to rzecz bardzo niejasna i wielce symboliczna, bohaterem był Chrystus, ateista babiloński, a rzecz działa się w krainie marzeń. Rozpłomieniony rzucał myśli gigantyczne, robił szerokie gesty, szkicował wspaniałe pejzaże. Nieraz mówił głośno:
— Tu i owdzie pylony... Chrystus idzie otoczony tłumami... Przypada mu do stóp kobieta ślepa, plugawa, z potwornymi pazurami u nóg: Ktoś ty? — pyta. — Jestem ludzka sprawiedliwość. Chrystus ją odpycha: — Precz, nie będziesz już sądziła: — Zjawia się inna kobieta, dziecko, uśmiechnięte, spoglądające naiwnie. — A ty kto jesteś? — pyta — Jam jest szaleństwo! — Chrystus ją całuje, mówiąc: — Idź i bądź płodną!...
Przerwał pracę z powodu trudności kompozycyi już na drugim rozdziale i rozpoczął zaraz dzieło polemiczne pt.: »O rekrutowaniu kapłanów, czyli reformie wychowania religijnego«. Ale napisał kilka ledwo kartek, gdyż brakło mu źródeł i to wznieciło w nim znowu namiętne pożądanie biblioteki. Wreszcie przerzucił się do spirytyzmu. Wieczorami, w towarzystwie przerażonego wikarego i ogłupiałego, zaspanego ogrodnika zasiadał przy małym stoliku okrągłym i aż do północy wywoływał duchy Salomona, Kaliguli, Izabeli bawarskiej, strasznych królów Niniwy, Sulamitki i Maryi Antoniny. Potem nagle pewnego dnia, zapominając zawrotnych magicznych spekulacyj, zjawił się w kuchni, nadzorując smarzące się pieczenie, kosztując sosów, wymyślając nowe, dziwnie skomplikowane potrawy. Przy tej okazyi jadał łakomie nie mogąc się nasycić, a obżarstwo pobudziło w nim pożądania zmysłowe, którego ataki męczyły go bardzo i wyczerpywały.
Żył w ten sposób przez ciąg lat dziesięciu, dręcząc siebie i innych, ciągle tęskniąc, ciągle pożądając, marząc rzeczy nieziszczalne, spadając z zawrotnych, orłom jeno dostępnych szczytów, w kałuże okropne, w których nurzają się wieprze. Ten okres jego życia był jedną torturą i dziwi mnie do dziś jeszcze, że nie położył mu kresu samobójstwem. Mawiał często do matki i mruczał sobie samemu:
— Czuję, że są we mnie różne rzeczy, które nie mogą się przejawić!
Zadawałem sobie często pytanie, czemby był stał się stryj Juliusz, gdyby ta wrąca lawa myśli i namiętności, paląca jego duszę, była znalazła ujście dla swej ekspanzyi. Może byłby został wielkim świętym, może wielkim, światowej sławy artystą, lub strasznym zbrodniarzem.
Przyzwyczajenie do jednego i tegosamego, monotonia nie uśpiły jego duszy, przeciwnie, zwiększały z dnia na dzień jego podniecenie. Gniew przybrał u niego rozmiary prawdziwej furyi. Strasznem było słyszeć, jak ten wymowny człowiek, ten kaznodzieja, nie mógł często wydusić z siebie słowa, skończyć zdania i miotał jeno ordynarne wyrazy, tonące zaraz w charkotaniu epileptycznem. Pogląd jego na ludzi streszczał się w owem syku i charczeniu, podobnem do kichnięcia:
— Bydło!... Bydło!
Gdy ktoś wspomniał o księżach, zdawało się, że zaczerwienione nagłym napływem krwi, oczy jego wyjdą z orbit.
— Bydło!... Bydło!... Bydło!...
Zaniedbał się i brudny był wstrętnie. Chodził po ulicy w cuchnącej, dziurawej sutannie, w stukających, ciężkich sabotach, tygodniami często nieogolony. Nikt mu się nie kłaniał przy spotkaniu, a dzieci za zbliżeniem się jego uciekały z krzykiem.
Czasem też widziano, jak wielkimi krokami sadził poprzez pola, a gesty szerokie zdawały się go unosić w powietrze. Rozmyślał wówczas o przerwanej pracy, o swem: »Posiewie życia«.
— Tu i tam ocean!... w górze niebo... Jezus stoi pośrodku między falami nieruchomych niebiosów, a miotanemi burzą wodami mórz... Mówi do wichru przestrzeni: — Dął będziesz w organy i śpiewał w duszy poety... Mówi do nieskończoności: — Zamieszkasz w spojrzeniu kobiety, idyoty, nędzarza i noworodka!...
Ów nieporządek myślowy i dezorganizacya moralna pogorszyły się jeszcze skutkiem gorączki tyfoidalnej, która go mało nie zabiła. Ojciec mój zaniedbywał swych chorych i czuwał u łoża stryja Juliusza, pielęgnując go z niezmiernem poświęceniem. Opowiadał mi potem różne ciekawe szczegóły. Zwidywania gorączkowe przybrały u niego charakter erotyczny i to tak skandaliczny, że siostra miłosierdzia uciekła. Wymawiał słowa dreszczem przejmujące i dopuszczał się czynów bardzo nieprzyzwoitych, tak że musiano mu związać ręce. Rekonwalescencya była długa i utrudniona draźliwem usposobieniem chorego, który ciągle beształ mego ojca:
— Bydlę!... bydlę!... precz!... Tyś mnie nabawił tyfusu!... Czyż ty wiesz cokolwiek, głupcze jakiś?... Bydlę!... bydlę!...
Wstał z łóżka w sam czas, by pochować swą matkę zmarłą nagle, pewnego ranka znalezioną w łóżku martwą, zabitą atakiem anewryzmu.
Wuj Juliusz płakał gorzko i szczerze.
— Zmartwienie ją zabiło! — wołał. — Jestem zbrodniarzem!... Zabiłem ją, tę dobrą, świętą kobietę!...
Wraz z ojcem i matką moją czuwał przy zwłokach i upierał się, że sam je pochowa.
— Osłabiony jesteś jeszcze! — perswadował ojciec. — Spocznij, pogorszy ci się!
Ale wuj Juliusz powtarzał:
— Nie, nie... zabiłem ją... Tak, ja ją zabiłem!... I pocóż mnie leczyłeś?... Ach, czemuż ona zmarła!!...
Na cmentarzu, gdy grób zasypano, a ludzie cisnęli się do kropielnicy, ukląkł na mokrej ziemi i bijąc się w piersi jak szalony, jęczał:
— Panowie!... Panie!... To ja ją zabiłem... ja! Miejcie litość! Miejcie litość!
Wpół omdlałego musiano odnieść do domu. Tego wieczora nie chciał dopuścić by mówiono o testamencie mej babki, która podzieliła swój majątek równo między obu synów.
— Nie mówcie mi o tem!... Nie chcę pieniędzy!... oddam wszystko biednym!
Ale nazajutrz dowiedziawszy się o treści testamentu, zapomniał o swym bólu i zawrzał gniewem:
— Nie... nie!... Nie... nie chcę... nie godzę się! Okradziony jestem!... Wniosę skargę!...
Potem przy podziale ruchomości okazał się dzikim i zajadłym, groził memu ojcu żandarmami za jakiś rondel, za ścierkę...
Gdy nareszcie sprawę spadkową uregulowano i został wprowadzony w posiadanie dziedzictwa, sprzedał naraz wszystko co miał i wyjechał do Paryża.
Przez ciąg sześciu lat nie dał znaku życia. Nie wiedziano, czy żyje, czy umarł, co robi? Ojciec mój usiłował zasięgnąć jakichś wieści. Czynił to kilkakrotnie, zawsze jednak nadaremnie. Dowiedział się tylko, że stryj Juliusz samowolnie, bez upoważnienia opuścił swą parafię i na tem się skończyło. Ilekroć pan Bizieux, właściciel galanteryjnego handlu w Viantais, wyruszał do Paryża na zakup towarów, ojciec zalecał mu zawsze, by pytał, rozglądał się po ulicach... Któż wie?... Czasem przypadek!...
Pan Bizieux powracał:
— Widziałem przecież — mówił — taką masę ludzi!... O, oto w Paryżu chyba nie trudno... Ale nigdzie nie dostrzegłem księdza Dervelle!...
Raz na ulicy Grenelle wydało mu się, iż spotkał kogoś dyabelnie podobnego. Ale to była omyłka... Drugi raz... w kawiarni...
— W kawiarni! — wtrąciła moja matka — to na niego całkiem wygląda!...
Wreszcie ojcu wydało się, że znalazł najlepszy sposób. Napisał list i zaadresował go w ten sposób:
»J. E. Najprzewielebniejszy Ksiądz Arcybiskup paryski — z prośbą o doręczenie ks. Juliuszowi Dervelle, proboszczowi z Randonnai

Paryż«.
Odpowiedź nie nadeszła. Mijały dni, miesiące, lata, a ojciec mój mimo wszystko nie mogąc wyzbyć się przywiązania do tego złego brata, którego uratował od śmierci, od czasu do czasu smutny i rozciekawiony zarazem, zadawał sobie pytanie:

— Cóż on u licha może robić w Paryżu?




IV.

— Nareszcie przyjeżdża! — wykrzyknął ojciec, wchodząc zadyszany i podniecony z listem do pokoju, gdzie matka kończyła właśnie ubierać mnie.
— Wraca jutro pociągiem o godzinie trzeciej!
— Jutro! — odparła matka głosem zrezygnowanym. — Ha, trudno!
I dodała zaraz jako kobieta rozważna i zapobiegliwa:
— Każ, by przygotowano wielki powóz... będzie miał pewnie dużo pakunków... Idę zaraz do jatek!...
— Dobrze... a gdyby tak moja droga...
— Co?...
— Gdybyśmy zaprosili jutro na obiad Robinów, zacnego proboszcza?... ha?... przecież to nie lada okazya!
— Jak chcesz!... A który pokój, jak sądzisz, przygotować?
— Ba!... naturalnie... któryżby, jak nie niebieski!
Matka wykrzywiła z niechęcią usta.
— Tak, naturalnie... dla niego zaraz wszystko, co najlepsze! I cóż jeszcze... może mu włożyć szkandelę do łóżka... co?
— Dajże pokój, dajże pokój, moja droga — uspokajał ojciec. — Przecież nie podobna go umieścić w małym gabinecie... Cóż u licha, przecież to mój brat!
— A tak, twój brat!... Widać zaraz, że to twój brat!... Wreszcie tak chcesz... cóż ja mogę mieć przeciw temu? Dałby Bóg tylko, byś tego nie żałował!
Działo się to w tydzień po przyjęciu, podczas którego rodzice rozmawiali z państwem Robin o stryju Juliuszu... była to, o ile pamiętam, środa. Wyczekiwałem dnia następnego trawiony gorączką niecierpliwości, obawą czegoś niezmiernie wielkiego, potwornego, co zniweczyć musi niezawodnie jednostajność dotychczasowej naszej egzystencyi.
Ojciec był też podniecony niezwykle przez cały dzień, niemal wesoły.
Matka za to, chodziła prawie posępna i zamyślona. Podczas obiadu odezwała się raz tylko i to z lekką ironią w głosie:
— Nie wiesz przypadkiem, co pija rano, po mszy ksiądz Juliusz?... Może należałoby postarać się dlań o coś innego... lepszego?
— No, no, chciałbym to widzieć! — odparł mężnie ojciec. — Musi jeść to, co my... musi pałaszować zupę!
Matka pokręciła głową z powątpiewaniem:
— Musiał tam w Paryżu nabrać różnych nawyczek!... W końcu cóż robić... nie mamy przecież milionów.
Bardzo źle spałem tej nocy. Dręczyły mnie sny przykre, w których zjawiała się ciągle twarz mego stryja, wykrzywiona strasznym grymasem.
Viantais nie miało jeszcze w owym czasie kolei. Najbliżej położona była stacya Coulanges, oddalona o dziesięć kilometrów od miasteczka. Tam to mieliśmy powitać stryja Juliusza. Proboszcz Sortais miał zrazu zamiar jechać wraz z nami, ale zimno było, a staruszek cierpiał na reumatyzm, postanowił więc poprzestać na widzeniu się z przybyłym wieczorem. Robinowie przybiegali raz po raz zadyszani, zajęci wypadkiem, zdenerwowani, i ofiarowywali swą pomoc, jakgdyby nam groziło jakieś niebezpieczeństwo. Mieli wielką ochotę przyłączyć się do nas, ale nie znali księdza Juliusza, nie wypadało im przeto narzucać się.
— Nie możemy! — oświadczyła pani Robin, bardzo biegła w sprawach etykiety. — To byłoby wielce niestosowne... W reszcie około czwartej będziecie państwo powracać... zobaczymy was przez okno!
— Ja! — wykrzyknął sędzia tonem, jakim generał zapowiada żołnierzom swe przybycie na pole bitwy. — Ja nie omiesztam stawić się na posteguntu!
— Wybornie! Wybornie! — mówił ojciec. — Więc do wieczora... przyjdźcie wcześnie.
— Do widzenia wieczorem!
Wielki powóz zajechał wreszcie przed bramę domu, dzwoniąc i trzeszcząc. Była to stara landara zarówno czcigodna jak roztrzęsiona, którą ojciec mój wynajmywał w hotelu Trzech Króli w uroczystych okazyach. Lubiłem ją bardzo, gdyż mi przypominała różne wesołe przejażdżki i obchody. Przytem wydawało mi się, że z chwilą zajęcia miejsca na poduszkach z szarego sukna, mała osóbka moja poczyna znowu nabierać znaczenia i że niewątpliwie wszyscy niemieją z podziwu patrząc, jak jadę na czterech kołach, ciągniony przez dwa konie, jakby sam pan Blaudé. Z prawdziwem wzruszeniem i odrobiną dumy, trochę nawet nadęty, usiadłem na przedniej ławeczce powozu naprzeciw rodziców, którzy zajęli siedzenia w głębi, bardzo poważni i także trochę dumni. Minęliśmy tryumfalnie miasto. Stojący w progach ludzie uśmiechali się do mnie. Sprawiało mi to prawdziwą przyjemność, chociaż równocześnie usiłowałem wytrwać w dostojnej pozycyi.
— Bardzo wygodna ta kolasa — rzekł ojciec, gdyśmy znaleźli się wśród pól, podnosząc szybę i otulając swoje i matki kolana starą, watowaną kapą z łóżka, służącą nam za pled podróżny.
Kolasa toczyła się dźwięcząc żelaziwem, podskakując na szutrowanych partyach drogi, a rodzice zapadli znów w milczenie coraz niespokojniejsi, coraz posępniejsi w miarę, jak zbliżaliśmy się do Coulanges. Serce moje biło bardzo mocno, gdym spoglądał przez szybę zapoconą skutkiem naszych oddechów na niejasne kontury różnych rzeczy, sylwetki drzew i skrawki poszarzałego nieba...
Gdy powóz mijał rampę kolejową matka, nieruchoma dotychczas, nagle pochyliła się do szyby, obtarła ją zarękawkiem i spojrzenia wszystkich trojga równocześnie spoczęły na linii szyn, minęły stacyę i zgubiły się w tej tajemniczej dali, ciemnej i zasnutej mgłą, z której niebawem miał się wyłonić ksiądz Juliusz, otoczony obłokiem czarnego dymu. Matka poprawiła woalkę i przymięte nieco wstążki kapelusza, a potem czyniąc to samo z węzłem mego krawata, rzekła do mnie:
— Słuchajno Albercie... musisz być bardzo grzeczny dla stryja i wyzbyć się min ponurych, jakie przybierasz zawsze wobec obcych... Mimo wszystko jest on twym stryjem!... Zbliżysz się do niego, pocałujesz i powiesz... zapamiętaj to sobie dobrze... powiesz doń: Drogi stryju, bardzo rad jestem, żeś do nas przyjechał!... To nic trudnego, zapamiętaj sobie!... no powtórz! drogi...
Drżącym głosem powtórzyłem:
— Drogi stryju, bardzom rad...
Ale wzruszenie i strach zaparły mi oddech. W chwili, gdym wymawiał te słowa, wydało mi się, że nagle zjawia się tuż przedemną dyabelska, groźna postać stryja... zamilkłem tedy, otwarłem usta i siedziałem oszołomiony.
— No, no — mówił ojciec — otrząśnij się chłopcze z tego... i na cóż ta pogrzebowa mina... do kroćset!... nie zje cię przecież... Patrz, czy ja się go boję?... Czy matka twoja boi się go?... No, śmiało!...
Zauważyłem, że głos ojca drżał lekko... że więc nie był tak spokojny, za jakiego chciał uchodzić i to zwiększyło jeszcze moje pomieszanie.
Mieliśmy jeszcze pół godziny czasu. Mimo, że chłodno było i dął wiatr lodowaty, przechadzaliśmy się po peronie nie spuszczając oczu z zegara, którego wskazówki posuwały się pomału... tak pomału!
Nadjechał jakiś pociąg, stanął i ruszył w dalszą drogę, zostawiając na stacyi biednego żołnierza, który czas jakiś wałęsał się koło nas z głupią miną, a potem poszedł sobie, powłócząc jedną nogą.
— Jeszcze siedemnaście minut! — westchnął ojciec. — Ksiądz właśnie dojechał do Bueil.
Cisza panująca na stacyi, przerywana jeno dzwonkiem telegrafu i dolatującym z poza budynku dźwiękiem dzwonków naszych koni, odzywających się za każdem parsknięciem, zwiększała jeszcze mój strach. W tej ciszy wszystko nabierało niepokojącej, wprost okropnej nieruchomości. W stronę Paryża słała się równia, pełna groźby tajemniczej, smutna i miedziana jak chmura, z której ma wypaść piorun. Ledwie dosłyszałem, jak matka mówiła:
— Uważaj na to, co ci mówię... staraj się uśmiechać... nie bądź jak mumia!
Wpatrywałem się trwożliwie w szyny, co wiły się w dal po żółtej ziemi, niby niezmiernie długie węże.
Kilku podróżnych chłopów wyszło z poczekalni, ukazał się naczelnik stacyi bardzo zaaferowany, służba kolejowa przewoziła na wózku pakunki i kufry.
— Nareszcie i pociąg — rzekł ojciec. — Odsuńcie się w tył!
Równocześnie posłyszałem zrazu daleki, potem zbliżający się coraz to bardziej świst przeraźliwy, który pchnął mię w serce niby nóż. Odpowiedziało mu beczenie rogu. Rozległy się jakby ryki i wrzaski rozwścieklonych zwierząt, straszny zgiełk, coś okropnego, rozpętanego leciało na nas.
Byłem pewien, że cały ten hałas, cały łomot, od którego drżały ziemia i niebo, że wszystko to zadyszane, wyjące, ziejące ogniem i dymem, że wszystko to, to mój wuj. Zamknąłem oczy. W tej chwili uczułem się porwanym w jakiś straszny zamęt, potrącanym, obijałem się o ludzi i pakunki, obracałem w różne strony.
— Ależ uważaj! — mówiła do mnie matka — słuchajno... chłopcze uważaj!
Nagle przestano mnie popychać. Otwarłem oczy i ujrzałem przed sobą jakąś rzecz czarną, długą, kanciastą, która wysiadała z wagonu tyłem. Rzecz ta u dołu była zakończona olbrzymią stopą, szukającą w próżni oparcia dla siebie. Staliśmy wszyscy troje poza ową rzeczą czarną, na której chwiała się wielka podróżna torba w czerwone i zielone pasy, staliśmy jak żołnierze w jednym szeregu niespokojni i pobledli. Żadne z nas nie drgnęło, byliśmy niby przykuci do miejsca. Czarna rzecz obróciła się i dojrzałem w śród czerni wyzierające z pod szerokoskrzydlnego kapelusza złe jakieś i obojętne oczy, pośrodku nich zaś nos śpiczasty niby dziób, a węszący niby nos psa. Spojrzenie tych oczu niemiłe było, nie można go było długo wytrzymać. Tak mi się przedstawił stryj Juliusz.
— Jak się masz?... Jak się masz?... Jak się masz?... — zamruczał, składając każdemu z nas trojga mały, krótki jak psztyczek, ukłon.
Ojciec rzucił się naprzód z zamiarem ucałowania brata. Ale ksiądz Juliusz, podnosząc swoją torbę podróżną, gestem rozkazującym przerwał tę wzruszającą scenę.
— Dobrze!... dobrze... potem!... Pewnie jest powóz... No chodźmy!... Na cóż jeszcze czekasz?
— A pakunki? — spytała matka.
— O, proszę się nie kłopotać moimi pakunkami!... chodźmy!...
Pomrukując skierował się ku wyjściu. W progu miał przeprawę z odbierającym bilety, gdyż nie mógł swego znaleść.
— No... jest — rzekł znalazłszy wreszcie.
— Masz obywatelu, a staraj się być na drugi raz grzeczniejszym... Bydlę!
Ojciec był oszołomiony, matka wzruszyła ramionami, co miało znaczyć: A co, czy nie miałam racyi?... Gorszą się jeszcze stała gadzina. Co do mnie, to przerażony i ogłuszony tym przyjazdem, zapomniałem zupełnie komplementu powitalnego.
Wsiedliśmy wszyscy do powozu. Matka i wuj zajęli miejsca w głębi, ja z ojcem usiedliśmy na przedniej ławeczce. Nie śmiałem podnieść oczu, by nie spotkać się ze spojrzeniem stryja, który milczał, okrywając sobie kolana watowaną sutanną. Widząc to matka podała mu skraj kapy. Wziął ją w rękę, obejrzał z jednej strony, potem z drugiej, na twarzy jego odmalowało się zdziwienie, ale nie wyrzekł ni słowa podziękowania, tylko okrył się kapą. Powóz toczył się dalej. Matka przybrała znów wyraz obojętny, surowy, a ojciec był zakłopotany i nie wiedział co mówić. Wreszcie odważył się spytać:
— Wygodnie jechałeś? — Głos jego trwożliwy był i wahający.
— Tak — bąknął stryj.
Zapadło na nowo przykre milczenie, a nikt nie śmiał go przerwać. Stryj usiłował poprzez zapoconą szybę dojrzeć krajobraz, ale mgła obiegła wszystko. Opuścił więc szybę ruchem tak gwałtownym, że pękła i na kolana wszystkim spadło mnóstwo małych kawałków szkła.
— Ach, to nic... to nie szkodzi! — powiedział ojciec w zamiarze ułagodzenia swą wielkodusznością straszliwego Juliusza i dodał z uśmiechem.
— Stłuczone szkło, to dobry znak!
Stryj nie odpowiedział na to nic. Lekko pochylony naprzód zapatrzył się w dal.
Droga z Coulanges do Viantais jest bardzo piękna. W całej długości ściele się szeroką, zarośniętą drzewami doliną rzeki Cloches, wijącą się licznymi skręty i usianą tu i owdzie starymi młynami. Właśnie Cloches wystąpiła z brzegów, a pokryte wodą łąki pobrzeżne pozamieniały się w dziwaczne jeziora, pośrodku których sterczały prostokąty, utworzone z wierzb bezlistnych i ciągnęły się aleje topól. Dziwna ta bagienna flora odbijała się w wodzie znieruchomiała, zaspana. Równolegle z doliną ciągną się góry, zamykając ją z jednej strony niby olbrzymią arenę cyrkową, wznoszą się coraz to wyżej, dźwigając na upłazach wsi i miasteczka. Od czasu do czasu grzebień gór opada i wtedy ukazuje się dal niezmierna, bezmiar pól lekko zarysowany, niby mgła. Cały krajobraz oświecało teraz blade, zimowe słońce, złocąc mgłę zawieszoną w gałęziach drzew, łamiąc się w nieskończoną gamę półtonów, jaką masom wpółprzejrzystym nadają fale wody i błękit nieba.
Stryj zatopił się w kontemplacyę tego wszystkiego i wydawało się, że rysy jego twarzy złagodniały, że odrobina owego kojącego blasku słonecznego zakradła się do ócz jego. Ojciec skorzystał z tego nastroju, dotknął przyjacielsko jego kolana i odezwał się, opanowując wreszcie przykre wrażenie, odniesione z powitania brata.
— Prawda... jak to jednak miło zobaczyć się po tak długiej rozłące?... Ha... ileż czas u minęło!... Sześć lat do kroćset... to nie żart. Mówiłem sobie czasem: Ej, pewnie się już nie zobaczymy!... Wspominaliśmy tu często o tobie drogi Julku!...
Zdawało się, że nie słyszy, gdyż nie odwrócił oczu od widoku. Nagle wykrzyknął:
— Ależ to śliczna okolica!...
Wypowiedział to głosem mniej skrzypiącym, wzruszonym nieledwie.
— Bardzo piękna!... bardzo piękna!...
I rzeczywiście widział ten krajobraz poraź pierwszy, mimo, iż się tutaj urodził i spędził tu całą młodość. Natura nie pociąga dziecka, ani młodzieńca. By pojąć całe jej niezmierne piękno, patrzyć na nią trzeba oczyma człowieka starszego, którego serce kochało już i cierpiało.
Stryj Juliusz powtórzył:
— Bardzo tu pięknie... tak, tak... Tam w dali, te domy i wieże, to Brolles, nieprawdaż?...
— Rozumie się — odparł ojciec uszczęśliwiony, że brat się udobruchał. — Tak, nie zapomniałeś widzę... a tam, pod tym małym laskiem... ha?
— To dom ojca Flamanda... Czy też żyje jeszcze starowina?
— Żyje, żyje... wyobraź sobie... nieborak oślepł... Ha, trudno! nie zapominajmy, że ma już przeszło ośmdziesiąt lat... Tylko szkoda, że nie będziesz już mógł z nim łowić pstrągów...
Stryj nagle począł kaszleć, a ojciec zaniepokoił się.
— Powinienbyś się przesiąść!... Boję się, byś się nie zaziębił... Od tego otwartego okna ciągnie silnie...
— Nie, nie, daj mi spokój... Dobrze mi tu zupełnie...
Teraz dopiero mogłem z całą swobodą przyjrzyć się stryjowi, który pogrążył się w marzenia. W pamięci mojej, gdzie pozostało po nim jeno tyle, co po zatartym pastelu, poczęły się na nowo utrwalać rysy jego twarzy. Przypominałem sobie teraz, żem go znał dawniej, odnajdywałem wszystkie cechy i właściwości tej dziwnie brzydkiej twarzy, tej całej postaci, której oczy płomieniste, żywe, rozmarzone, niespokojne i surowe, entuzyastyczne i smutne zarazem, nadawały wygląd niezwyczajny i onieśmielający mnie. Ale jakże się postarzał. Pochylony był jak starzec ośmdziesięcioletni, pierś jego, wąska i zapadła, oddychała z trudnością, często wydając świst suchotniczy. Zmarszczki głębokie przecinały w przeróżnych kierunkach tę maskę chudą i zielonawą, a skóra pomięta zwisała pod brodą. Z całej zniszczonej fizyonomii, prócz oczu młodych, pozostał jeno nos, nos dziwnie ruchliwy, którego nozdrza drgały jak u młodego ogiera.
— Czyś może cierpiący?... Może ci coś dolega?... — spytał ojciec.
— Nie!... Ale czemu o to pytasz?... Czy źle wyglądam?
— Źle!... źle!... czemuż zaraz miałbyś źle wyglądać... Ha, pomyśl i ze mną nie lepiej... mijają lata... a to chyba nie odmładza!...
— Niewątpliwie! — potwierdziła m atka, która dotąd ust nie otwarła.
I dodała głosem twardym:
— Zresztą Paryż!... To takie nie hygieniczne! Ha, trudno... w Viantais znowu cicho, smutno dla tego, kto przywykł do stolicy... Niema tu rozrywek jak w Paryżu!
Położyła na słowie: Paryż, nacisk stłumionej nienawiści do miasta, które jej oto oddawało krewniaka, niewątpliwie zrujnowanego materyalnie i chorego, krewniaka, którego trzeba będzie żywić i pielęgnować darmo.
Stryj posłał matce skośne, złe spojrzenie pełne nienawiści i wtulił się w głąb powozu. Nie odezwał się już ni słowem, siedział zamyślony z kapeluszem nasuniętym na oczy i okrywającym je cieniem nieprzeniknionym.
Minęliśmy wieś Quatre Vents i ciemno poczęło się robić. Gęsta mgła podniosła się z łąk i zaległa stoki gór i drzewa, których jeno wierzchołki bezlistne unosiły się w mlecznej atmosferze. Gdyśmy przybyli do Viantais w oknach poczęły się gdzieniegdzie zapalać czerwonawe światełka. Na placu zauważyłem cień jakiś. Był to pan Robin. Wymachiwał rękami i niskie ukłony składał powozowi swym cylindrem.
Smutno mi było bardzo. Przez całą drogę oczy stryja nie spoczęły ni razu na mnie. Ale już nie bałem się go, mimo groźnych min i niestosownego, brutalnego zachowania się. Niejasne dziecięce przeczucie mówiło mi, że jestto dusza biedna i cierpiąca i pewny jestem, że gdyby w tej chwili przemówił do mnie łagodnie, gdyby mnie pocałował, uśmiechnął się choćby tak, jak uśmiechał się przed chwilą do krajobrazu dawno niewidzianego, byłbym go pokochał odrazu.
W towarzystwie ojca, który niósł za nim torbę podróżną, udał się stryj Juliusz do niebieskiego pokoju, przygotowanego na jego przyjazd.
Szedł po schodach z trudnością, a znalazłszy się w pokoju długo nie mógł złapać tchu. Prócz tego był podrażniony. Od kiedy przekroczył próg starego domu, który babka nam zapisała w spadku i gdzie mieszkaliśmy od jej śmierci, dziwna zmiana zaszła w jego obejściu.
Na co spojrzał, widocznie go martwiło i gniewało. Czy żałował, że to wszystko nie jest jego własnością?... Czy może wspomnienia przeszłości, które mu te sprzęty na myśl przywodziły, ukazywały mu jaśniej i okrutniej pustkę beznadziejną zmarnowanego życia? Chodził zniecierpliwiony po pokoju, targany dawną urazą i nie zwracał uwagi na słowa brata, który mówił:
— Tuśmy cię umieścili... gdyż pokój ma okna na południe. Masz stąd bardzo piękny widok na Saint Jacques... Ot widzisz, tutaj szafka w murze... tam... wszak pamiętasz, umywalnia... Odświeżyłem potrochu cały dom... Ach, doprawdy mój drogi... serdecznie się cieszę tobą!... Nie trzeba ci gorącej wody?
— Nie — odparł stryj Juliusz.
Powiedział to głosem twardym, który zabrzmiał jak policzek. Ale ojciec nie zważając na to ciągnął dalej:
— Dzwonek tam, w alkowie... Możesz..
Przerwał mu stryj nagle:
— Dajże mi pokój... Drażnisz mnie całą tą gadaniną... ty i twoja żona... dręczycie mnie oboje... strasznie dręczycie... Czyż po to przyjechałem, by mnie brano na spytki, szpiegowano?... Bądźcie spokojni... bądźcie całkiem spokojni... długo wam zawadzał nie będę...
— Zawadzał?... Nam? — przerwał ojciec — chyba żartujesz mój Julku! Jakto, wybierasz się znowu w drogę?
— Czy się wybieram czy nie, to nie twoja rzecz... niecierpię gadania... to mnie nudzi... bądźcie więc już cicho!
— Mój drogi Julku! nie gniewaj się!... Miałem nadzieję, że już z nami na zawsze pozostaniesz!...
— Z wami? — zaśmiał się szyderczo stryj — Ha, ha, ha, ależ to pomysł kapitalny!... Ja, z wami!...
Podniósł do góry obie ręce, zdumiony, oburzony.
— Z wami? — wołał — I cóżbym ja też robił z wami, mój Boże!... Chybaś oszalał!... chybaś oszalał!...
Ojciec zniecierpliwił się wreszcie:
— Mniejsza z tem! — rzekł ostro. — Zrobisz, co zechcesz!... Siadamy do jedzenia o dziesiątej... Dziś mamy u siebie proboszcza i państwa Robinów, przyjaciół dobrych!... Ksiądz, któryby otwierając tabernakulum, zobaczył nagle ropuchę, siedzącą w cyboryum, nie byłby bardziej zdumiony tem dziwnem zdarzeniem, jak stryj posłyszaną nowiną. Zgłupiał w pierwszej chwili. Potem oczy jego rozwarły się szeroko, twarz zwolna okryła czerwonemi plamami, zadrgały muszkuły jak u epileptyka i głosem przerywanym od gniewu, chrapliwym, począł wołać:
— Kanalio! Kretynie! Bydlaku! Ledwiem stanął na miejscu, ty zaraz spraszasz swoich godnych przyjaciół!... Czyż uważasz mnie za rzadki okaz zwierzęcia?... Chcesz sobie i przyjaciołom sprawić widowisko?... Powiedziałeś im: Pokażę wam księdza Juliusza... waryata, oryginała, księdza świętokradcę... zobaczycie go!... Będziecie mogli pomacać... przekonać się, że to nie farsa, ale rzeczywistość jasna i niezbita!... Pieściłeś w sercu nadzieję, że sobie użyjesz, pokazując mnie ludziom jak niedźwiedzia w menażeryi, potwora w jarmarcznej budzie, lub barana o pięciu nogach!... Ha, ha, ha i myślisz jeszcze, że zostanę choćby pięć minut w tej norze z takiem jak ty bydlęciem i tą wykrygowaną gęsią, żoną twoją? Myślisz tak może?... Idę do hotelu... do hotelu!... Słyszysz idę do hotelu!...
Wdział napowrót swą watowaną sutannę, zamknął torbę, którą przed chwilą otwarł i krzyknął:
— Idę do hotelu!... Bądź zdrów!
Przeszedł pod nosem zmartwiałego od zdziwienia ojca mego, zeszedł po schodach i wyszedł. Za chwilę doszło nas uderzenie, zatrzaśniętej gwałtownie bramy ogrodu.
Kolacya odbyła się w ponurem milczeniu. Proboszcz Sortais nic nie wziął do ust, gdyż żołądek mu odmówił posłuszeństwa po tej niesłychanej awanturze. Od czasu do czasu pytał:
— Więc poszedł sobie... tak ni stąd, ni z owąd?... poszedł?...
Ojciec kiwał za każdym razem potakująco głową, a biedny proboszcz jęczał:
— Ależ to niemożliwe... niemożliwe!
Dwa razy, wśród ogólnego milczenia, pan Robin wypowiedział pamiętną, doniosłą uwagę.
— Pagyż!... Pagyż... to całkiem wygaźne!... Ot!... Pagyż!
Pani Robin, sztywna wytrwała do końca w roli kobiety obrażonej nieprzystojnem zachowaniem się księdza Juliusza. Żal jej było, że na jego intencyę ubierała się w suknię z staroświeckiej mory, strój od wielkiej parady, że obwiesiła się wszystkimi swymi klejnotami i namęczyła, by ułożyć włosy w ten sposób, by pod stroikiem z kwiatami znikły obrzydliwe łyse placki na szkaradnej, krostowatej głowie. Nie wyrzekła ani jednego słowa, głowę trzymała sztywno w pozycyi fotograficznej i dotykała złotego łańcuszka od zegarka dwoma pałacami, jakby grała na gitarze.
Podczas gdy trzej mężczyźni, milczący i zasępieni grzali się przy kominku w salonie, zapomniawszy o dawno podanej i stygnącej kawie, pani Robin pociągnęła matkę we framugę okna i stłumionym, pełnym porozumienia głosem, spytała:
— Więc pani nie wie... nic... nic?
Matka wzruszyła ramionami i rzekła:
— Nie miał nawet pakunków!... Jakąś tam głupią torbę podróżną i na tem koniec... Ach, przeczuwałam to droga pani!... Przeczuwałam!




CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Minęły dwa lata. Proboszcz Sortais zmarł na zwapnienie tętnic, a następca jego, dawny wikary z Viantais, proboszcz Blanchard, który mnie uczył łaciny jeszcze przed swym awansem i potem tej nauki nie zarzucił, zajął miejsce zmarłego także w niedzielnych obiadach i przy »boggu« familijnym. Czasem zdarzała się w niedzielę i inna rozrywka, gdyż nowy proboszcz pięknie grywał na flecie i jako autor raczył nas od czasu do czasu jakimś kawałkiem swojej kompozycyi. Wieczór matka zastawiała do herbaty ciastka usiane makiem, które proboszcz połykał chciwie i gładząc się po żołądku, mawiał:
— Co zarobił flet, wraca do bębna.
Robinowie ciągle jeszcze oczekiwali swych mebli w domu panien Lejars, których wola urosły jeszcze i trzęsły się pod brodami, jak brzuchy dzieci. Zycie płynęło powoli a dzień jeden podobny był do drugiego. Milczące obiady przerywały od czasu do czasu wykłady chirurgikalne ojca i uwagi jego pod adresem księdza Juliusza, posępne wieczory, w których ojciec z panem Robin grali w pikieta, a pani Robin z matką równie zawsze cicho rozmawiały o tych samych rzeczach, rozwodząc się z temi samemi wyrzekaniami i żalami.
Jeden zaszedł jeno ważny wypadek: Nie chodziliśmy już we środy do Servierów na obiad. Zaraz z początku stosunki z nimi ochłodły, gdyż ksiądz Juliusz stał się ulubieńcem i częstym gościem w ich domu, a do zerwania przyszło przy okazyi pożaru w mieście. Pan Serviere, jako mer wystąpił przeciw ojcu, swemu zastępcy. Ten znów ze swej strony poddał miażdżącej krytyce całą akcyę ratunkową i zrzucił wobec wszystkich z siebie odpowiedzialność za to.
Doprowadziło to do bardzo ożywionej rozprawy, a skończyło się ostatecznem zerwaniem. Żal mi było tego domu, którego ciepłem serce się moje lubowało, gdzie pachniało wszystko, dywany nawet i obicia. Żal mi było nadewszystko pani Servieres o ślicznych, jasnych włosach, której ciało tak różowe było i prosiło się o pocałunki, a której spojrzenie w życie moje posępne, pełne cierpień, pozbawione wszelkiej pieszczoty, rzucało promyk szczęścia i marzeń. Ale po kilku miesiącach zapomniałem o niej.
Od pamiętnej awantury w dniu przybycia widywaliśmy stryja Juliusza tylko na ulicy. Nie kłanialiśmy się sobie. Dwie próby pogodzenia, przedsięwzięte przez dawnego proboszcza, spełzły na niczem. Rozbiły się o jego postanowienie silne i niezmienne. Proboszcz nie mógł wydobyć z księdza Juliusza nic prócz:
— Bydlęta!... Ciągle żyłem w śród bydląt!... Niech mi dadzą spokój!...
Gdy rozumowanie i prośby nie pomogły, proboszcz postanowił użyć pogróżki.
— Słuchaj mnie księże! — mówił, usiłując głosowi swemu nadać przerażające brzmienie — Chcesz się tu osiedlić jako ksiądz prywatny!... Nie możesz tego uczynić bez mego pozwolenia... Otóż stawiam warunek... Dam pozwolenie, ale pogódź się wpierw z rodziną!
Ale ksiądz Juliusz syczał jeno w dalszym ciągu:
— Bydło!... bydło... niech mi dadzą spokój!
— Proszę się zastanowić księże... Nie wiem, jak się tam przedstawia sprawa, ale to wiem, że wiele rzeczy w porządku nie jest!... Proszę mnie nie doprowadzać do ostateczności!... Poskarżę się biskupowi.
— Idź na skargę do dyabła!... Bądź pan zdrów!... Niech mi dadzą spokój! Bydło!...
Wkrótce potem proboszcz zmarł. Następca jego, który bardzo cenił spokój, nie chciał zaogniać sprawy. Zresztą ksiądz Juliusz złożył mu wizytę zaraz po instalacyi na probostwie. Wszystko odbyło się najlepiej w świecie. Ułożono godziny mszy i porozumiano się w kwrestyi pewnych drobnych funkcyj, do których zobowiązani są zamieszkali w parafii księża prywatni. Ksiądz Juliusz zgodził się na wszystko.
— Był bardzo grzeczny... bardzo grzeczny! — mówił ksiądz Blanchard, który zaraz po wydarzeniu przyszedł opowiedzieć o wizycie. — Wiecie państwo, że on mówi bardzo dobrze... jest w rozmowie bardzo miły... więcej nawet powiem: to kaznodzieja!
Ojciec spytał:
— A pytał ksiądz proboszcz, co robił przez ciąg sześciu lat w Paryżu? Przecież czegoś o tem dowiedzieć się trzeba!
— Tak... To jest.... sprowadziłem rozmowę na ten przedmiot, ale na słowo: Paryż, ksiądz Juliusz przeszedł w defenzywę... a potem zaraz poszedł...
— Więc znowu nic człowiek nie wie?...
— Ha, nic!
— A może się i nigdy nie dowiemy! — rzekł ojciec z westchnieniem rozczarowania.
Ale nagle zapominając o wszystkiem, czego doznał od brata, rzekł zdjęty dumą familijną:
— Dobrze mówi... co? Ha, ha, nie jest głupi... o nie... wszystko... tylko nie to!
Naraz dwie nowiny spadły jedna po drugiej, niby gromy z jasnego nieba.
Ksiądz Juliusz kupił i zapłacił gotówką dużą posiadłość, t. zw. »Kapucynów«, oraz sprowadził meble swe i sześćdziesiąt ogromnych skrzyń z książkami. Matka wierzyć nie chciała i wzruszała ramionami.
— To niemożliwe! — mówiła — Miał przecież tylko nędzną torbę podróżną!
Ale nareszcie musiała uznać fakt dokonany i poczęła się oburzać:
— Oszukał nas, okpił!... Jest bogaty!... Ale gdzie mógł tyle nakraść, to ciekawe!
Zazwyczaj spokojna, panująca nad sobą, straciła teraz głowę, domyślała się zbrodni przeróżnych, planowała denuncyacye i podniecona, knując plany zemsty, wołała:
— Musimy się dowiedzieć, co robił w Paryżu!... Za każdą cenę musimy to wiedzieć zaraz!
Wieczorem wygłosił pan Robin domysł:
— A może on ggał na giełdzie?
Tymczasem ksiądz Juliusz zainstalował się »U Kapucynów«.
Tak zwano mały folwark, położony tuż pod miastem, choć nikt nie wiedział, skąd się nazwa wzięła. Nikt, nawet sam notaryusz, znający na palcach całą historyę Viantais, nie słyszał, by tutaj rezydował kiedykolwiek zakon Kapucynów lub wogóle jakikolwiek zakon. Zresztą dom nie miał wcale wyglądu klasztornego i podobny był raczej do kryjówki, kędy jakiś pan średniowieczny skrywał swe miłostki. Zbudowany był w stylu Ludwika XV i bardzo czysty w liniach, ale niestety nadgryziony mocno zębem czasu i zniszczony. Miał jedno piętro z wysokiemi i szerokiemi oknami, podobnemi do cieplarnianych. Wąska, wysadzona laurami aleja, ścieżka niemal, łączyła go z drogą. Przed główną fasadą leżało okrągłe, zarosłe drzewami podwórze, otoczone niskim murem, pod którym rosły rzędem zdziczałe już teraz róże i dziwne krzewy. Z werandy, pięknych, pełnych prostoty kształtów, wiodły schody do suteren, zasłonionych prawie zupełnie dwoma krzakami hortensyi. Z tyłu leżał obszerny ogród, opadający na dół trzema tarasami, z których każdy obrzeżony był szeregiem zimotrwałych szlachetnych roślin szpilkowych, ciętych w piramidy, a ostatni spływał na łąkę, wgłębioną jakby dawne łoże wyschniętego stawu. Dokoła stawiska, na wale jego rosły potężne buki, zamykając go z obu boków zieloną ścianą, a zostawiając jeno z jednej strony wprost domu otwarty widok na rozłożone niby wachlarz pola omglone, przecudne. Ogród zapuszczony od dawna pełen był ptaków, które przestały się już bać ludzi. Bujały tam trawy, kwiaty dzikie, rozmnażające się swobodnie, upajające własną wonią, wdrapując się na stare mury śmiało, strojąc je w przecudne arabeski, mieszając z przecudną mozajką kamieni i festonami dzikiego wina. Wszystko łączyły z sobą, niby liany, girlandy leśnego powoju, a drzewa owocowe niegdyś deformowane nożem ogrodnika, rozpościerały teraz śmiało omszone, sękate gałęzie koloru bronzu, przeładowane młodymi, różowymi pędami, w których gnieździły się ptaki. Cisza tu panowała taka, jakby wieki i zdarzenia nie śmiały przekroczyć bram tego raju. Tak blisko ludzi, a jednak tak daleko, założyła swe osiedle przyroda, wieczysta młodość i nienazwane, nie splamione wzrokiem człowieczym piękno. W jednym kącie ogrodu zegar słoneczny wąskim paskiem cienia wskazywał płynące zwolna godziny.
Przez ciąg kilku dni myśli mych rodziców nie opuszczały »Kapucynów«, nie poto jednak, by roskoszować się pięknem i ciszą tego zakątka, ale by przeniknąć, co może tam robić ksiądz Juliusz. Ogarnęła ich wielka ciekawość, chcieli się dowiedzieć za jakąbądź cenę. Od rana do nocy słyszałem tylko wykrzyki, pytania, domysły. Co może czynić? Co mówi? Czemu się kryje? Ach, u »Kapucynów« dziać się muszą rzeczy straszne! Czemuż nie zamieszkał, jak każdy porządny człowiek w jednym z domów miasta? Ma z pewnością jakieś zbrodnicze zamiary! Ze zwyczajną u uczciwych kobiet prowincyonalnych skłonnością podnoszenia najdrobniejszych a niepokojących pozorów, nawyczek odmiennych, do rozmiarów grzechu, z łatwością robienia z małych rzeczy potworności, matka moja myśląc o księdzu Juliuszu, zaraz występek jakiś straszliwy łączyła z jego imieniem. Tak była poruszoną, iż zapomniała się i w mej obecności rzekła:
— Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby przywiózł sobie z Paryża utrzymankę.
Ojciec zaś pod wrażeniem historyi mordercy Vergera i bomb Orsiniego, ledwie że nie zaczął podejrzywać, iż ksiądz Juliusz pracuje nad jakimś zamachem i konstruuje maszyny piekielne, otoczony prochem i materyałami wybuchowymi.
Ksiądz Juliusz odprawiał mszę rano o godzinie siódmej. Trzy krótkie uderzenia dzwonka, potem chwila mruczenia, gest błogosławienia, kilka przyklęknięć, gest picia, jeszcze trochę mruczenia i już było po wszystkiem. W chwili, gdy nadbiegali zadyszani parafianie, oficyant zdążał już ku zakrystyi, chwiejąc opróżnionym z ciała i krwi Pańskiej, nakrytym haftowaną kapą, kielichem. Potem zaraz wracał do domu.
W nadziei dowiedzenia się czegoś, a może w zamiarze zbliżenia się, choć się do tego nie przyznawała, matka moja poczęła regularnie uczęszczać do kościoła na mszę ks. Juliusza.
— To dużo wygodniejsze dla zakupienia prowiantów, z powodu wczesnej godziny — mawiała.
Kilka razy też przystępowała do komunii. Ksiądz Juliusz kładł szybkim ruchem mały dysk białej hostyi na jej języku i zdawał się jej nie dostrzegać.
Przyszło jej na myśl wziąć go za spowiednika, ale wnet się rozmyśliła.
— Nie, nie chcę... jeszczeby wszystkim rozgłosił moje grzechy... dziękuję!
Mnie przeto przypadła w udziale owa ważna misya. Z wyjątkiem dni, w których składał wizytę Servierom, stryj Juliusz nie pokazywał się prawie w mieście, a codziennie popołudniu przez godzinę przechadzał się po drodze, trzymając pod pachą brewiarz, którego jednak nie otwierał nigdy.
— Słuchaj — rzekła do mnie matka jednego ranka — Myśmy się co prawda nieco poróżnili z księdzem Juliuszem, ale nie dowodzi to wcale, byś i ty odeń się odsuwał! Jesteś jego bratańcem. Słuchaj uważnie co ci powiem. Jestto rzecz wielkiej wagi... Codziennie twój stryj przechadza się po drodze od »Kapucynów« począwszy aż do placu Trzech Noworodków między pierwszą a drugą... wszak prawda?
— Tak mamo!
— Naturalnie spotkasz go.
— Tak mamo!
— Przedewszystkiem nie bój się.
— Nie mamo!
Pozdrowisz go!... zapamiętaj to sobie drogie dziecko... Jeśli odda ukłon... spytaj, jak się ma, czy zdrów... gdyby zbliżył się do ciebie, pocznij z nim rozmowę... ale pamiętaj być bardzo grzecznym, bardzo serdecznym... z wielkim szacunkiem dla stryja... No, pokaż mi, jak to zrobisz?
Musiałem odbyć próbę spodziewanej sceny między mną. a stryjem. Matka podjęła się roli księdza.
— No, no! — pochwaliła mnie — Wcale nie źle... Pamiętaj być równie grzecznym wobec stryja.
Przechadzka podobała mi się bardzo zwłaszcza, że wypadła w sam czas lekcyi łaciny, mimoto wolałbym był dużo, by stryja nie było na gościńcu. Drętwiałem na samą myśl, że mam się doń zbliżyć. Przytem odgrywanie tej komedyi sprawiało mi pewien wstyd, a równocześnie z przykrością odczuwałem coś, jakby zmniejszenie się szacunku i przywiązania do matki. Przez cały czas próby oczy jej miały ten surowy, metaliczny, zimny wyraz, który widziałem u niej, ilekroć rozmawiała z panią Robin o kwestyach pieniężnych.
Drżąc nieco szedłem skrajem gościńca, patrząc wprost przed siebie.
Słońce prażyło strasznie, droga była biała jak śmietanka, na niej stały drzewa z wypełzła zielenią liści, zapruszone, obrzeżone małymi, zębatymi cieniami, na których leżały drobne centki światła. Po obu bokach widniały w odstępach drzew żółte i rudawe pola. Szedłem pomału, trapiony obawą i spieką buchającą z nieba, po którem błąkała się jedna jedyna chmura, gdzieś wysoko, w toniach szafiru, niby ptak różowy. Droga wiła się robiąc gwałtowne zakręty w prawo i lewo, ginęła z oczu, to znowu się ukazywała. W miarę jak szedłem cienie się wydłużały, wyciągały, rzucając na pył sylwetki dziwnych jakiś potworów.
Nagle spostrzegłem straszną sutannę czarną, odcinającą się wyraźnie od oślepiającej bieli drogi. Za nią biegł mały cień, drepcił u jej nóg, niby mały piesek. Stanąłem nagle, a stryj szedł dalej wolno pochylony, z zapadniętą piersią, krocząc na zesztywniałych nogach. Sutanna jego, która przed chwilą wydała mi się tak czarna, lśniła teraz w promieniach słońca jak zbroja. Widząc, że się nie odwraca, poszedłem dalej. Zeszedł na prawy brzeg drogi, pochylił się nad upłazem zarośniętym zielskiem, zerwał jakąś roślinę i począł się w nią wpatrywać z uwagą. Skorzystałem z tego, zawróciłem i przyspieszyłem kroku, a znalazłszy się naprzeciwko, oddzielony od niego całą szerokością drogi, zdjąłem w ukłonie kapelusz i poszedłem dalej. Stryj podniósł głowę, popatrzył na mnie chwilę, a potem pochylił się znowu nad rośliną, przyglądając się jej z uwagą.
Nazajutrz też nie byłem szczęśliwszy. Trzeciego dnia dojrzałem go siedzącego na słupku kilometrowym. Czekał na mnie.
— Chodźno tu mały! — rzekł głosem, który mi się wydał słodkim niemal.
Zbliżyłem się, drżąc z obawy. Patrzył na mnie czas jakiś z politowaniem, takie przynajmniej miałem wrażenie, a potem spytał:
— Czy to rodzice cię tu przysyłają... hę?... Nie kłam!...
Pogroził mi palcem.
— Tak, proszę stryja — wyjąknąłem. — Mama...
— A wiesz, poco cię tu wysłała mama?...
— Nie! — odparłem zasmucony, wstrzymując wybuch płaczu.
— Ale ja wiem... o, wiem!... Ha, ha, to zacna kobieta z tej twojej mamy, bardzo zacna... ojciec twój jest też zacnym człowiekiem... Ale to bardzo smutny gatunek szubrawców... nieprawdaż mały?... Jak wszyscy zacni... jak zresztą wszyscy zacni ludzie. Nie uczą cię tego w szkole... ha? W szkole uczą cię katechizmu?... Chodzisz do szkoły... co?
— Ksiądz proboszcz daje mi lekcye... — łkałem.
— Proboszcz? — odparł stryj. — O, to także zacny człowiek, bardzo zacny... No, no idź biedne dziecko, ty także zostaniesz zacnym człowiekiem...
Pogładził mnie po policzkach i dodał:
— Szkoda..., no, ale trudno... idź do domu, idź!...
Matka zrospaczona była tym rezultatem. Nienawiść jej do stryja wzrosła jeszcze, ale i mnie nie szczędziła wymówek, zwalając na mnie winę niepowodzenia.
— Nie umiałeś się wziąć do rzeczy... Jesteś do niczego... Nic z ciebie nigdy porządnego nie będzie!...
Ale zacięła się w postanowieniu zbadania tajemnicy.
Podobnie jak mną, posługiwała się też Wiktą, zachęcając ją do szpiegowania, do brania codziennie na spytki dostawców, ale wszystko to dało bardzo niewiele drobnych szczegółów. Z jej rozkazu Wikta przypuściła szturm do starej służącej księdza Juliusza, Małgorzaty. Obie wystawały na ulicy, w jatkach, w piekarni, rozmawiając, wypytując się wzajem i pokrzykując. Skutkiem owych debat kumoszek wyszły na jaw rzeczy ciekawe, i tajemnicze, które jednak podnieciły jeno jeszcze ciekawość rodziców, nie zadowolniwszy jej wcale.
Dowiedziano się tedy, że podczas instalacyi ksiądz Juliusz złościł się, wszystkiem ciskał, klął robotników, wpadał nieraz w taki szał, że żaden w końcu nie chciał dla niego pracować. Od tego czasu jednak znacznie się uspokoił, nie unosił się już, nie skarżył. Wydawało się raczej, że jest smutny. Zresztą Małgorzata widywała go jedynie w porze jedzenia i rano, gdy wrócił po mszy z kościoła. Wtedy to przechadzał się po ogrodzie, który zostawił w pierwotnym stanie dzikiego za niedbania. Trzy tylko pokoje w całym domu umeblował ksiądz Juliusz i to bardzo skromnie, sypialnię, jadalnię i bibliotekę. W bibliotece przesiadywał po całych dniach, często aż do północy, o której to porze kładł się spać. Czasem pisał, najczęściej jednak czytał wielkie książki o czerwonych brzegach, tak ciężkie i ogromne, że ledwie je zdołał sam unieść. Na drzwiach biblioteki napisał wielkiemi literami: »Wstęp wzbroniony*. Nikt też do tej pory nie przestąpił jej progu. Bez niczyjej pomocy sam ustawił na półkach książki, sam je obcierał co soboty z kurzu i sam zamiatał pokój. Ilekroć wychodził zawsze starannie zamykał drzwi na dwa spusty i klucz chował do kieszeni. Było też tam książek mnóstwo takie, że aż strach zbierał, gdy się patrzyło przez dziurkę od klucza. Były ogromne, i średnie, i całkiem małe, wszelakiego kształtu i kolorów, od sufitu do ziemi zapełniały wszystkie cztery ściany, piętrzyły się na kominku, po stołach, krzesłach, zaścielały nawet podłogę... Nie wolno też było wchodzić do drugiego pokoju, położonego naprzeciwko biblioteki po drugiej stronie kurytarza, Ale w pokoju tym nie było nic prócz kuferka i krzesła. Ksiądz Juliusz zamykał się tam mniej więcej raz na tydzień i przesiadywał godzinami!
Co robił?... Nikt tego nie wiedział... ale musiało się tam dziać coś niezwykłego, gdyż stara służąca często słyszała jak chodził nerwowo, tupał nogami i wydawał dzikie wrzaski. Raz zwabiona hałasem, myśląc, że proboszcz szamoce się ze złodziejem, przyszła pod drzwi posłuchać i usłyszała wyraźnie słowa: — Świnia!.. Świnia... wstrętna Świnia... Zgnilizna! — Do kogo mówił?... Wiadomem było przecież, że prócz niego, krzesła i kuferka, w pokoju nie było literalnie niczego więcej. Gdy wychodził stamtąd, wyglądał tak strasznie, że aż dreszcz przejmował patrzącego, włosy w nieładzie, oczy straszne i chmurne, twarz zmieniona i blada jak chusta, a dyszał... dyszał! Zaraz potem rzucał się na łóżko i zasypiał. Niezawodnie ten kuferek winien był wszystkiemu. A jednak Małgorzata widziała go, widziała także i krzesło. Było to najzwyczajniejsze, słomą wyplatane krzesło z trześniowego drzewa, jak wszystkie krzesła. Kuferek, zrobiony z drzewa pomalowanego, był bardzo stary, miał kanty obite grubą świńską skórą i wydęte wieko... jak mniejwięcej wszystkie kuferki. Ale nie uspokoiło to Małgorzaty i nieraz zadawała sobie pytanie, czy nie powinnaby powiadomić o tem żandarmów.
W tem miejscu Wikta, drżąca ze strachu, z głową nabitą różnemi nadnaturalnemi historyami, przerywała opowiadanie i pytała matki:
— No i jak pani myśli, co może zawierać ten zaczarowany kuferek?... Może tam siedzi dyabeł? Że nie potwory to pewna, bo od narodzenia Pana Naszego Jezusa Chrystusa niema ich na święcie?... Chociaż proszę pani... mówię szczerą prawdę... będąc małą, słyszałam od ojca, że raz w lesie widział potwora. Straszny to był potwór! Miał pysk długi, długi jak rożen, a ogon jak omiataczkę z piór, nogi zaś... Boże miłosierny!... Nogi jego podobne były do łopatek od pieca!... Ojciec mój stanął i nie ruszył się... no i potwór poszedł sobie... ale gdyby był tylko drgnął, potwór byłby go pożarł... Ha, ja swoim rozumem myślę sobie, że w tym kuferku musi siedzieć potwór.
— Ależ — odpowiadała matka, uśmiechając się brzeżkiem wąskich warg — moja Wikto, gadasz głupstwa!
— Głupstwa? — wołała kucharka zdumiona i zgorszona skeptycyzmem chlebodawczyni — O nie, nikt mi nie wytłumaczy, że dyabelstwa jakieś dzieją się u Kapucynów. Naprzykład onegdaj dzwonek od bramy... taki wielki dzwonek spadł Małgorzacie na głowę... No i cóż pani powie na to... nic jej się nie stało w głowę!... A dzwonek już nie dzwoni! O, coś się brzydkiego dzieje u tego krewniaka państwa.
W gruncie rzeczy uważała Wikta owe zjawiska za słuszne i normalne i nie dziwiła im się wcale wiedząc, że inaczej dziać się nie może w domu, w którym niem a żadnej świętości. Daremnieby tam szukać krzyża, obrazu Bogarodzicy, kropielnicy, medalika choćby, gałązki palmowej... Nigdy też nie zauważyła Małgorzata, by ksiądz Juliusz odmówił modlitwę przed jedzeniem, uczynił znak krzyża... nigdy!
Historya tajemniczego kuferka, przybrawszy niezwykłe rozmiary, od domu do domu rozbiegła się po całem mieście, wzburzając niezmiernie umysły. Najwięksi nawet sceptycy i niedowiarkowie, śmiałkowie z karczem i szynków, którzy publicznie drwili z tego, jakoby w życiu brały udział jakieś nadprzyrodzone siły, uczuli dreszczyk niepokoju. Już nikt idąc gościńcem i mijając wąską aleję »Kapucynów«, wysadzoną laurami, nie mógł oprzeć się myślom przykrym, często nawet przeraźnym zwidywaniom. A gdyby tak nagle księdzu Juliuszowi przyszło do głowy puścić na miasto straszliwego potwora, ową rzecz groźną a nieznaną, która zgrzytała zębami na dnie jego kuferka! Wydawało się, że już drzewa wokoło przybierają potworne kształty, pole falować poczyna groźnie, a ptaki spozierają z gałęzi na przechodnia cynicznie i gotują się do piekielnego śpiewu. Biblioteka także dzięki bajdom dwu kucharek w oczach pospólstwa przybrała potworne kształty. Wyobrażano sobie, że mój stryj w stroju czarownika wywołuje zjawy dyabelskie, a książki nabierają życia i w szatańskim sabacie łażą po ziemi jak szczury, piszczą jak kuny i skaczą dokoła niego jak ropuchy.
Nam nie przedstawiało się to wszystko w takiej poetycznej i magicznej zarazem szacie. Kuferek co prawda dawał do myślenia. Tajemnica istnieć musiała oczywiście, gdyż kuferek istniał naprawdę. Ale jaka to była tajemnica? Co siedziało w kuferku? Nafabrykowano też mnóstwo przypuszczeń i komentarzy, ale wszystkie razem nie zaspokoiły nikogo. Biblioteka też budziła zainteresowanie, ale zgoła inne.
— To musi być droga rzecz... taka biblioteka! mówiła matka.
A ojciec odpowiadał z miną znawcy, zdającego sobie sprawę z tego, że przesadza:
— Taka biblioteka?... Ha, któż wie, ile to warte!... Może z dwadzieścia tysięcy franków.
— I pomyśleć, że nic z tego nie dostanie się nawet bratankowi! — wzdychała matka.
Ale wnet życie codzienne, chwilowo wstrząśnięte temi wydarzeniami poczęło płynąć znowu starem korytem. Widocznem było, że matka nie przestała myśleć o »Kapucynach« i że snuła w myśli różne plany, nie mówiła jeno tak często o księdzu Juliuszu. Odbywała z Wiktą tajemne, długie narady, z których atoli nic nie przedostało się za próg kuchni. Ojciec natomiast uspokoił się po rozterce z bratem i przyjął zerwanie za fakt dokonany. Mawiał teraz wesoło niemal:
— Ba... przecież z Julkiem inaczej być nie może... To już tak będzie zawsze widocznie!... Dzięki Bogu nie potrzebujemy oglądać się na jego majątek.
Zresztą dwa ważne powody, o których obszernie często dyskutowano przy stole, oderwały myśli jego od tych trosk rodzinnych i wniosły do domu to specyalne rozradowanie, które znałem tak dobrze. Każdego popołudnia w bardzo melancholijnem usposobieniu, z książkami pod pachą, udawałem się na plebanię. Podczas lekcyi łaciny zapytywał mnie czasem proboszcz Blanchard:
— Nie widziałeś tam twego stryja?... Co za śmieszny człowiek ha, ha, ha!
A gdym ze smutkiem wysłuchał wybuchu prostackiej wesołości tłustego smakosza, proboszcz dla rozrywki uczył mnie grać na flecie, przeplatając tem nudną lekturę: »De viris«.
— To piękny instrument! — mawiał — To cię utwierdzi w moralności.
Pewnie także dla utwierdzenia w moralności ojciec zabierał mnie w niedzielę, gdy byłem grzeczny w ciągu tygodnia, do swego kabryoletu. Towarzyszyłem mu w objeździe chorych. Nie otwierając ust jechaliśmy obaj, trzęsąc się na wybojach, podrzucani osiami wózka, jak łódka falą. Stawaliśmy przed domami, po których jęczeli nędzarze, wysiadaliśmy, ojciec zaczepiał lejce u zawias okna i wchodził do owych ponurych mieszkań, a ja czekając nań przede drzwiami, widziałem poprzez szyby, w mroku zadymionych izb, twarze ściągnięte bólem, żółte, wzniesione w górę, zęby zaciskane, oczy głębokie, nieruchome, oczy istot, co muszą umrzeć. Przerażony i posmutniały myślałem o małych Servierach, którym życie płynęło nieprzerwanem pasmem wesela i swobody w otoczeniu pięknych rzeczy, mówiących o szczęściu i miłości rodzicielskiej, niby potokach światła słonecznego. Przychodziło mi też na myśl wyrzeczone smutnym, łagodnym głosem stryjowe: Szkoda!
Ksiądz Juliusz prawie się nie pokazywał, nie wychodził niemal z biblioteki. Widocznie podupadł na zdrowiu, kaszlał bardzo, doznawał często zawrotu głowy. Mszę odprawiał ledwo raz na trzy dni. Podczas przewożenia do Viantais relikwij św. Remigiusza patrona parafii, uroczystości, która zgromadziła w Viantais trzech biskupów i przeszło stu księży, stryj nie zgodził się na wzięcie udziału w pochodzie. Mimo, że za powód podał chorobę, złośliwe i brzydkie czyniono przy tej okazyi uwagi odnośnie do niego. Wszyscy czuli, że prócz choroby miał inne powody, a przedewszystkiem wstręt prawie jawny do wszystkiego, co należało do kultu religijnego. Spotykano go teraz rzadziej na gościńcu, miejscem ulubionem przechadzek był mu ogród. Lubił w dni słoneczne siadywać w trawie pod kulistą akacyą, wpatrywać się długo w błazeńskie młynki, jakie w powietrzu robią sojki, lub śledzić kołującego wysoko na niebie krogulca. Czy był to półsen w ciszę zapadłego, odpoczywającego człowieka, czy cierpienie, czy prostracya pobitego raz na zawsze?
Wedle opowiadań Małgorzaty, usposobienie księdza Juliusza było i teraz ciągle bardzo zmienne. Ataki gniewu stały się mniej gwałtowne, wpadał w ekstazę, rozczulenie, spoglądając na rośliny i ptactwo, któremu rzucał często okruszyny chleba i ziarno i które leciało za nim czasem całemi chmarami. Znikł prawie z oczu, więc przyzwyczajono się bez strachu niemal wspominać »Kapucynów«, chociaż biblioteka i kuferek nieraz jeszcze były przedmiotem dociekań i rozmów ludzi wieczór przy kufelku.
Wypadki, o których mówiłem wyżej, utrwaliły i pogłębiły przyjaźń mych rodziców z sędzią pokoju i jego żoną. Matka liczyła niewątpliwie, że znajdzie w tej przyjaźni oparcie moralne... któż wie... może i materyalne nawet, gdyby kiedyś w przyszłości przyszło do procesu. Pani Robin ze swej strony czuła się szczęśliwą, że odgrywać może rolę powierniczki w komedyi, która jej nie przynosiła żadnej straty, a której różnemi komplikacyami i niespodzianymi zwrotami, złośliwość jej przyrodzona lubowała się i roskoszowała do syta. Nie mogła też darować stryjowi, że odmówił uczestniczenia w obiedzie, na który wystroiła się z taką kokieteryą. Mimo, iż od tego wieczora minęły już dwa lata, żywiła doń żywą urazę za tę niegrzeczność. Pani Robin i matka moja widywały się też coraz częściej. Za byle drobnostką matka biegła do przyjaciółki na poradę, a pani Robin zjawiała się też u nas z bylejakiego powodu, zawsze majestatyczna, zawsze tajemnicza. Obie odczuwały potrzebę naradzania się, nawet poza ważnymi i doniosłymi wypadkami, których niewyczerpanem źródłem był pałacyk »U Kapucynów«.
Pewnego dnia, gdyśmy właśnie mijali dom panien Lejars, rzekła matka:
— Muszę się o coś spytać pani Robin.
Panny Lejars mieszkały w parterze domu, którego pierwsze i jedyne piętro zajmowali Robinowie. Podniosłem głowę, spoglądając na ten znienawidzony budynek i ujrzałem poza jednem z okien wyschłą i żółtą twarzyczkę Jerzego, pochyloną nad szyciem. Ręce dziecka poruszały się miarowo.
— Ot przynajmniej coś robi! — zauważyła matka tonem wymówki, podczas gdyśmy zagłębiali się w ciemny korytarz, pomalowany w czerwone kwadraty, na końcu którego spadziste, pozbawione poręczy, podobne do drabiny schody wiodły do pomieszkania Robinów.
Od jakiegoś czasu pani Robin przerwała kształcenie syna. Osądziła, że Jerzy, jako kaleka i nie mający dość sił fizycznych, nie rokuje żadnych nadziei na przyszłość i nie nadaje się do żadnej karyery. Po cóż więc było wydawać pieniądze na naukę, z której i tak nie miało być pożytku. Nie wiadomo nawet, czy długo pożyje? Było to bardzo wątpliwe. Więc póki wegetował jako tako, matka postanowiła spożytkować jego pracę dla spraw gospodarczych, zrobić z niego coś w rodzaju służącej. Zlecała mu spełnianie czynności wstrętnych, co zaoszczędzało wydatek na obsługaczkę półdniową. Musiał myć naczynie, szorować garnki i rondle, zamiatać, czyścić trzewiki. Gdy się z tem załatwił, przez całą resztę dnia szył, łatał ścierki, grubą bieliznę, cerował pończochy, albo robił na drutach kalesony włóczkowe dla ojca. Ciągle przy tem samem oknie, zawsze zgięty z zastraszonym wyrazem twarzy, od czasu do czasu drżąc na calem ciele w ataku kaszlu, kłuł płótno, przerywając czasem pracę, by spojrzeć na uliczników grających w guziki na deskach składu zboża, śledzić lot gołębi i odprowadzać wzrokiem wozy sunące ku gościńcowi tonącemu w zieleni krzewów i powodzi światła.
Pani Robin otworzyła nam drzwi. Ubrana była w fałdzisty kaftan i fartuch z niebieskiego płótna na halce czarnej, opadającej z biódr, nie zakrywającej nóg, ubranych w haftowane pantofle. Poznała nas i zaraz schowała się za drzwi zawstydzona, że pokazała się w tym negliżu, uwydatniającym brzydotę jej krostowatej, złuszczonej twarzy.
— Nie mogę cię moja droga przyjąć w takim stanie! — zawołała. — Wyszłam prosto z kuchni, gdzie siekam mięso na pasztet... Pozwól mi przynajmniej włożyć suknię.
— Ale nie, nie, nie chcę ci przeszkadzać... Pójdę z tobą do kuchni... Albert pobawi się z Jerzym tymczasem... Przychodzę z nowiną...
Pani Robin zaciekawiona ukazała głowę i sznurując usta rzekła:
— Ach, gdybym była wiedziała, że przyjdziesz!...
Wzbraniała się jeszcze, ale matka pociągnęła ją do kuchni, a ja skierowałem się do pokoju, w którym pracował Jerzy.
Na środek pokoju wystawało duże, przysłonięte firankami łóżko mahoniowe. Podarty parawan oddzielał to łoże małżeńskie od żelaznego, wąskiego, opartego wezgłowiem o mur łóżeczka, na którem sypiał Jerzy. Resztę umeblowania stanowiła orzechowa komoda, z blatem z czarnego marmuru, wielki fotel kryty rypsem granatowym, toaleta w stylu cesarstwa, mająca kształt trójnoga, i zegar ze złoconej cyny z figurą Maryi Stuart pod kloszem na kominku. Tu i ówdzie rozwieszone były krucyfiksy, kropielnice i litografie nabożnej treści, żółkniejące w drewnianych ramach. Przy oknie bez firanek, przed stertą ścierek i koszykiem na roboty pełnym zwitków nici, szpulek, igielników i skrawków płótna, siedział strasznie zgarbiony Jerzy i szył.
Biedny kaleka spojrzał bojaźliwie naprzód na mnie, potem na drzwi i widząc, że jestem sam, uśmiechnął się:
— Mamy niema? — spytał szeptem niemal.
— Niema.
Położył na stole robotę, wstał z trudem i zbliżył się do mnie. Nóżki jego, zbyt słabe, by udźwignąć ciężar drobnego ciała, chwiały się za każdym krokiem, jak wątłe gałązki małego drzewka pod ciężarem szczygła.
Nie miałem często sposobności być z nim sam na sam. Biedak nie wychodził prawie nigdy, a przytem czy to u nas, czy w domu, zawsze pomiędzy nami stawał lodowaty cień jego matki. Nie rozmawialiśmy, ale za usta mówiły do siebie nasze oczy, a w spojrzeniu Jerzego czytałem długie opowieści o wielkiem cierpieniu.
— Usiądź tu przy mnie — rzekł, przysuwając taburet.
Opierając się na mojem ramieniu, usadowił się znów na siedzeniu i spoglądał na mnie bez słowa. I ja milczałem. Trochę onieśmielony, trochę osmutniały, jakby w obliczu człowieka, o którym się wie, że przewyższa nas pod wielu względami, patrzyłem na Jerzego. Włosy miał jasne, bez połysku, matowe, jak sierść chorego zwierzęcia, twarz bezkrwistą, zawiędłą z lekko czerwonemi plamami na wystających policzkach. Odgadywałem, że pod długą, do kolan sięgającą bluzą z dymki, kryje się ciało wątłe, okrywające słaby drobny kościec. Miał dziwnie długie i suche ręce, jakich u żadnego nie widziałem dziecka, a w oczach ciemno szafirowych leżała taka myśl uparta, że nie miło było w nie patrzyć.
Wlepiony ciągle we mnie wzrok Jerzego drażnił mnie nieznośnie. Zdawało mi się, że ciężar jakiś niezmierny zgniata mi czaszkę. Nagle spytał:
— Nigdy nie miałeś ochoty iść sobie... odejść daleko... bardzo daleko?
— Nie — odparłem — Czemu pytasz mnie o to Jerzy?
Zwrócił się ku oknu i wskazując wyschłą ręką, ciągnął dalej:
— Bo tam... musi być piękny kraj... tam, ponad dachami... i dalej ponad lasami... Wczoraj wieczór, podczas gdy moi rodzice byli u twoich, wybierałem się... dalej niż to wszystko... Wstałem, ubrałem się... ale drzwi były zamknięte... Więc położyłem się napowrót i śniłem o różnościach... To daleko ta Ameryka... powiedz?
— Ale czemu się o to pytasz Jerzy? — powtórzyłem.
— Bo zeszłego roku czytałem książkę... Mowa była o dzieciach... mieszkały na równiach ogromnych... w lasach... goniły po łąkach, gdzie kwitły kwiaty, za pięknemi zwierzętami... Na drzewach siedziały papugi, rajskie ptaki i dzikie pawie... Nie miały ani ojca ani matki!... To wszystko działo się w Ameryce... Powiedz, czy to daleko?
— Nie wiem — odparłem niepewnym głosem.
— Nie wiesz... szkoda!... Chciałbym iść do Ameryki, albo gdzieindziej... parę razy widziałem po drogach dzieci pasące krowy... Krowy gryzły trawę... dzieci zbierały jaskry i robiły ładne bukieciki, albo jadły morwy, kryjąc się po krzakach... To musi być miło paść krowy!... Czy dzieci co pasą krowy mają rodziców... powiedz?
— Nie wiem.
Jerzy zachmurzył się.
— Ach, ty nic nie wiesz! — westchnął.
Ale począł znowu:
— Czasem widzę, jak przejeżdżają wozy akrobatów... wielkie wozy żółte i czerwone z małemi okienkami i kominkiem, z którego dym idzie... Wiesz, mam wielką ochotę pójść sobie z nimi... Czy wiesz dokąd jadą?
— Jadą do miast... daleko.
— Może aż do Ameryki?
— Może!
Namyślał się czas jakiś, potem przyciągnął mnie do siebie, pocałował i rzekł:
— Nie zdradzisz mnie... powiedz, że nie zdradzisz... Oto, gdy tylko pokaże się wóz, zejdę po schodach, pójdę za nim i poproszę akrobatów, by mnie ze sobą zabrali...
Urwał nagle i spytał:
— A więc tobie nigdy, nigdy nie przyszło do głowy pójść sobie precz?
Słowa Jerzego przykrość mi sprawiały, burzyły wszystkie przekonania i pojęcia dziecięce, niweczyły to zwierzęce przywiązanie, które wiąże do domu, w którym się nawet cierpiało, do rodziny, od której nie doznało się nigdy pieszczoty. Wzruszony do żywego, rzekłem:
Słuchaj mnie Jerzy... wszystko co mówisz, jest złe... jest grzechem... Bóg cię za to skarze... Jakto, więc nie kochasz ojca i matki... chcesz ich porzucić?
Blade dziecko poruszyło się gwałtownie na krześle. Płomień ponury błysnął w jego źrenicach, tak że stały się straszne. Nie widziałem nigdy podobnego spojrzenia u małego, wątłego dziecka. Zacisnął pięści i krzyknął chrapliwym głosem:
— Nie, nie... nie kocham ich!... wcale ich nie kocham!
— A czemuż to? — wyjąknąłem.
— Za to, że cię biją... że zamykają?
— Nie, nie, dawniej mnie też bili i zamykali, a mimo to kochałem ich!
— A więc czemuż ich teraz już nie kochasz?
Jerzy zakrył twarz rękami, oparł na nich głowę i załkał?
— Bo robią świństwa!... świństwa!... świństwa!
Nagle przestał płakać, ogarnęła go wściekłość.
— Świństwa robią! — powtórzył. — W nocy zdaje im się, że śpię... A ja słyszę wszystko!... Zrazu myślałem, że się biją, że się dławią wzajem... Łóżko trzeszczało... matka jęczała zduszonym głosem... Ale nie... raz ujrzałem... robili świństwa!
Porwał go suchy kaszel. Odwróciłem głowę, zmięszany czemś, czego nie umiałem nazwać, ale co mi się wydało strasznem i haniebnem. Mały kaleka mówił po chwili dalej:
— I jakże chcesz, bym ich kochał... czyż to możliwe?... Niech mnie zbiją na kwaśne jabłko, Niech mnie na całe dni i noce zamkną do komórki z węglem... mniejsza z tem, kochać ich nie przestanę... Ale to!... Nie śmiem im spojrzeć w twarze... Rumienię się, ile razy przesunie się koło mnie suknia mojej matki. Patrzę i widzę ich nie takimi jak się przedstawiają... widzę ich ciągle, jakimi byli w nocy... i dlatego pragnę odejść precz... daleko... w kraj, gdzie dzieci nie mają rodziców... gdzie na drzewach, jak w Ameryce, siedzą piękne ptaki i śpiewają.
Rozległy się głosy, a zaraz potem kroki obu pań za drzwiami, Jerzy wziął znów do ręki robotę i pochylił się nad nią, by ukryć wzruszenie. Matka moja i pani Robin weszły do pokoju.
Widząc, że obaj siedzimy przy sobie w milczeniu, matka rzekła:
— Widzę, żeście byli obaj bardzo grzeczni.
Pani Robin tymczasem z poza pleców matki posłała mi spojrzenie, przepojone nienawiścią.
Moja matka nachyliła się nad Jerzym, by go pocałować, ale nagle pobladła i w skazując ręką na okno, krzyknęła:
— Ach, tego już za wiele!... doprawdy za wiele... Popatrz tylko!
Stryj Juliusz szedł środkiem placu pod rękę z kuzynem Debrayem. Szli wolnym krokiem, rozmawiając po przyjacielsku, kuzyn sztywny był, żywo gestykulował, ksiądz Juliusz opierał się na jego ramieniu z widocznem zadowoleniem. Na rogu przy hotelu Trzech Króli znikli z oczu.
Matka stała, jak w ziemię wbita, a pani Robin spoglądając na nią rzekła poważnie, ponuro niemal:
— Tego ci jeszcze tylko brakowało! Ten kuzyn Debray to słynny intrygant.
Ale ja nie myślałem o stryju Juliuszu ni kuzynie Debrayu. W uszach dźwięczały mi jeszcze ciągle słowa Jerzego i czułem, że z jakichś strasznych a mglistych rzeczy poczyna w mych oczach opadać zasłona. Spoglądałem to na panią Robin która wydała mi się mniej brzydką, to na mahoniowe łoże, ponad którem wśród białych osłon zdawała się drzemać tajemnica.




II.

Kuzyn Debray poza dawnemi wspomnieniami kasarnianemi i plastyczną znajomością obyczajów kun i łasic, nie miał w głowie wiele myśli. Właściwie od wyjścia z wojska miał tylko jednę i z tej musiał niestety zrezygnować. Poczciwiec powziął silny zamiar uszczęśliwienia swego miasteczka oddziałem straży ogniowej, którym naturalnie sam miał dowodzić. Napisał z tej okazyi mnóstwo raportów, memoryałów, ułożył moc planów, statystyk pożarów, genialnych regulaminów. Ale natrafiał ciągle na opór rady municypalnej, która nie chciała zadłużonej już i tak gminy narażać na nowe ciężary. Kapitan uczuł się tem bardzo dotkniętym i chociaż był zaciekłym bonapartystą, przeszedł do opozycyi... opozycyi, która... spieszno mi to powiedzieć... manifestowała się w słowach: Do kroćset tysięcy furgonów!... pod adresem władz lokalnych. Jako kapitan emerytowany, kuzynek zajmował w Viantais wybitne stanowisko. I słusznie. Przedewszystkiem figurował w paradnym mundurze na wszelkich urzędowych obchodach, a powtóre matkom, mającym synów w wojsku, oddawał niezliczone usługi. Zwracano się do kapitana Debraya ile razy szło o uwolnienie, reklamacyę kogoś. On wskazywał drogę jaką obrać należało, redagował w technicznym stylu podania i zasypywał biura urzędu poborowego i ministerstwa wojny swemi przedłożeniami. Był bardzo usłużny i miał swego rodzaju małą popularność, a zmuszony pożegnać się z myślą swego strażactwa, pocieszał się, wypychając z pasyą wszystkie kuny i łasice, jakie tylko zabić mu się udało w przylaskach okolicznych.
Nie było w mieście rodziny, któraby nie posiadała jednego przynajmniej okazu specyalności kuzyna, a gdzie się weszło, widziało się na honorowem miejscu owe zwierzątka, siedzące na drewnianych deszczułkach zakrzepłe w ruchu śmiesznym, zazwyczaj zaczerpniętym z mimiki wiewiórczej. Mając jak wszyscy starzy, spensyonowani wojskowi zapędy idealistyczne, kuzyn poprawił i złagodził wszystko, co mu się wydało zbyt wstrętnem i dzikiem u tego gatunku mięsożerców. Żył w zaciszu domowem wraz ze swoją służącą Melanią, grubą, czterdziestopięcioletnią kobietą, którą poufale zwał »swoją kwoką«. Bliższe stosunki chlebodawcy ze służącą nikomu tajne nie były. Nie kryło się z tem zresztą wcale ni jedno ni drugie i raz poróżniwszy się wobec ludzi z Melanią, kapitan zawołał: — Krzycz sobie, krzycz do woli moja kwoko... pod pierzynką załagodzi się wszystko! — Czyż nie dosyć tego? Więc w towarzystwie mieszczańskiem nie przyjmowano go z powodu »kwoki«, ale szanowano bardzo ze względu na kuny i łasice, które lubił hojnie rozdawać.
Po zajściu na placu, matka zaopiniowała, że nie należy robić sobie w kuzynie wroga. Korzystniejszem o wiele było udobruchać go, wzniecić w nim dyskretnie myśli szlachetne, użyć go jako nieświadomego narzędzia do nawiązania stosunków ze stryjem, a potem wreszcie, do zawarcia zgody. Kuzynek począł tedy częściej znowu bywać u nas i zapraszany bywał nawet na obiady. Pogodził się z nową sytuacyą, nie dziwił długo i zgoła nie wchodził w przyczyny tej zmiany. Napychano go teraz wybornem mięsem i najlepszemi zalewano winami.
Ale matkę spotkało gorzkie rozczarowanie. Kuzynek jadł, pił i powtarzał:
— Ach, ten Julek to... Kroćset tysięcy starych furgonów!
Całe jego słownictwo, cały entuzyazm i wszystkie spostrzeżenia streszczały się w tym najwyższym, szczytowym symbolu. Nie można było zeń nic innego wydusić. I nie było w tem żadnej chytrości. Nie było szczerszego głupca od kapitana, tylko wszystko w jego głowie formułowało się w owo: kroćset tysięcy starych furgonów! Ton tego wykrzyku, stosownie do tego, czy uczucia jego w danej chwili silniejsze były czy słabsze, zmieniał się... forma nigdy. Daremnie matka podsuwała mu różne myśli, szkicowała gotowe odpowiedzi, nie słyszał nic, nie pojmował niczego i powtarzał ciągle swoje: kroćset... Mówiła nieraz z westchnieniem i spojrzeniem, w którem leżała prośba:
— O, jakiż smutek panuje w rodzinach poróżnionych?... Czyż nie lepiej żyć razem w zgodzie i miłości?... Julek z tem delikatnem zdrowiem, taki samotny... opuszczony!... Pielęgnowalibyśmy go z taką troskliwością!... Cóż, wobec niego jesteśmy prostacy... on taki mądry... wymowny!... Ha, gdy się tyle wie... gdy się żyło w Paryżu!... My biedacy mamy jeno serca gorące!...
A gestami, intonacyą głosu zdawała się wołać:
— Ależ, powtórzże mu to wszystko, bydlaku!
A kuzynek z pełnemi ustami, mrugając połyskującemi od wina oczami, bełkotał niewyraźnie:
— Ach ten Julek! To jest... kroćset tysięcy starych furgonów... Często w rozmowie z nim... nie mogę się powstrzymać, by nie powiedzieć... Julku, tyś jest... kroćset tysięcy...
— A gdy rozmawia z tobą — wtrąciła matka, czepiając się rospaczliwie każdego słowa kuzyna, które nie było: kroćset tysięcy... — a gdy rozmawia, cóż mówi? Czy się skarży? Wspomina co o Paryżu... o nas?
— On?... Ha, ha, ha, droga kuzynko, to jest kroćset tysięcy starych furgonów!
Wreszcie raz powiedział nam, że był w bibliotece. Dodał nawet, że widział książki, że ich dotykał, że stryj Juliusz pokazywał mu dzieła rzadkie, bardzo rzadkie i bardzo drogie... i zakończył chwiejąc głową:
— O moi drodzy, to jest biblioteka... kroćset tysięcy starych furgonów!
Więc jeden jedyny kuzyn Debray z całej rodziny nietylko bywał u księdza Juliusza, ale miał wstęp do biblioteki... do owej tajemniczej biblioteki, na której drzwiach widniał napis: Wstęp wzbroniony... do biblioteki, gdzie dotąd niczyja nie postała noga, ni Servierów nawet... Ale nie dość na tem... nietylko był tam, ale ksiądz Juliusz pokazywał mu książki, kładąc nacisk na ich cenę i rzadkość.
— A kuferek? — spytała zrospaczona matka. — Czy widziałeś też i kuferek?
— Nie! — odparł kuzyn i potem już aż do dziesiątej klął bez przerwy.
Rodzice nie słuchali go wcale, zamyśleni byli głęboko, a kuzynek klął dalej, muskając swe siwe wąsy, odbijające jeszcze bardziej od twarzy fioletowej z wysiłku trawienia.
Gdy poszedł, matka zawołała:
— A widzisz, a widzisz!
Ojciec wymawiając z przyciskiem oddzielnie każdą sylabę odparł:
— To coś dziwnego! Któżby mógł był przypuścić?
— Rozumiesz dobrze... nieprawdaż... że ksiądz Juliusz nie darmo fatygował się wprowadzeniem tego prostaka do biblioteki, że nie bez powodu przyjmował go z takimi honorami... rozumiesz... musi mieć na niego jakieś zamiary.
— Obawiam się, że tak.
— I kuzynek odziedziczy wszystko!
— To możliwe... to nawet bardzo prawdopodobne!... I po cóż by go inaczej prowadził do biblioteki... zna go przecież dobrze!
— Ha... jeśli go zna... to może testament jest już gotowy... Ileż ten majątek wynosić może naprawdę?
Ojciec uczynił gest niepewny, odparł chwilę podumawszy i porachowawszy w myśli:
— Tak.... to należałoby zbadać!... Zapłacił za »Kapucynów« dwanaście tysięcy franków, nie licząc kosztów transakcyi i hipotekowania... po matce dostał sześć tysięcy franków rocznej renty... Czy ma teraz więcej, czy mniej?... ha, trudno wiedzieć, bo cały rachunek mącą owe lata spędzone w Paryżu, o których nic a nic nie wiadomo... Cóż on u licha mógł robić w Paryżu?
Wstał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju zamyślony, z rękami w kieszeniach, a matka potrząsała w roztargnieniu pękiem kluczy, które wydawały piękny, metaliczny dźwięk, niby dalekich dzwonków. Po małej chwili milczenia, ojciec rzekł, nie zwracając się do nikogo:
— I na cóż zresztą zda się liczyć?... ha, ha... Tu przecież o nas zgoła nie idzie!
Matka potrząsnęła silniej pękiem kluczy i wzruszyła ramionami.
— Ma więc wziąć człowiek żyjący w konkubinacie... bezdzietny... czyż to nie wstyd?
— Ha, trudno — rzekł ojciec. — Widzisz, taka już sprawiedliwość tego świata... cóż chcesz?
Godzina mego udania się na spoczynek minęła dawno. Zatopieni w rozmyślaniach rodzice moi nie zauważyli tego, zapomnieli o mnie, nie widzieli mnie wcale. Ja ze swej strony wystrzegałem się też zwrócenia na siebie uwagi. Skurczyłem się na mojem krzesełku w cieniu, gdziem się przezornie ukrył. Zaciekawiony byłem niezmiernie, ale nie obliczeniami majątku stryja. To byłoby mnie już dawno uśpiło, ale podniecało mnie to, co mówiono o kuzynie Debrayu, o jego życiu, o »kwoce«, o której tego dnia wiele rozprawiano, gdyż pod wpływem wydarzeń rodzice moi zapomnieli o zachowanej zazwyczaj wobec mnie skromności i powściągliwości wyrażeń.
W myśli robiłem paralelę pomiędzy »kwoką« i kuzynem, a panem i panią Robin. Od zwierzeń Jerzego ukazał mi się świat nowy, jeszcze niejasny i mgłami zasnuty, ale całą istotą swą uczułem się pociągnięty ku wrażeniom nieznanym, uczułem zawrót głowy jakby nad przepaścią, co strach budzi, a pociąga ponętą grzechu ciężkiego ale roskosznego, który teraz już czytałem w oczach każdej kobiety, nie wiedząc jeszcze na czem polega. Wszystko to jednak było zagmatwane, niejasne, liczyłem więc, że jakieś słowo rodziców, jakieś zdanie »o kuzynie i kwoce« rozprószy mgły, zakrywające tajemnicę, którą poznać tak pożądliwie i z takim strachem pragnąłem.
Ojciec przykręcił kopcącą lampę i usiadł napowrót. Doszedł zapewne w swych rozmyślaniach do jakichś wniosków, gdyż widząc niepokój i zadumę na twarzy matki, dotknął czule jej kolana i rzekł:
— No no moja droga, daj już spokój... Któż widział tak się trapić!... Zgodzimy się z tem, co przyjdzie, inaczej zrobić naw et nie podobna... Dzięki Bogu niczego nam nie brak... Będę trochę dłużej pracował, do późniejszych lat.. i wszystko się wyrówna...
Dodał wesoło w intencyi zażartowania:
— Byle tak od czasu do czasu dobra epidemijka!... ha, ha, ha!
Ale matka podniosła bunt. Wykonała gest determinacyi i ostrym, surowym głosem powiedziała
— Nie... Niech nikt nie powie, że zadrwiono sobie z nas... Zdecydowana jestem bronić się do upadłego... Pierwszą rzeczą jest... byś natychmiast udał się do »Kapucynów«.
— Ja! zawołał ojciec, podskoczywszy na krześle — ja?... Nie, nie, za nic w świecie... nigdy, przenigdy!
— Zaczekajno trochę z temi »Nie«... Mój Boże i tyś z tejżesamej miłej rodzinki!
I ciągnęła dalej coraz szybciej:
Musisz iść do »Kapucynów«... Rozumiesz... Zobaczysz się z bratem... Bez upokarzania się, bez żebrania o zgodę, poprosisz go popi ostu o to, by się zajął wykształceniem Alberta!... Nie zapominaj przecież, że to jego bratanek!
— A proboszcz! — przerwał ojciec — Obrazi się niewątpliwie!
— Biorę go na siebie! Gdy malec raz się tam dostanie, widoki nasze zmienią się odrazu... Ale zręcznie musisz manewrować... Nie mówiąc o tem, że go może przygotować rok za rokiem aż do sekundy, co oszczędzi nam za jednym zachodem cztery lata liceum... pomyśl!
— Ależ nie przyjmie mnie! — zarzucił ojciec.
— Skądże to wiesz?
— To dopiero awantura! Jaka awantura... w czem widzisz awanturę... Cóż może być prostszem jak to, że stryj uczy swego bratanka? Zresztą jemu się nudzi... to go rozerwie!
— A jeśli odmówi?
— No, to wrócisz do domu i wszystko będzie jak dotąd... a przynajmniej będziemy mieć czyste sumienie i przeświadczenie, żeśmy usiłowali zrobić wszystko, co było naszym obowiązkiem.
Ojciec poskrobał się po głowie, jakby wskutek tego miały z niej wytrysnąć zwycięskie zarzuty. Wyczerpały mu się już argumenty, nie wiedział co odpowiedzieć i zakłopotany zgodził się.
— No, niech i tak będzie! — westchnął z wysiłkiem. — Pójdę którego dnia.
— Pocóż czekać?... Zdrowie ma wątłe... zemrzeć może dziś, jutro... któż wie... Nie, pójdziesz zaraz jutro!
— Dobrze wreszcie, pójdę jutro.
Nazajutrz cały ranek ojciec plątał się po domu z niepewną miną. Szukał pozorów, by opóźnić swą wizytę, wysilał się, by wynaleźć pilne zajęcie, konieczne konsultacye, wogóle cokolwiek, co by odsunęło o parę chociaż godzin przykre widzenie się z bratem... Przecież to niepodobna!... Nie będzie nigdy śmiał zaproponować mu czegoś podobnego... No, więc cóż mu powie?... Oczywiście nic.
— A gdybym tak wziął ze sobą Alberta — pomyślał.
Czuł, że musi mieć przy sobie kogoś, inaczej nie ośmieli się pojawić przed straszliwym Juliuszem. Zdawało mu się, że obecność moja nada mu więcej powagi i pewności siebie, myślał też, że w mojej obecności ksiądz Juliusz będzie się więcej hamował. I tak rozmyślając, chodził z kuchni do gabinetu, z gabinetu do salonu, prostując krzesła i instynktownie macając się po kieszeniach dla upewnienia się, że nie zapomniał instrumentów. Matka wypchnęła go za drzwi, mówiąc.
— No, idźże nareszcie... czegóż czekasz?... czego się boisz? — A gdybym tak zabrał malca? Możeby to lepiej wyglądało.
— Ależ, oszalałeś chyba?... Idź natychmiast i staraj się, by cię przyjął w bibliotece!
Nieobecność ojca trwała ledwie godzinę. Wrócił wesoły. Kroki jego, tętniące po ubitej glinie podwórza, zwiastowały zwycięstwo.
— I cóż? — spytała wzruszona i pobladła matka.
— Załatwione... godzi się... Począwszy od jutra może Albert chodzić do niego.
— Ano cóż... nie mówiłam?... byłam tego pewna!
Rzuciła się mężowi na szyję i pocałowała go.
— No, powiedz sam, czy nie miałam racyi?... Ale mów, jak się to wszystko odbyło?
Musiał opowiadać. Ksiądz Juliusz bardzo był zimny, ale grzeczny. Przechadzał się po ogrodzie w dziwacznego kroju zielonej kapocie, nie przypominającej ani sutanny, ani zarzutki. Ogród zarosły był zielskiem i krzakami do tego stopnia, że nie znać było ścieżek. Za pierwszemi zaraz słowami uśmiechnął się ksiądz Juliusz dziwnie i rzekł: — Dobrze! Biorę go! Niech przyjdzie! — Potem zadał kilka pytań odnoszących się do mojej nauki. — Dokąd doszedł? Czego się uczył?... Potem odprowadził brata do końca alei laurowej i powiedział: — Zależy mi na tem, byś wiedział, że nie zamierzam w niczem zmieniać stosunków naszych wzajemnych. Tak, jak jest, jest najlepiej! Nie chcę widywać ani ciebie, ani twej żony. — Potem pożegnali się.
— Więc nie widziałeś ani domu, ani biblioteki?
— Niczego nie widziałem. Nie prosił mnie nawet, bym wszedł do środka.
— I jakże on wygląda?
Ojciec potrząsnął głową i rzekł smutnym głosem:
— Dyabelnie się starzeje... biedaczysko!... Nie dziwiłoby mnie, gdyby cierpiał na serce...
Byłem bardzo wzruszony, gdym się zapuszczał we wąską aleję laurową, wiodącą do »Kapucynów« i nie przyszło mi nawet do głowy przypatrywać się czyżykom, zrywającym się tuż blisko z krzaków i kęp zieleni, ani gilom chyżym, ślizgających się u mych nóg pomiędzy gałązki z szelestem myszy przebiegających. Nagle zaskrzeczała zrywająca się z pobliskiego drzewa sojka tak głośno, żem drgnął i książki rozsypały się po ziemi. Pozbierałem je i podniósłszy się ujrzałem w odległości może dwudziestu kroków przed sobą wyprostowanego, czarno ubranego stryja.
— No jesteś! — rzekł do mnie.
— Tak jest, proszę stryja.
Drżałem, uginały się podemną nogi zlodowaciałe i jakby zmiękłe.
Skierował się ku gankowi, u stóp którego rosły wielkie krzewy hortenzyi i usiadł na stopniu.
— Siadaj chłopcze! — rzekł do mnie.
— Dobrze proszę stryja.
— Acha... więc uczysz się grać na flecie... mówił mi twój ojciec.
— Tak proszę stryja.
— I po łacinie?...
— Tak proszę stryja.
— A cóż to masz pod pachą?
— Moje książki proszę stryja.
Wziął je w rękę, przejrzał szybko, a potem cisnął jednę po drugiej wysoko w powietrze. Usłyszałem jak spadły z głuchym szelestem za niski mur otaczający podwórze.
— Umiesz może jeszcze coś innego? — spytał stryj Juliusz.
— Nie proszę stryja.
— No to dobrze mój chłopcze... idź do ogrodu... znajdziesz tam motykę... kop ziemię... a gdy się zmęczysz, połóż się w trawie... idź!
To była moja pierwsza lekcya.




III.

Czego masz szukać w życiu?... Szczęścia... Możesz je uzyskać jedynie ćwicząc twe ciało, by było silne i zdrowe i unikając zapychania sobie głowy niepotrzebnemi myślami, bo myśli niweczą spokój i pobudzają cię do czynów zawsze bezpożytecznych, zawsze bolesnych, a często nawet zbrodniczych... Nie mieć poczucia siebie samego, stać się czemś niedotykalnej... rozpłynąć się i zginąć w naturze, jak ginie w morzu kropla wody spadająca z chmury... to ma być cel twych wysiłków. Ostrzegam cię, że to wcale nie łatwa rzecz i że nierównie łatwiej ulepić sobie jakiegoś Chrystusa, Mahometa, Napoleona... wszystkie te nicości różnie zwane... Uważaj... musisz zredukować wszystko, co wiesz o życiu i czynach ludzkich do pojęć najnieodzowniejszych, a więc popierwsze: Człowiek jest to zwierzę złe i głupie. Po drugie: Sprawiedliwość jest hańbą. Po trzecie: Miłość jest świństwem. Po czwarte: Bóg jest urojeniem... Kochaj naturę i wielbij ją nawet jeśli chcesz, ale nie tak, jak artyści lub mędrcy, głupcy, którzy usiłują ją wyrazić rytmami lub wytłumaczyć formułkami, uwielbiaj ją ślepo, jak dewotki uwielbiają Boga, nie pytając czem jest. Gdy się dasz uwieść zarozumiałemu kaprysowi odkrycia tajemnicy niezbadanej, pierzchnie natychmiast szczęście. Staniesz się ofiarą ciągle dręczących cię powątpiewań i nieczyste poczujesz łaknienie. Niestety żyjesz w społeczeństwie, które drży pod terrorem przemocy prawa, w otoczeniu wstrętnych instytucyj wszelkiego rodzaju, które urągają naturze i zdrowemu rozsądkowi człowieka pierwotnego. Stąd płyną dla ciebie zobowiązania rozliczne względem rządu, ojczyzny i innych ludzi, zobowiązania, które kryją w sobie występki, zbrodnie, podłości, okrucieństwa, uczą cię je szanować i czcić, mieniąc cnotami i obowiązkami... Radziłbym ci odmówić posłuszeństwa i wyłamać się z pod nich, ale istnieją niestety żandarmi, sądy, więzienia i gilotyna. Najlepszą tedy rzeczą, którą uczynić możesz jest złagodzić zło, zmniejszając liczbę zobowiązań społecznych i osobistych, przez oddalenie się od ludzi, a zbliżenie się do zwierząt, roślin i kwiatów, przez życie na ich obraz i podobieństwo owem życiem promiennem, które czerpią wprost ze źródeł natury, to znaczy z krynicy piękna... Przeżywszy tak lata twe bez wyrzutów sumienia co osmucają, bez namiętności miłosnych i pieniężnych, które plamią, beż niepokojów intelektualnych, które zabijają... umrzeć cicho i bez wstrząśnień, by tak jak nikt nie znał twego życia, nikt też nie dowiedział się o śmierci... Upodobnisz się do owych pięknych zwierząt leśnych, których zwłok nigdzie się nie odnajduje... które giną, jakby wsiąkały w wszechświat, jakby się ulatniały w jego bezmiary. Widzisz mój chłopcze, gdybym był znał przedtem owe prawdy, nie byłbym tem, czem dzisiaj jestem. Gdyż jestem gałganem, istotą szkodliwą, plugawym niewolnikiem namiętności... o czem zresztą opowiem ci później nieco. A wiesz dlaczego? Dlatego, że gdym ledwie mógł wymówić słowo, napakowano mi do głowy idei głupich, a do serca uczuć nadludzkich. Miałem członki, a nauczono mnie w języku francuskim, łacińskim i greckim, że hańbą jest używać ich... Zniekształcono funkcye mego mózgu równie, jak i mego ciała i na miejsce człowieka naturalnego, kierującego się instynktami, tętniącego życiem, podstawiono sztucznego straszaka, mechanicznie poruszaną lalkę cywilizacyi nadętą ideałami... owymi ideałami, które wytworzyły bankierów, księży, oszustów, rozpustników, morderców i nieszczęśliwych... Posłuchaj... przed chwilą mówiłem ci, że Bóg jest urojeniem... Ale ja tego właściwie dokładnie nie wiem... a wiesz czemu? Jest to wynik naszego wykształcenia i rezultat całej naszej wiedzy... Uczymy się po to, by w końcu nie wiedzieć nic... o wszystkiem wątpić. Ha.. może tam i jest Bóg... może jest wielu Bogów... nie wiem. Teraz pobiegaj sobie trochę... nie, nie, zaczekaj jeszcze. Słuchaj. Dziś rano widziałem sidła na szczygły... Zabraniam ci chwytać ptaków... należy ich życie szanować! Czy wiesz, co wraz z nimi niszczysz?... Oto niszczysz muzykę, drżenie życia, które może więcej od twego warte. Czy patrzyłeś w oko ptaka? Nie... Widzisz... przypatrz się mu, a nie zabijesz już nigdy żadnego... Teraz idź się bawić... Wyłaź na drzewa... ciskaj kamieniami... Idź!
Takiemi to tyradami mętnie anarchistycznemi stryj przysposabiał mnie do baccalauretu, który był celem ambicyi mych rodziców.
Zazwyczaj lekcya ograniczała się do biegania po ogrodzie, ćwiczeń fizycznych wszelkiego rodzaju natężających i ustawicznych. Najczęściej już raz na tydzień ksiądz Juliusz, siedząc ubrany w swa zieloną pełznącą w słońcu kapotę i słomiany kapelusz, pod kulistą akacją, wtajemniczał mnie w arkana swej filozofii, której się bałem, ale której za to wcale nie rozumiałem. Widywałem go rzadko, czasem po całych dniach nie pokazywał się pracując w bibliotece, lub zamknięty w tajemniczym pokoju z kuferkiem. Magda i ja oboje słyszeliśmy jak krzyczał i tupał nogami, a stara służąca wzdychała:
— Hm... znowu ten potwór... Ha trudno!... Ale jestem pewna, że się to źle skończy.
W tych dniach Magda kazała mi czerpać wodę ze studni, rąbać drzewo w drewutni. Nauczyłem się niedługo skrobać marchew i ziemniaki i dokonywać najcięższych robót.
Od roku, to jest od czasu, kiedy zacząłem uczęszczać na dziwną naukę księdza Juliusza i Magdy, zapomniałem zupełnie tej odrobiny łaciny, której mnie wyuczył proboszcz Blanchard. Ortografia, arytmetyka, historya francuska były już tylko mglistemi wspomnieniami odległej przeszłości. Za to wyrosłem i zmężniałem.
— Jak się nazywa po łacinie... ogień... spytał pewnego dnia stryj, gdym wpadł do pokoju spocony, zadyszany, przesiąknięty rzeźwym aromatem kwiatów polnych.
— Nie wiem stryju.
— Wybornie! — krzyknął stryj, zacierając ręce z zadowoleniem. — Przewybornie!... No a jak się pisze słowo: przypadek?
— P... s... z... y...
— S!... s!... wyśmienicie! Cudownie!... Małgorzato... daj panu Albertowi bułkę z konfiturą...
Od czasu do czasu brał mnie ze sobą na spacer. Często z racyi najdrobniejszej rzeczy, zielska zerwanego w rowie przydrożnym, zgiętego grzbietu chłopa pod jabłonią, barana, chmury, smugi pyłu porwanej wiatrem, zapuszczał się w teorye życia społecznego, nadziewane refleksyami, jak naprzykład:
— Nie wiem doprawdy po co ci to wszystko mówię, możeby dla ciebie lepiej było gdybyś został notaryuszem.
Nigdy prawie na spacerze nie obeszło się bez dziwnej jakiejś awantury. Pewnego popołudnia spotkaliśmy małą żebraczkę. Podeszła ku nam i wyciągnęła rękę:
—Biedactwo! — westchnął stryj rozczulony.... Popatrzno jaka ona biedaczka... trzeba być litościwym dla cierpiących. I zwracając się do żebraczki rzekł:
— Chodź z nami dzieweczko... chodź do domu., dam ci pieniędzy... Czy chciałabyś mieć dziesięć franków? Zdziwiona, uszczęśliwiona dziewczynka szła za nami nieśmiało. Przy samym domu stryj obrócił się i ujrzawszy małą, o której zapomniał widocznie, krzyknął:
— Czegóż ty chcesz? Czemuż idziesz za nami złodziejko?
Zmieszana, zdziwiona otwarła usta nie odpowiadając.
— Ależ stryju — odważyłem się — przecież sam kazałeś jej...
— Ja, kazałem?.. Żartujesz chyba... Czyż ja ją znam... To może jaka włóczęga karczemna... ścierwo dla furmanów? Precz!... Wynoś misie zaraz!
Podobnie jak kuzyn Debray uzyskałem wstęp do biblioteki. Ten ważny wypadek zdarzył się jednego dnia słotnego. Wprowadziwszy mnie do sanktuaryum stryj przemówił w te słowa:
— Patrz!... oto są książki... a w tych książkach zawarty jest cały niemal dorobek ludzkiego ducha... Wszystko tu znajdziesz, filozofię, systemy religijne, nauki, sztuki... wszystko! Otóż wiedz mój chłopcze, że wszystko to są kłamstwa, głupstwa, lub zbrodnie... Zapamiętaj sobie dobrze co ci mówię i Naiwne wzruszenie, które w duszy prostaczka wzbudzi widok maleńkiego kwiatka, więcej warto od oszałamiającego upojenia, i głupiej dumy, czerpanej ze źródeł zatrutych. A wiesz dlaczego? Dlatego, że serce prostaczka rozumie co doń mówi mały kwiatek, a wszyscy uczeni filozofowie i poeci nie znają i nie poznają nigdy ni pierwszego wyrazu. Uczeni!... filozofowie!... poeci!... Pfuj! Odkrycia ich, słowa służą tylko do tego, by splamić, zawalać naturę, całkiem tak jakbyś ty poszedł i zawalał lilię lub różę polną... wiesz już czem. Czekaj chłopcze... czekaj... odstraszę ja cię od czytania... i to natychmiast... za parę minut! Wyszedł na schodki oparte o dolne półki i wziął pierwszą lepszą książkę z brzegu.
— Etyka Spinozy... — rzekł — oto coś w sam raz dla ciebie!
Zszedł ze schodków i uderzywszy kilkakrotnie dłonią po okładce, wręczył mi tom.
— Usiądź... usiądź tam, przy małym, okrągłym stoliku... i czytaj głośno. Wybierz sobie co chcesz, pierwszą lepszą kartkę.
Usadowił się w fotelu, skurczył swoje długie, chude i kościste nogi tak, że kolana sięgały mu policzków, przechylił w tył głowę, oparł rękę prawą o poręcz, lewą zwiesił i roskazał:
— Zaczynaj!
Niepewnym, przerywanym głosem rozpocząłem lekturę »Etyki«. Nie rozumiejąc tego co czytam, jąkałem się, popełniałem na każdym wierszu o pomstę wołające omyłki... Stryj z początku śmiał się szyderczo, potem jednak począł niecierpliwić.
— Uważajże przynajmniej... Jakto, więc nie uczyłeś się nigdy czytać? Powtórz jeszcze raz to zdanie!...
Począł się rozgrzewać, przerywał mi, by wtrącić uwagę, pokrzykiwał ze złością. Pochylił się naprzód całem ciałem, zacisnął oparte o poręcz pięści, oczy rozgorzały mu złym, dzikim ogniem i wyglądał tak, jak go sobie wyobrażałem wówczas na stacyi w Coulanges. Zdawało się, że chce się rzucić na mnie, na książkę, na stół. Zerwał się tupnął nogą i wrzasnął:
— Tej gadzinie wydaje się, że nie wystarcza jeden Bóg! Chce ich napchać wszędzie! Bydle! Bydlę!
Gdy deszcz padał, albo zimno było i musiałem chronić się do kuchni, stryj wołał mnie do siebie. Siadałem wówczas u małego stolika i czytałem głośno. Czytałem wszystko począwszy od Eklezyastów, aż do Stuarta Milla, od św. Augustyna do Augusta Comta. Za każdym razem stryj wymyślał poglądom, jak niegdyś ludziom, temi samemi nawet słowami i robiąc te same gesty. Traktował ideje jak żywych ludzi, pokazywał im pieści i bezcielesnym ich zjawom pieniąc się ciskał tę samą zniewagę:
— Bydło!
Rodziców niezmiernie smuciła metoda, jaką stosował ksiądz Juliusz w kształceniu mnie. Nie podobał im się obrany przezeń system pedagogiczny i niepokoiła ich moja przyszłość. Mimoto ni na chwilę nie przyszło im na myśl odebrać mnie od dziwnego nauczyciela, nie poważyli się nawet uczynić mu choćby najlżejszej uwagi. »Stałem na placówce«, jak mówiła matka, pilnowałem skarbu, stanowiłem przeciwwagę wpływu kuzyna Debraya. Czyż nie wchodziłem do biblioteki! Te wszystkie korzyści przeważały szalę strat. Obiecywali sobie, że później... zło się naprawi. Nie zdradzając się nawet, że ich to martwi, uporczywie uczyli mnie frazesów podstępnych, które powtarzać musiałem i otoczyli stryja siecią małych skrytych grzecznostek i przysług, które miały przezwyciężyć upór jego i oziębłość. Bardzo często klienci ojca znosili w podarku, piękny, tłusty drób, zające, bekasy, pstrągi. Zanosiłem wilczą część tego do »Kapucynów « i składałem dysskretnie w kuchni. Ale stryj nie podziękował, nie wspomniał nigdy o tych specyałach mimo, że zjadał je z wielkim smakiem. Gdym przyszedł «na lekcyę« i spotkał go bądźto w alei, bądź w podwórzu, pierwsze spojrzenie rzucał na me ręce. Zdawał się pytać wzrokiem: Cóżeś mi przyniósł?
Matkę milczenie to doprowadzało do desperacyi i raz wkładając mi w rękę mały koszyczek z czterema słoikami konfitur poziomkowych, które stryj Juliusz bardzo lubił rzekła:
— Mniejsza z tem... choć mógłby chociaż po dziękować.
Ale ksiądz Juliusz wystrzegał się tego, postanowiwszy na znak najwyższej pogardy nie wymawiać nigdy imion moich rodziców. Na delikatne aluzye, które z obowiązku wypowiadałem przy składaniu w jego ręce bekasów i konfitur odpowiadał pogwizdywaniem jakiejś piosenki. Żaden z planów zdobywczych rodziców moich nie powiódł się.
— Przepraszam stryja bardzo — mówiłem raz wyuczony rumieniąc się mimowoli — przepraszam że się dzisiaj spóźniłem na lekcyę, ale mama chora, bardzo chora!
Obrócił się na obcasach i odszedł z rękami założonemi na plecy. Rodzice moi dlań nie istnieli wcale, nie zaszczycał ich już nawet obelgą: Bydło! Mimo poufałej stopy na jakiej stałem ze stryjem ta uporczywa obojętność poczęła budzić niepokój w matce i dręczyć ją nie na żarty. To już nie była nienawiść, ale coś stokroć gorszego, bo ironia. I ta obecna milcząca ironia przerażała ją więcej niż dawniejsze wybuchy nienawiści, gdyż oparta była na niemiłosiernie zimnem wyrachowaniu, do którego przyłączała się chęć mistyfikacyi z poza grobu.
Po obiedzie nim przyszli Robinowie matka siedziała zazwyczaj nieruchomo, pogrążona w myślach, wydana na pastwę przykrych refleksyj, od których pobladłą jej twarz tragicznej mieszczanki przebiegały skurcze bólu. Walki duszne toczyła. Ścierały się w niej miłość macierzyńska, chciwość kobieca i urodzone z niepewności wyrzuty sumienia i nieruchoma zazwyczaj, drżała teraz od wewnętrznych wstrząśnień. Posłyszałem raz jak cichym głosem pytała ojca, który ponuro pod półświatło lampy migotał stalą lancetu.
— Więc myślisz, że on aż tak chory?
— Nie badałem go, moja droga — odparł, a zwracając się do mnie spytał:
— Nie zauważyłeś u stryja opuchnięcia nóg?
— Nie ojcze?
— To zresztą niczego nie dowodzi — ciągnął dalej — Wedle mego zdania cierpi na serce.. może także na wątrobę... ale niestety mogę łatwo mylić się w dyagnozie!...
Zbliżył do warg ostrze instrumentu, które pod oddechem zaszło parą.
— Mogę się mylić!... — powtórzył trzęsąc głową.
Starą rękawiczką wytarł stal ostrożnie.
Więc myślisz, że to może trwać miesiące... lata?
— Mój Boże! żyć może długo... umrzeć także lada chwila... To zależy!
Podsunął lancet znowu pod światło lampy, obrócił go w palcach i wpatrzony w lśniącą powierzchnię powtórzył:
— To zależy!...
Potem wsunął instrument w odpowiednie miejsce neseseru, a matka z mętnem spojrzeniem i surową zmarszczką na czole mruknęła: A jeśliśmy bezpożytecznie poświęcili wykształcenie Alberta?
— Ha!... A ileż to razy powtarzałem?... Zresztą to rzecz prosta, poślij go do liceum!
Zamyśliła się.
— Zaczekajmy jeszcze trochę — powiedziała.
Milczenie zapadło głębokie, przykre, ciężkie, jak wieko trumny, a z cieniów zaścielających kąty, czepiających się ścian i zalewających sufit zdawała się wyzierać groza morderstwa.




Stryj był naprawdę chory, ginął w oczach z każdym dniem. Cierpiał na bicie serca i duszność, co go zmuszało do spędzania całych nocy przy otwartem oknie. Dyszał ciężko, w gardle go dusiło. By odpędzić od siebie myśl o śmierci nie chciał dopuścić lekarza, zmienić w czemkolwiek trybu życia ni wyrzec się upodobań. Chodził i wracał, pracował w bibliotece, coraz częściej zamykał się w pokoju z kuferkiem, oczy połyskiwały mu dziwnie jak dawniej, a ciało jego pochylone i wychudłe, łamało się niemal we dwoje. Jedyną rzeczą, na którą sobie z racyi choroby pozwolił, było odprawianie mszy najwyżej raz na tydzień, w niedzielę. Przez kilka nawet niedziel wyczekiwano nań daremnie. Dzwony dzwoniły, a ksiądz Juliusz nie zjawił się. Pasya porwała proboszcza Blancharda. Przekonany, że choroba była stryjowi jeno pretekstem do zaniedbywania obowiązków, gdyż nie zaprzestał przechadzek, począł mu czynić wymówki.
— Robię co mi się podoba! — oświadczył stryj, i jeśli jestem zbyt słaby, by odprawić mszę, a mimo to mam dosyć sił do spaceru, to jestto zjawisko fizyologiczne obchodzące jeno mnie sam ego... Proszę się zająć swymi wikarymi!...
Proboszcz przybrał postawę i minę straszliwie urzędową.
— Księże Dervelle, zostawiłem cię dotąd w spokoju, gdyż jesteś członkiem jednej z najlepszych rodzin miasta, odznaczającej się pobożnością, rodziny, którą cenię i szanuję...
— Doskonale! — przerwał ksiądz Juliusz — Czcij ją sobie i adoruj do woli!.. Graj jej na flecie mój proboszczu... Tak, tak... jestto zacna rodzina, tyś jest także człowiek bardzo zacny... naturalnie... Ja zato jestem kanalia! Zgadzam się na to... wszystko zatem w porządku... Ale,., ja mój drogi proboszczu posiadam mały domek z ogródeczkiem, troszkę książeczek i... trzy tysiączki rocznej renty.. Hm... poróżniłem się z rodziną... nie mam spadkobierców... ha... co byś na to powiedział mój zacny proboszczuniu, gdybym ci tak to wszystko jak jest w testamencie... hm?
Poklepał proboszcza po ramieniu.
Proboszczowi zmętniały oczy, patrzył, a w tem wejrzeniu migotał płomyk pożądliwości. W reszcie wybełkotał:
— O... księże... drogi księże Juliuszu... czyżem zasłużył?... Tyle dobroci!... ja, ja... I wiesz przecież, że jestem chory, że mi już tu nie długo!...
— Ach! — zaprotestował proboszcz... Bóg Najwyższy nie dopuści!... Ale doprawdy... ja... ja..
Zjadliwe i świszczące: — Bydlę! — przerwało jego jąkaninę i poczuł, że go ksiądz Juliusz popycha ku drzwiom, śmiejąc się szyderczo i mówiąc:
— Wynoś się! Wynoś się poczciwcze!... Ha, ha, ha... więc uwierzyłeś!... Ha, ha, ha!... Wynoś się!
Ta anegdota ubawiła wielce kuzyna Debraya, któremu się uroiło, że ongi widział Woltera. Twierdził, że ksiądz Juliusz w tym wypadku okazał się jeszcze bardziej niż zazwyczaj... kroćset tysięcy starych furgonów. Przychodził często do »Kapucynów« ziewając, klnąc i spluwając szukał po podwórzu, po krzakach alei i wszędzie śladów kun i łasic. By przypochlebić się stryjowi kapitan zachwycał się wszystkiem wielbiąc z delikatnością i dobitnością iście militarną, drzewa, mury, żyzność, gleby, piękność chorągiewki na dachu, wysokość sufitów w pokojach, i często wykrzykiwał wskazując na łąkę i półkole otaczających ją drzew:
— Tak czy owak masz widok... kroćset tysięcy... Co za cisza tutaj... kroćset tysięcy!... Hoho!.. Wściekle miło by tu było wypychać kuny i łasice... kroćset tysięcy!...
Rzadziej zjawiali się Sérvierowie. Na widok pięknej pani Sérviere stryj stawał się mniej kańciasty, słowa jego czyniły się powabne, nabierały wdzięku, dowcipu, dziwnego u człowieka tak popędliwego i szorstkiego, którego czyny i wyrażenia bezustanku chwiały się pomiędzy najwyższym entuzyazmem i najokropniejszą wściekłością. Ale oczy zadawały kłam temu pozornemu spokojowi, oczy lubieżnie ślizgające się po plecach młodej kobiety, gorsie o liniach smukłych a pełnych i drgających życiem, po fałdach sukni, które zdawały się podnosić, rozsuwać, rozdzierać niby brutalne ręce świętokradzkie. Nozdrza mu się rozszerzały i drgały zmysłowo chwytając zapach bijący od niej falą oszałamiającą, miłośną. Panią Sérviere bawiło to, a w gruncie rzeczy szczęśliwą się czuła z tego hołdu, składanego sobie przez fauna w czarnej sutannie, który ją rozbierał i podniecał lubieżnie.
Stoi mi w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół jednej sceny strasznej, która rozegrała się raz po takiej wizycie.
Stryj siedzi pod kulistą akacyą z grzbietem o pień opartym. Jest zdenerwowany, zadyszany, ponury, jak przed atakiem wściekłości. Ale głowa, jak zbyt ciężka do dźwignięcia kula opadła mu na piersi bezwładnie. Pot cieknie mu z twarzy. Rwie rosnące w pobliżu źdźbła końskiego zębu i gryzie je, odrzucając potem. Ja opodal zabawiam się rzucaniem kamieniami w mur dzielący ogród od łąki. Przed chwilą jeszcze była tu pani Sérviere, białą na zieleni się rysując plamą. Biała jej suknia miała ciepły ton, kapelusz był pokryty koronkami, drżącemi za najlżejszym ruchem głowy i biała parasolka. Przez cienką materyę rękawów przeglądały jej różowe ramiona. Umoczyła usta w kieliszku malagi, schrupała ciastko, pan Sérviere wypalił papierosa i mówił o wyborach. Stryj był nieporównany, mówił wytwornie, co dziwnie brzmiało w jego ustach. Zerwał dziki mak polny, które delikatne, jedwabne zwiędłe, misternie pomięte płatki opadały jeden na drugi, podał go pani Sérviere i rzekł:
— Niech pani spojrzy na ten kwiat.. czyż nie cudowny? Czy nie wydaje się pani podobnym do ślicznej sukni w stylu Ludwika XV? Cała wrażliwość, czułostkowość, cała gracya i wykwint tej mody, tej epoki, wszystko to widne w tym maleńkim kwiatku, któremu pozazdrościła może szaty kobieta jakaś dostrzegłszy jej powab w przechodzie... Katedra gotycka urodziła się z rozmiłowanego spojrzenia na wielkie sklepiste aleje lasu, jakiegoś odczuwającego ich piękno człowieka... Zadaję sobie pytanie czemu tancerki nie studyują ruchów zwierząt, lotu ptaków, chwiania się gałęzi...
— To ksiądz widział tancerki? — przerwała pani Sérviere.
— Widziałem! — odpowiedział stryj — Tańczą bardzo licho.
Potem Sérvierowie poszli... stryj siedzi pod akacyą, a ja dalej ciskam kamieniami. Ptaki przelatują i pogwizdują.
— Albercie!
Stryj mnie woła. Niezawodnie chce mię uraczyć nauką. Przeczuwam wykład moralności anarchistycznej, wyrzekań na Boga, cnotę i sprawiedliwość.
— Pomóż mi!
Spojrzenie jego przeraża mnie. Nie wiem czemu, ale przychodzi mi na myśl, że mordercy muszą. tak spoglądać w chwili gdy zabijają.
— Pomóż mi!
Chwyta moją rękę, opiera się na ramieniu i dźwiga się z trudem z ławki. Na szczycie pobliskiej czereśni drze się gil.
— Ile masz lat? — pyta mnie stryj.
— Trzynaście!
— Trzynaście lat... to dobrze... chodź!
W milczeniu idziemy do biblioteki. Siadam w zwykłem miejscu przy małym stoliku, u którego czytałem wszystkich niemal filozofów... filozofów w trzynastym roku życia... a stryj niecierpliwie szuka czegoś poza rzędem wielkich ksiąg. Może szuka filozofa, którego jeszcze nie znam. Jakiś nieokreślony lęk czuję. Grzbiet stryja ma w sobie coś niezwykłego co mnie zastanawia, boję się naprawdę patrzyć na jego ręce, biegają to tu, to tam z jakimś nieprzyjemnym pośpiechem. Znalazł nareszcie. Jestto tomik mniejszy od innych w czerwonej, podartej i pobrudzonej okładce, całkiem roztrzęsiony widocznie od częstego używania... Stryj szybko przewraca kartki... czyta chwilę.. znowu przewraca prędko, coraz prędzej. Sprawia to szelest jakby woda cienkim strumieniem lała się na kamienie.
— Ot i jest.
Wygładza ręką znalezioną kartkę, zaznacza paznogciem miejsce, od którego mam czytać i mówi:
— Pomału! Będziesz czytał pomału... zaczniesz, gdy ci powiem.
Podczas gdy usadawia się w fotelu z nogami wyciągnionemi sztywno wprost przed siebie, spoglądam na tytuł książki i widzę: — Indiana — p. Georges Sand... Przychodzi mi na myśl, że ojciec często mówi o pani Georges Sand... widział ją podobno w teatrze. Ma to być zła kobieta, ubierająca się po męsku i paląca fajkę... Georges Sand... staram się ze słów ojca wyłowić jej cechy i właściwości. Ale matka ciągle przerywa ciągle nawiązywane opowiadanie. Samo to nazwisko już ją oburza, podobnie jak i panią Robin... Widocznie Indiana jest czemś w rodzaju romansu, to jest rzeczą okropną i zakazaną. Spoglądam tedy na leżący przedemną tomik z ciekawością, połączoną ze strachem.
— Zaczynaj! — mówi stryj — Ale pomału... nadewszystko pomału!
Obrzucam go przelotnem spojrzeniem. Zamknął oczy... ramiona mu zwisły poza poręcze, pierś jego spada i podnosi się niby miech. Zaczynam:
— Łkania wstrząsały Noun. Zerwała wieniec ze skroni i długie włosy spłynęły falą na białe, przecudne ramiona. Gdyby nie to, że pani Delmare dodawała wdzięku niewola, Noun w tej chwili byłaby nieskończenie przewyższała ją pięknością. Jaśniała miłością i cierpieniem...
— Nie tak prędko! — rzekł stryj cichym głosem. — I nie wierć się tak na krześle.
— Zwyciężony Raymond objął ją ramieniem, posadził obok siebie na kanapie i przysunął mały, okrągły stolik z flaszkami, by jej nalać w srebrny, cyzelowany kubek kilka kropli wody pomarańczowej. Ta troskliwość, więcej jeszcze niż sam uspokajający napój dodały otuchy Noun, otarła oczy i rzucając się do stóp, Raymonda zawołała: Kochaj mnie — prosiła, całując namiętnie jego kolana — powiedz mi, że mnie kochasz, niech to jeszcze raz usłyszę, a ozdrowieję i będę ocalona! Pocałuj mnie raz jeszcze, jak całowałeś niegdyś, a przestanę żałować, że ściągnęłam na siebie hańbę, byle ci dać kilka dni roskoszy!
— Czekaj! — powiedział stryj cichym, głuchym głosem, podobnym do kwilenia dziecka... — Czekaj!
Doznawałem dziwnych wrażeń, ciężkość jakąś czułem w głowie. Te słowa: miłość, roskosz, kanapa, czara srebrna, Raymond, Noun, pocałunki, olśniewająca piękne ramiona, wszystko to sprawia mi zawrót głowy. Wydaje mi się, że litery książki przywdziewają niepokojące kształty, że przegląda z nich coś znanego, przeczuwanego, coś, o czem śniło mi się, że ruszają się i czynią grymasy. Serce poczyna mi bić szybciej, czuję tętnienie w skroniach i ogień jakiś nieznany, przejmujący w żyłach. Słucham oddechu stryja, przerywają go westchnienia głośne... Czemuż?... Ośmielam się spojrzeć nań z ukosa... oczy ma zamknięte, ręce bezwładnie zwisają poza poręcze, a ciałem wstrząsa od czasu do czasu dreszcz nerwowy... Czyż śpi? Poczynam się bać... chciałbym uciec stad...
— Dalej!
Czytani dalej drżącym głosem:
— Otoczyła go cudnemi, smagłemi ramionami, nakryła falą włosów, a spojrzenie jej wielkich czarnych oczu wznieciło w nim palącą żądzę, głos krwi i iście oryentalne pożądanie roskoszy, zdolne pokonać wszelki wysiłek woli, wszelką subtelność myśli. Raymond zapomniał o wszystkiem, o swych postanowieniach, nowej miłości i miejscu, gdzie się znajdował. Odwzajemniał odurzające pieszczoty Noun, pił z tego samego co ona kubka, a wina mocne, które mieli pod ręką, dokonały reszty, zaćmiewając skrupuły obojga.
Wydaje mi się, że stryj przemówił... Zatrzymuję się... Zresztą muszę powietrza w płuca zaczerpnąć. W gardle ściska mnie coś, włosy mi zwilgotniały i przylepiają się do skroni, czuję dotkliwy ból w grzbiecie.
— Dalej, dalej... czytajże.
Przezwyciężając się, starając się utrzymać w karbach ćmiący się rozsądek, zebrać myśli rozlatujące się na wszystkie strony, czytam dalej:
— Wiszące naprzeciw siebie lustra, odbijające w nieskończoność postać Noun, zdawały się zaludniać widziadłam i...
Widzę te widziadła. Płyną, znikną, pojawiają się znowu, niepełne, nieokreślone, czarodziejskie, włosy ich rozwite, głowy w tył odrzucone, ruchy dziwne... Czytam.. czytam... ale wiersze książki poczynają się wikłać, poruszać, wychodzą poza karty książki, zeskakują ze stolika, tańczą, wypełniają całą przestrzeń wokoło... Czytam ciągle... Oszołomiony, zadyszany, rozpoznaję wśród tych zjaw Robinów, »kwokę«, kuzyna Debraya, panią Sérviere, a wszyscy nadzy, ohydnie nadzy i czynią gesty straszne jakieś... Wszystkie moje wspomnienia wstają z martwych i napływają tutaj, by wziąć udział w piekielnym sabacie! Czytam:
— Ona to wołała nań i uśmiechała się doń poprzez białe muślinowe firanki... o niej to marzył na tem posłaniu, gdy ulegając potędze miłości i wina, pochwycił w ramiona kreolkę...
Nagle, przerwałem. Krew uderza mi do głowy i zakrywa wzrok. W uszach mi dudni, serce słania się od nagłego zalewu zbudzonej dojrzałości urodzonego pożądania... Nie widzę już niczego i niczego nie słyszę... Chciałbym krzyczeć, wołać... zdaje mi się, że umieram...
W bibliotece cisza i to mnie dziwi niezmiernie. Nie dochodzi mnie już nawet oddech stryja i nie mam odwagi spojrzeć nań. Mija minuta, długa, nieskończenie długa minuta. Nie słychać nic, ni tchnienia, ni najlżejszego skrzypnięcia fotelu, na którym siedzi rozparty. Cóż więc robi? Wołam nań po cichu:
— Stryju!
Nie odpowiada.
— Stryju!
Nie porusza się... Nadsłuchuję. Nie oddycha.
Straszne przypuszczenie zjawia mi się w głowie. Przypominam sobie, co mówił niedawno ojciec czyszcząc lancet: Może umrzeć lada chwila.
— Stryju!
Krzyczę teraz z całych sił... Nic.
Wstaję drżąc na całem ciele, zęby moje dzwonią. Siedzi rozparty, leży niemal w pozie tej samej, jaką miał przed chwilą. Twarz jego bardzo blada. Przychodzi mi na myśl pytanie ojca: Czyś zauważył, że nogi jego puchną? — Tak, wydaje mi się, że są ogromne... Nie porusza się!... Mucha łazi mu po czole, powiekach, biegnie wzdłuż nosa, wraca w górę. Nie rusza się. Chwytam jego rękę... zimna jest, lodowata... a na zaciśniętych wargach leży wąski rąbek białej piany.
— Stryju! Stryju!
Palce jego drgają. Poprzez pianę poruszoną oddechem wybiega z ust jęk cichy, potem drugi, trzeci... Zwolna zesztywniałe w skurczu muszkuły twarzy rozkurczają się, szczęka się porusza, trzeszczy, pierś się wzdyma oddechem, powieki się unoszą w górę, a z szeroko otwartych, chwytających dech ust, wydobywa się długie, głębokie westchnienie, przeciągły jęk.
— Stryju! Stryju!
Wołam, ale nie jestto już okrzyk przerażenia, w głosie mym brzmi radość.
— Żyje!
Stryj spogląda na mnie wzrokiem, który zdaje się wydobywać z otchłani, z piekła. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, gdzie jest... Zwolna ożywiają się jednak jego oczy, leży teraz w nich zdziwienie... Bez ustanku spogląda to na mnie, to na stolik, na którym leży książka... pyta wzrokiem... szuka... upokarza się, prosi o przebaczenie. W jednej minucie wyraża wszystko, co mu nasuwa myśl i pamięć powracająca.
— Albercie, to ty?
— Tak stryju... tak, to ja!
Z bolesnym wyrazem twarzy, litością i niewysłowionym smutkiem, którego nigdy nie zapomnę, stryj szepce:
— Biedne dziecko... idź... idź... biedne dziecko!
— Nie mój stryju, jesteś chory, nie pójdę, będę nad tobą czuwał.
— Idź mój drogi chłopcze, idź biedne dziecko... To już przeszło... Idź... chcę byś odszedł stąd!...
Nazajutrz spotkałem stryja na podwórzu, przy płonącym stosie chrustu. Obok niego leżała kupa książek. Brał po jednej, rozdzierał i rzucał w płomienie.
— Widzisz... — rzekł do mnie — palę te wszystkie świństwa.
Położył rękę na piersi i dodał z głęboką odrazą:
— Ale nadewszystko trzebaby zniszczyć tę oto straszną i wstrętną książkę... książkę mojego serca!...
Patrzyłem na dym wznoszący się w powietrze niebieskawą, krętą smugą, rozpływający się w górze i na drobne strzępki papieru spalonego, unoszące się w powietrzu, jak zwiędłe, jesienne, wiatrem porwane liście.




IV.

Miało się pod wieczór. Nadchodził zmierzch ciepłego kwietniowego dnia. Siedzieliśmy ze stryjem w jego gabinecie, oparci o uszak okna i patrzyliśmy w ogród. Ale widno jeszcze było, tylko światło przybladło, barw y spełzły i stafy się mglistsze. Słońce zapadało za lasy przejrzyste, koronkowe usiane pyłem zielonym, niebo czyste, bez jednej chmurki ciche było jak morze, przecudne, pobladłe i zarumienione lekko na zachodzie. Wracała fala życia, drzewa pęczniały, pączki gotowały się do pękania. Drzewa rozpościerały gałęzie szeroko, roskoszując się tą mocą i życiem w nich tętniącem. Już czeremcha zakwitła i słała wokół falę cudnej woni, kasztan opodal okrył się listkami jasno zielonymi. Silny zapach kiełkujących roślin bił z ziemi. Po gruszy, naprzeciw nas rosnącej, goniły się dwa wróble i parzyły się z zmierzwionem upierzeniem, drgającemi skrzydłami.
— Czy wiesz, co one robią? — spytał nagle stryj.
— Nie stryju, nie wiem. — No... kochają się. Wydaje ci się to proste, jasne i piękne... nieprawdaż? A to dlatego, że zwierzęta są istotami uczciwemi, należycie zorganizowanemi, znają wartość każdej rzeczy, a nie miały nigdy ni filozofów ni uczonych, którzyby im to tłumaczyli... O, patrz... poleciały... Ha... nie będą ich zaprawdę nękać wyrzuty sumienia!
I przerywanym głosem, dysząc ciężko po każdem zdaniu, gdyż teraz właśnie cierpiał na brak oddechu, ciągnął dalej:
— My jednak nie jesteśmy niestety zwierzętami, kochamy też inaczej. Zamiast poprzestać na tem, co w miłości jest naturalnem i szlachetnem jako takie, zamiast zachować jej charakter aktu naturalnego, regularnego, spokojnego... to jest miast pozostawić ją taką, jaką być powinna jako funkcya organiczna... wnieśliśmy do niej marzenie. Marzenie owo to nieziszczalna tęsknota, a ta tęsknota to rozpusta. Religie... zwłaszcza katolicka, stały się przedsiębiorcami na wielką skalę w kwestyi miłości i pod pozorem usunięcia z niej wszystkiego, co brutalne... a przez to właśnie bohaterskie i wielkie... rozwinęły w niej to wszystko co przewrotne, chorobliwe, co zmysłowe, jak muzyka, woń, mistycyzm modłów, moralna onania adoracyi... pojmujesz? Wiedziały one co czynią... te kurtyzany! Wiedziały doskonale, że to jest najlepszy i najdoskonalszy sposób ogłupienia i spętania człowieka. Poczęli tedy poeci opiewać miłość, sztuka cała wzniosła ja na wyżyny orle... i przeto miłość owładnęła życiem, jak knut włada grzbietem niewolnika, na który spada, drąc zeń pasy ciała, jak nóż skrytobójcy nad piersią, w której się zanurza... Zresztą... Bóg!... Czemże jest Bóg, jeśli nie jedną z form miłosnego wyuzdania? Jestto roskosz najwyższa, niewysłowiona, do której wznoszą się wszystkie nasze pożądania nieziszczalne, bolesne, urojone;.. Dawniej wierzyłem w miłość i Boga!... Wierzę i teraz jeszcze czasem, bo z tej tęsknoty uleczyć się nie łatwo. W kościele, podczas uroczystego nabożeństwa, oszołomiony muzyką organów, zdenerwowany i upojony duszącą wonią kadzidła, zwyciężony przecudną, potężną poezyą psalmów, czuję, że dusza moja unosi się ponad ziemię. Leci kędyś drżąca, tęskniąca na skrzydłach entuzyazmu w obłoku niesformułowanych pożądań, rozedrgana, płomienna, jak ciało, którem w strząśnie do głębi widok cudnej, nagiej kobiety, śniona jej zjawa nawet... pojmujesz?
— Nie stryju, nie pojmuję! — odparłem lękliwie.
Zdziwiło go to, wzruszył ramionami.
— Więc cóż ty właściwie pojmujesz?
— Tak... już chciałem... tak — ośmieliłem się wybąknąć — powiedzieć... drogi stryju, że często gdy słucham ciebie strach mnie przenika.
Wykrzyknął zdumiony:
— Strach cię przenika?... strach cię przenika?... Widzę, że jesteś bydlę i twoi rodzice, którzy cię tak wychowali również bydlęta!
Zamilkł, gdyż ścisnęło go w gardle, otwarł usta, a po twarzy począł mu spływać pot obfity. Długo wielkimi haustami wciągał w bolącą pierś rzeźwe, wonne, płynące z ogrodu powietrze.
— Tak, tak... — mówił po chwili — to jasne...strach cię przenika, nic w tem dziwnego, ale... pamiętaj, wbij sobie to w głowę... w pierwszej linii winni temu są twoi rodzice. Zamiast kryć przed dzieckiem zagadkę miłości, zamiast wypaczać jego umysł i zmieszanie i strach wprowadzać do serca, pozwalając domyślać się w miłości strasznej, potwornej tajemnicy, lub wskazując na nią jako na ciężki grzech, powinni zdobyć się na tyle zdrowego rozumu, by mu jasno i dobitnie wytłumaczyć o co idzie, jak go uczą jeść, chodzić itd. Powinni, gdy dojdzie do wieku dojrzałości płciowej pozwolić spełniać to, czego wymaga organizm! Wtedy świat by wyglądał inaczej, a młody człowiek nie przystępowałby do kobiety z chorobliwą, przegnitą wyobraźnią, która w marzeniach przeżyła już wszystko, nasyciła się w snach poniżających występkiem i zaogniła potworną, złą ciekawością... Ty sam... założę się...
Spojrzał mi bystro w oczy, tak, że uczułem, iż pod jego wzrokiem oblewam się rumieńcem, choć nie umiałbym powiedzieć czemu.
— Założę się, żeś marzył nieraz o... rzeczach... o różnych rzeczach... odpowiadaj!
— Nie, nie, stryju! — wybąknąłem, rumieniąc się coraz silniej.
— No... nie kłam!... Odpowiadaj!
Milczałem.
— Więc czemuż się rumienisz?... Aha... widzisz, gałganie jakiś!...
W tej chwili Magda, która nie wiedziała widocznie, żeśmy wrócili do domu, poczęła wołać biegając po ogrodzie:
— Jegomość! Jegomość!...
— No, coż tam znowu? — spytał stryj.
— Musi jegomość iść zaraz z Panem Bogiem i olejami świętymi... Człowiek jakiś czeka w kuchni...
— Człowiek?... — krzyknął stryj — Cóż to... czy kpi sobie ze mnie? Cóż mnie to obchodzi... Czyż jestem proboszczem?
— Człowiek ten — tłumaczyła Magda — powiada, że księdza proboszcza niema na plebanii, ksiądz wikary Desroches leży w łóżku... a drugi wikary na urlopie!... To jakaś młoda dziewczyna, napoły martwa.
— Dobrze!... Pomówię z tym człowiekiem — odparł wychodząc z pokoju. — Hm, jestem przecież także chory... — mruczał przez zęby.
Las pociemniał, stał się masą szafirową, przez którą przezierała jaskrawo ciemna purpura, tu i owdzie rozświetlona snopem promieni pomarańczowych.
Noc jeszcze nie zapadła, ale niebo szarzało, zieleń blakła i wszystko poczynało tracić kontury, rozlewać się, mieszać z cieniem i zgęstniałem powietrzem. Tajemniczość jakaś opuściła się na łąkę, której srebrzystą zieleń przenikać poczynała gęsta mgła oparu, a na pobladłem, złotawem tle muru ostrzej zarysowały się sylwety drzew owocowych, dziwacznie powyginanych. Ptaki zamilkły. Ze smutkiem rozmyślałem nad tem, że młoda dziewczyna musi umrzeć.
Stryj wrócił w bardzo złym humorze i bardziej jeszcze zadyszany. Musiał usiąść na kilka minut, by przyjść do tchu. Zniecierpliwiony mruczał:
— O tej godzinie!... Ależ to czyste szaleństwo!... Jestem chory, ciężko chory!
Pierś jego podnosiła się i opadała ze świstem lokomotywy, drżały mu kolana, a żebra chwilami rysowały się na sutannie.
— Ostatnie namaszczenie! — mruczał. — Czyż ja u licha wiem, jak się to robi?... Chłopcze!
— Słucham stryja.
— Pójdziesz ze mną, będziesz za ministranta!... Frelotte... Wiesz, gdzie leży wieś Frelotte?
— Wiem stryju.
— To coś około mili drogi z Viantais?
— Tak stryju.
— Mila, ależ to niepodobieństwo, bym miał zajść tak daleko!... Ha, gdzież to dyabli wzięli mój rytuał! Gdzie rytuał?... Poszukajno!
Szukaliśmy rytuału i znaleźliśmy go wreszcie w którejś szufladzie, gdzie spoczywał obok niedopałków świec i starych, pordzewiałych kluczy. Stryj szybko począł przewracać kartki książki, traktującej o ostatniem namaszczeniu i mruczał:
— Ha, gdzież ta kanalia, proboszcz?... Pewnie napycha się na jakimś obiadku kanonickim! Ha, ha!... ad manus... ad pedes... cały ten symbolizm doprawdy śmieszny... a gdy nasmaruję... ad lumbos... ach, czy tylko biedaczka będzie jeszcze biała! Niech dyabli wezmą proboszcza!... Ad aures... Mogliby dać choć umierać spokojnie ludziom!...
Zamknął rytuał i włożył go do kieszeni sutanny.
— Chodźmy! — rzekł.
I idąc powtarzał ciągle:
Ad pedes, ad manus... mila... cała mila... Boże, duszę się!
Nikłe światło bez promieni, odblask wieczornego nieba, przenikał do kościoła przez wielkie otwory witrażowych okien, skąpo i niepewnie rozświetlając ciemności, zalegające jego wnętrze. Kroki nasze dudniły po kamiennych flizach, a łoskot płynął pod sklepienie, zatracał się w ciemnych jamach kaplic nawy, lub roztrącał o kolumny i łuki wyzyskujące niewyraźnie, białawo z ciemności. Plamka światła lampki wieczystej, wisząca w przestrzeni, smutna była jak gwiazda samotna, zabłąkana na firmamencie bezksiężycowym, zasnutym czarnymi zwałami chmur.
Kościelny powiadomiony o wszystkiem oczekiwał nas w zakrystyi. Resztki świec dopalające się w wysokich lichtarzach mosiężnych, oświecały katafalkowem światłem salkę, wyłożoną w szachownicę czarnym i białym kamieniem, szereg szafek o lśniących szybach i stojący wgłębi, mały konfesyonał, którego gzymsy połyskiwały ponad fałdami firanek z zielonej materyi. Dławiła nas w gardle ostra woń stopionego wosku zmieszana z wonią kadzidła.
— Spieszmy się! — rzekł stryj do kościelnego, który się przed nim skłonił z uszanowaniem.
Był to mały człowieczek, blady, tłusty, ubrany z wyszukaną czystością, włosy miał długie, czarne, przylegające do skroni, a minę dyskretnie szelmowską, jaką mają zwykle braciszki zakonne. Z zawodu cukiernik, był wielkim znawcą plotek miejskich, podatków, handlu i spraw Kościoła. W ważnych okazyach sługiwał do stołu u proboszcza. Punktualny, drobnostkowy, znający na palcach wszystkie arkana sakramentów, Baptysta Coudray był kościelnym dystyngowanym, tak dystyngowanym, że szanowano go na równi z wikarymi. Mówił głosem cichym, pomału i wyrażał się zawsze wykwintnie i mile. Przygotował już swe pudełko i zapalił czerwoną latarnię na długim kiju, którą nieść miałem.
— Wydawało mi się odpowiedniem włożyć do puzderka obrus biały — tłumaczył się. — Ci ludzie nie mają zazwyczaj nic, coby odpowiadało św. wiatykowi.
— Włóż pan co chcesz! Prędzej! Prędzej! — odpowiedział stryj.
I wkładając przy pomocy kościelnego komżę i stułę, spytał:
— A gdzież to proboszcz?
— Ksiądz proboszcz uczestniczy w konferencyi odbywającej się u księdza kanonika w Saint-Cyrla Rosière.
— A wikary?
— Mówiono mi, że ksiądz wikary uczestniczy w obrzędzie ślubnym swej siostry, odbywającym się dzisiaj w jakiejś miejscowości, na kresach departamentu.
Podał stryjowi biret i tonem pełnym współczucia i uznania rzekł:
— Zauważyłem, że ksiądz dobrodziej mocno cierpiący... a ta Frelotte... o, to spacer nielada!
Stryj mruknął:
— Spacer?... Hm... ale panie Baptysto zapomniałeś manipularza.
— W tych okolicznościach oficyant nie używa nigdy manipularza... Ksiądz dobrodziej raczy stwierdzić to w swym rytuale.
Powiedziawszy to tonem, w którym brzmiał wyrzut i zgorszenie oddalił się, by zapalić świece na ołtarzu.
Stryj nie marudził długo przy tabernakulum, skrócił do ostatecznych granic wszystkie oremus i klękania i pokrywszy cyboryum koszulką ze złotą frendzlą zeszedł po stopniach.
Wyruszyliśmy w drogę.
Przodem kroczył kościelny, trzymając w jednej ręce puzderko z olejami, w drugiej zaś dzwonek, potem postępowałem ja z latarnią, a na końcu stryj zadyszany, cierpiący. Zawadzało mu niesłychanie cyboryum, podnosił je w górę, spuszczał na dół, zwracał w prawo, w lewo, szukając wygodniejszej pozycyi, przy której łatwiejby mu było oddychać.
— Nie lećcież tak! — krzyczał raz po razu, gdyśmy tylko minęli aleję wiązów, łączącą kościół z ulicą.
Co dwadzieścia kroków kościelny potrząsał dzwonkiem, a dzwonek brzęczał derrlin!... derrlin! W drzwiach ukazywali się ludzie, wychylali się z okien, odkrywali głowy i żegnali się, na ulicy klękały kobiety, składały ręce i pochylały się nisko do ziemi. Za stryjem utworzył się mały orszak, zwiększał się na każdem skrzyżowaniu ulic i wreszcie zamienił w procesyę. Dzwonek w regularnych odstępach czasu ciągle dźwięczał derrlin!... derrlin!... Dumny byłem ze swojej roli i ile razy mijaliśmy latarnię uliczną, spoglądałem na własny swój cień i cień latarni, jak słały się po ulicy, trotoarze, białej fasadzie domu, a na szczycie tańczył i podrygał czerwony punkcik światła. Derrlin!... derrlin!... Gdyśmy wyszli z miasta, stryj zatrzymał się, brakło mu oddechu.
— Duszę się! — rzekł do mnie. — Spotniałem... I to, to, mnie nęka okropnie.... Potrzymaj!
Podał mi cyboryum, obtarł połą sutanny twarz oblaną potem i przez kilka minut wciągał chciwie powietrze. Potem ruszyliśmy w dalszą drogę.
Noc była głęboka, ciszę mącił jeno odgłos naszych kroków i świszczący oddech stryja. Kościelny potrząsał teraz dzwonkiem wtedy tylko, gdy posłyszał głosy ludzkie, lub turkot wozu w dali.
Szliśmy pod sklepiskiem czarnych, nisko zwisających chmur, co wypełzły teraz na niebo, szliśmy pośrodku ciemni leżącej na polach, i ciemni zalegającej niebo, a koło nas przesuwały się w mdłem świetle latarni konwulsyjnie, pokracznie wykrzywione cienie jabłoni. Ukazywały się nad rowami straszne nieraz sylwetki pni dębowych, pękate, guzami usiane gałęzie, lub bezlistne suche kłody, a wszystkie sunęły szeregiem skulone, zgięte, niby potwory wypełzłe z chaosu, pędzące kędyś tą nocą okropną. Czasem też ogarniała nas nicość, szliśmy bez ścieżki, bez wskazówki, rozłogami ciemności w otchłań bez końca, bez wymiarów, nieprzestrzenną zgoła, bez głębi, w coś, czego nie było póty, aż blady przeblask nieba poprzez rozdarcia chmur rzucił na dół tyle światła, że zarysowało się na tej czerni coś, w czem odgadnąć można było drogę... kierunek przynajmniej... przestrzeń. Drżałem ze strachu, a sam nawet kościelny pokaszliwał od czasu do czasu ostentacyjnie, by sobie dodać otuchy.
Osłabiony potem, wyczerpany cierpieniem, stryj musiał się zatrzymać. Nogi pod nim drżały nie zdolne udźwignąć ciała, usiadł więc na kupce kamieni i długo tak siedział bez ruchu, trzymając między kolanami cyboryum, a głowę w dłoniach. I strasznie było słuchać, jak w tej ciemni pogrążony rzęził, kaszlał, dyszał i chwytał w płuca każdy najlżejszy podmuch wiatru.
— Jeszcze dziesięć minut drogi, księże dobrodzieju! — zachęcał go kościelny. — Widzę tam w dole światła Frelotte.
— Dziesięć minut, mówisz pan... Nie, ja nie dojdę... Duszę się... umrę...
Chciał powstać, ale upadł, a cyboryum zesunęło się na ziemię i potoczyło się do rowu z brzękiem.
— Najświętsza Panno! — krzyknął kościelny — Ciało Pana naszego Jezusa Chrystusa w rowie!... Pewnie przenajświętszy wijatyk wypadł!
Biały kamyk połyskał na skraju drogi. Kościelny myślał, że to hostya tak błyszczy.
— Widzę, widzę, świeci!...
— No, więc podnieś Baptysto — roskazał stryj zdławionym głosem.
Baptystę ogarnęło przerażenie.
— Ja... księże dobrodzieju... ja?... Dotykać rękami nieczystemi przenajświętszej hostyi, gdy dusza moja pełna jest grzechów? Nie, za nic... przenigdy! Piorun mnie zabije.
— Bydlę! — zaklął stryj — Dalej, pomóż mi chłopcze.
Wreszcie stanął na nogi i poczęliśmy szukać cyboryum. Kościelny postawił na ziemi pudełko i dzwonek i blady, z wytrzeszczonemi oczami świecił latarnią nisko ponad samym rowem. Niedługo przy czerwonem, ślizgającem się po trawach świetle, dostrzegliśmy cyboryum nieuszkodzone i pokryte koszulką ze złotą frendzlą. Podjąłem je nie bez pewnego dreszczu. Przykrywka nie spadła. Stryj uniósł ją lekko w górę i widząc, że hostya spoczywa na dnie złotego naczynia, zawołał:
— No, nic się złego nie stało... chodźmy, dalej w drogę!
Rzeczywiście po prawej stronie ukazały się sylwety domów i kilka światełek zamajaczyło w mrokach. Stryj nie tak ciężko teraz dyszał i szedł pewniejszym krokiem. Kościelny, nie mogąc ochłonąć po scenie z cyboryum, co mu się przedstawiało jako świętokradztwo, mruczał po cichu pacierze. Od czasu do czasu obracał się blady, przerażony, że ksiądz może tak bez ceremonii traktować eucharystyę. Gdyśmy weszli do wsi począł znowu potrząsać dzwonkiem... derrlin!... derrlin! Drzwi trzaskały, stukały saboty, mijały nas cienie, twarze ukazywały się w jaśniejących prostokątach okien... Derrlin!... derrlin! Dwa psy poczęły szczekać przeciągle, inne im odpowiadały, a dzwonek brzęczał ciągle... Derrlin!... derrlin!... Przechodziliśmy przez jakieś podwórza, posuwali się wzdłuż murów i parkanów niskich, przez które zwieszały gałęzie drzew... a dzwonek ciągle dzwonił: Derr... lin!... derrlin!
Przed domem, gdzie leżała chora, stał kabryolet. Przy świetle latarni jakiegoś chłopca ujrzałem ojca odwiązującego lejce, by usunąć się z drogi. Usłyszałem też, jak rzekł zdziwionym głosem:
— Ha, to Albert!... ha, to Julek.
Wmieszał się w tłum przechodniów i ludzi, którzy się zbiegli na odgłos dzwonka.
Na wysoko wysłanem łóżku, ubranem perkalem, wśród bieli prześcieradeł, na których drżały refleksy światła, spoczywała chora. Leżała bez ruchu z twarzą koloru wosku, zaciśniętymi zębami. Chude jej żółte ręce nie poruszały się, leżały martwe na kołdrze. Nozdrza miała zapadłe, oczy zaszłe bielmem, zdawało się, że już nie żyje. Koło łóżka klęczała pochylona ku ziemi z twarzą ukrytą w fartuch jakaś kobieta i szlochała, a dokoła niej sąsiadki na klęczkach modliły się, a sąsiedzi stali z pochylonymi głowami i ze smutnem zakłopotaniem mięli w rękach kapelusze. Między kominkiem, gdzie tliły korzenie rdestu, a łóżkiem, oparty o zakopcony mur, stał mały stolik. Na środku stolika, nakrytego białym obrusem, stał prosty wiejski krucyfiks, po obu stronach bukiety i misa pełna wody święconej z kropidłem, zrobionem z wiór bukowych. Na talerzyku leżały zwitki konopi i ośrodka z chleba, a obok talerzyka stało naczynie z wodą, przeznaczoną do ablucyj kapłańskich. Nagromadzone światło dokoła łóżka chorej, skierowano na jej twarz, a izbę zalegały cienie.
Stryj zatrzymał się w progu. Na widok umierającej i całego rozmodlonego otoczenia twarz jego nagle przybrała inny wyraz. Współczucie i litość pojawiły się na jego ustach przed chwilą jeszcze klnących, a dostojna niemal pogoda rozjaśniła twarz ściągniętą dotąd skurczem gniewu. Gwałtownym wysiłkiem woli opanował cierpienie, szarpiące jego pierś i gardło i wyciągając rękę ruchem szlachetnym, spokojnym i dobrym, rzekł, wchodząc do nędznej chaty głosem słodkim i łagodnym:
Pax huic domui!
Et omnibus habitantibus in ea! — odpowiedział kościelny.
Postawił cyboryum na stole, pokropił obecnych wodą święconą i rzekł:
Dominus vobiscum!
Et cum spiritu tuo! — odpowiedział kościelny.
Stryj wziął krucyfiks, zbliżył go do ust umierającej, ale usta nie drgnęły. Nie widziała już nic, nie słyszała, nie czuła. Oczy jej spoglądały już w nieskończoność. Stryj pochylił się nad dziewczyną z tkliwością. Lekkie, bardzo słabe tchnienie, jak ostatni wydech aromatu kwiatu opadającego, wydostawał się z poza zaciśniętych zębów umierającej. Prześcieradło, okrywające jej piersi, nie drgnęło nawet od tego oddechu. Dziewczyna mimo bladej maski śmierci, jaśniała młodością i pięknością dziwną.
— Bóg przyszedł do ciebie dziecko — rzekł stryj. — Słyszysz mnie?
Dziewczyna leżała bez ruchu.
Wtedy stryj obrócił się do obecnych, do kobiet na klęczkach, po których białych czepcach kładło się światło i stojących w półcieniu chłopów o spalonych słońcem twarzach i rzekł:
— Umiera.
I wskazując na stojące na stole cyboryum i oleje w srebrnych ampułkach dodał:
— I na cóż to?... Nie mąćmy jej spokoju... Módlcie się za nią wszyscy, którzyście ją kochali.
Klęknął u łóżka i smutnym głosem, jakby nucił hymn śmierci, mówił:
— Biedne dziecko. Jednego dnia zjawiłaś się... by odejść w dzień inny. Życie ci poznać dało pierwszy zaledwo swój uśmiech... przyszła godzina strasznego cierpienia i zasypiasz! Idź w krainę światłości i ciszy mała duszyczko, siostro wonnej duszy kwiatów, siostro rozśpiewanej duszy ptaków... Jutro w ogrodzie oddychał będę twą wonią, wdychając woń kwiatów i słuchał twego śpiewu, brzmiącego z gałęzi drzew... będziesz osłodą mego serca i zachwytem mych myśli...
Podniósł się, złożył pocałunek na czole zmarłej i ponownie wyciągając rękę ponad głowami osłupiałych słuchaczy, rzekł:
Dontinus vobiscum!
Ale kościelny nie odpowiedział. Zgłupiały, przerażony, nie pojmował zgoła nic z tego, co się stało. I nietylko nie pojmował, nie wiedział już, czy żyje, czy ten dom, te kobiety, to cyboryum na stole, ta zmarła, czy wszystko to dokoła nie było snem raczej niż rzeczywistością. Zmieszany, pobladły, nie poszedł za księdzem, który zmierzał ku drzwiom, pozostał na środku izby w tłumie ludzi ze spojrzeniem błędnem, opuszczonemi lękami i otwartą, szeroko gębą.
Ojciec czekał na nas na drodze.
— Dobry wieczór Julku! — rzekł zbliżając się do brata z wyciągniętą ręką.
— Dobry wieczór!... To ty?
— Tak... właśnie wychodziłem z tego domu... Poznałem cię... Już późno... tyś chory... Czy chcesz wsiąść ze mną na bryczkę?
— Dobrze... dobrze! — odparł stryj.
— A cyboryum? Miałeś przecież wiatyk przed chwilą zdaje mi się.
— Tak, tak... ha... zostawiłem go gdzieś!... Mniejsza z tem, Baptysta sobie z tem jakoś poradzi...
Wsiedliśmy we trzech do kabryoletu. Ale zaraz stryj począł dyszeć.
— Cierpisz? — spytał ojciec.
— Tak, tak... dławi mnie!... tu... dław i! Duszę... się... Spotniały jestem... dreszcz mną w strząsa!...
Ojciec okrył go pledem, wyjął z kieszeni małą flaszeczkę z amoniakalną solą i dał mu powąchać.
— I czemuż nie chcesz mnie widzieć? — rzekł z serdecznym wyrzutem. — Pielęgnowałbym cię... wyleczył... cóż u licha mój Julku... czyż nie jestem twoim bratem?... Przecież nie uczyniłem ci nigdy nic złego?
Stryj pomiędzy dwoma zachłyśnięciami odparł:
— Dobrze... dobrze... przyjdź... i twoja żona niech też przyjdzie... Dusi mnie!
Nazajutrz matka i ojciec przyszli do »Kapucynów«. Zastali stryja w łóżku w ataku gorączki. Chciał wstać rano o zwyczajnej godzinie, ale omdlał i dostał wymiotów, poczem osłabły, złamany, drżący na całem ciele, położył się napo wrót. Ojciec zbadał go, opukał z największą starannością i wobec grozy sytuacyi nie mógł ukryć zmieszania.
— To nic — odparł — ale gdybyś się nie pogniewał, zawezwałbym drugiego lekarza na konsylium!... Wiesz, że ze mnie stary partacz... a zresztą człowiek nigdy nie zdaje sobie z tych rzeczy dokładnie sprawy, gdy idzie o kogoś z rodzin
Ale stryj odparł z rezygnacyą:
— Daj pokój... i pocóż to wszystko... Czuję, że wszystko się rwie we mnie... niedługo mi już tu... całem mojem pragnieniem jest, by mnie zostawiono w spokoju, by mi dano umrzeć jak chcę, wedle upodobania. Gdy będę zbyt boleśnie cierpiał, staraj się ulżyć mi, oto wszystko, o co cię proszę...
I z bolesną melancholią dodał:
— Śmierć moja nic nie zaważy... Zawsze smutno patrzyć na walący się stary dom, drzewo, dzwonnice... ale ja... nie dawałem schrony nikomu, ni plonów moich... nic we mnie nie śpiewało nigdy cudnego hymnu wiary, lub miłości. Jeśli umrę dobrze, jeśli odejdę spokojny, bez żalu, bez nienawiści, to śmierć będzie jedynym dobrym uczynkiem moim, i... może jedyną skruchą zażycia!...
Przerwał, gdyż dławiło go i dyszał ciężko. Po chwili dodał:
— Chciałbym jeszcze, by przesunięto łóżko tak, bym leżał naprzeciwko okna... kocham mój ogród, kocham moje drzewa i niebo... to wielkie niebo...
Ojciec był bardzo wzruszony, matka spoglądała w ogród zimna i obojętna.
Wreszcie z lodowatym uśmiechem rzekła:
— Rzeczywiście... piękny stąd widok!
Stryj stłumił grymas, zagasił zły płomyk, który mu się zapalił w oczach i westchnął:
— O, kocham to wszystko z innych powodów, których nie dostrzegasz, których nie pojmujesz, moja siostro.
Odwrócił się do ściany, wlepił oczy w pobladłe kwiaty obicia i zamilkł.
Większą część dnia spędziłem w ogrodzie, ale nie biegałem, nie bawiłem się, Nie miałem już dawnej ochoty. Wszystko wydawało mi się smutne, ponure, jakby zieleń okrywała się żałobą. Same nawet ptaki osowiały, a akacya wydawała mi się owem czarnem drzewem, które sadzą na grobach. Zatrzymałem się jednak na miejscu, gdzie stryj mój lubił siadać, długie swe nogi zanurzając w wysokiej trawie. Przypomniałem sobie jego zieloną kapotę, słomiany kapelusz, chód niepewny, dziwne wykłady, których się bałem ongi. Teraz już nie czułem strachu i czułem w tej chwili niejasno, przeczuwałem tkwiący w nich na dnie ból moralny, który możeby dał się był złagodzić tkliwością... Tak... w tej chwili kochałem go naprawdę i rozpamiętywałem, że on, tak zawsze gniewny, tak drażliwy, nie obruszył się na mnie ni razu, nie uczynił gestu zniecierpliwienia... Niepokój pędził mnie ciągle ku domowi, pytałem Magdy chcąc się dowiedzieć, jak się stryj ma, albo też cicho, na palcach podchodziłem do drzwi pokoju i długo długo wsłuchiwałem się w głośny, świszczący oddech stryja i szelest kroków mej matki po posadzce.
Wieczorem przyszedł kuzyn Debray.
— Ha... a to co? — zawołał — To taki z ciebie kroćset tysięcy?...
Zdziwił się ogromnie, że ojciec mój i matka uprzedzili go u łoża chorego i spojrzał po stołach i szufladach niespokojnym wzrokiem dziedzica.
Wyszliśmy z pokoju, gdyż zbliżał się czas obiadu.
— I cóż? — spytała matka.
— Stracony jest! — odparł ojciec. — Bo to nietylko choroba serca, ale jeszcze gorączka trawiąca!... Biedny Julek!
Przez cały wieczór, który ojciec spędził u »Kapucynów«, matka ze spokojem i drobiazgowością dobrej gospodyni, przeglądała wszystkie nasze czarne suknie, wiszące w szafie.




V.

Matka, czuwająca od trzech dni u łoża chorego, wyszła właśnie. Poszła do miasta po sprawunki, jak mówiła. Pozostałem sam na sam w pokoju ze stryjem. Choroba zniszczyła jeszcze bardziej jego twarz, bezlitośnymi szponami poryła nowe, głębokie zmarszczki na suchej, zwiędłej skórze. Gorączka zarumieniła zapadłe jego policzki plamami krwawemi, a oczy jego niezmiernie wielkie połyskiwały blaskiem nieludzkim pośrodku szerokich kół sinych. Od czasu do czasu opuchłą, drżącą ręką podnosił do ust filiżankę z napojem orzeźwiającym, a białym, obłożonym językiem mlaskał ustawicznie o podniebienie. Oddychał z trudem. Na marmurze komody stały symetrycznie uszeregowane flaszki, wydające woń apteczną, a na węglach kominka położona, syczała szkandela.
— Chłopcze — rzekł do mnie stryj — zamknij drzwi, by nikt nie wszedł... i przysuń się tu blisko do mnie. Mam ci coś powiedzieć... tobie samemu tylko... gdyż jesteś jedyną istotą, która mnie naprawdę kocha.
Smutek i słodycz, z jaką to powiedział, w zruszyły mnie, nie mogłem powstrzymać łez i wybuchnąłem nagle płaczem.
— Uspokój się, uspokój! — pocieszał mnie stryj tkliwym głosem — nie płacz moje dziecko i zrób o co cię proszę.
Zaryglowałem drzwi i usiadłem przy łóżku. Stryj uśmiechnął się do mnie i milczał chwilę zbierając myśli.
Po ogrodzie chodził kuzyn Debray i spluwał siarczyście. I on zainstalował się u »Kapucynów«  nie wydalał krokiem, pilnując z niepokojem mych rodziców. Obecność jego była dla stryja powodem ustawicznej irytacyi, chociaż czasem mówił doń, żartując: — Wiesz co kuzynie, gdy umrę, wypchasz mnie, przybijesz do jodłowej deszczułki w zgrabnej pozycyi z orzechem w łapach, jak wypychasz swoje kuny. — A kapitan odpowiadał: — Ale to swawolnik z ciebie Julku, nie widziałem chorego, któryby był do tego stopnia kroćset tysięcy starych furgonów!...
Uproszono kuzyna, by przynajmniej jak najrzadziej pokazywał się w pokoju chorego. Spędzał przeto czas na spacerowaniu po ogrodzie, albo bibliotece, gdzie usiłował odnaleść owe bardzo drogie i rzadkie księgi, które mu pokazywał swego czasu stryj. Chodził też często po całym domu robiąc w myśli inwentarz przedmiotów i zaglądając we wszystkie kąty z miną szpicla policyjnego.
Stryj obtarł spalone gorączką wargi, napił się tyzanny i głosem przerywanym począł mówić z bolesnym wysiłkiem:
— Drogie dziecko, parę miesięcy temu sporządziłem testament. Nie zapisuję nic, ani tobie... ani twej rodzinie... Matka tw ja pienić się będzie ze złości, ale ty jesteś w wieku, w którym nie przywiązuje człowiek tak wielkiej wagi do pieniędzy. Mam nadzieję, że nie będziesz później wspominał mnie z nienawiścią... Co... powiedz, znienawidzisz mnie?
— Nie stryju! — wybąknąłem zarumieniony i zmieszany.
Podziękował mi skinieniem głowy i ciągnął dalej: — Nie wnioskuj stąd, że cię wydziedziczam, bym cię miał nie kochać... Będziesz i tak dość zamożnym, bo rodzice zostawią ci tyle, że nie będziesz czuł braku mych pieniędzy... Od dawna powziąłem myśl ciekawą... zamierzyłem pewien eksperyment psychologiczny... o którym dowiesz się nazajutrz po mej śmierci... Więc nie masz do mnie żalu?... Powiedz! Naprawdę nie masz żalu?
— Ależ naprawdę stryju! — odparłem.
— Teraz słuchaj. Jak wszyscy, którzy źle spędzili życie, długo bałem się śmierci... Ale w ostatnich czasach dużo myślałem o niej, przywykłem do patrzenia jej w oczy, zadawania jej pytań... Teraz się jej już nie boję. Zdrzemnąłem się zeszłej nocy i przyśniło mi się, że ona jest jak olbrzymie morze, bez linii horyzontu, bez granic. Na owo morze popychało mnie coś i płynąłem na białej fali po białym bezkresie... W tej chwili wydaje mi się podobną do tego ogromnego obszaru nieba, na który spozieram i ma jak ono wielkie, utajone kędyś w niewymiernej głębi światła przeogromne.
Podniósł głowę z poduszek, wyciągnął ku oknu szyje i upojonym wzrokiem zatonął w bezmiernych oddalach.
Chmury o srebrnych rąbkach sunęły po niebie tu i owdzie różowym pokryte pyłem, tu i owdzie jakby zlodowaciałe, zielone, zimne, krystaliczne... Płynęły ponad lasem, rozsuwały, skłębiały na skrajach horyzontu, tworząc ciemne zwały i znowu pełzły kędyś w nieskończoność.
— Tak, rzekł stryj — śmierć podobną jest do tego nieba.
Milczał przez chwilę w ekstazie śledząc wznoszenie się chmur i opadanie ich poza las, potem sparł na nowo głowę na poduszkach, wyciągnął się w łóżku i począł mówić melancholijnym głosem:
— Zmarnowałem życie mój chłopcze... a zmarnowałem je dlatego, że nigdy nie mogłem całkiem opanować niskich żądz, tkwiących we mnie, ukrytych żądz księdza, namiętności odziedziczonych, urodzonych z mistycyzmu mej matki i alkoholizmu ojca... Nie myśl jednak, żem nie walczył!... O nie!... Tylko przegrałem... i oto umieram pobity, umieram skutkiem tej klęski... wówczas, gdym umyślił powrócić tu... w tę ciszę, w tę samotność, przysiągłem sobie, że zapomnę o przeszłości... że będę żył szczęśliwie... pracując, gdyż miałem wielkie plany... Ale nie mogłem... I tu, jak wszędzie, spotkałem się oko w oko z potworem... Wycierpiałem okrutne męki... przeto dobrze, że umieram... ale jeśli już żyłem w wieczystej pogoni za nieziszczalnem... w gorączce, w ciągłym rozdźwięku snów, które snuł rozum i żądza ciała, to chcę przynajmniej umierać pogodnie... Chcę, choćby to trwać miało bodaj dzień jeden, zakosztować niezaznanej nigdy roskoszy, pełni spokoju mózgu, serca i zmysłów...
Westchnął głęboko i mnąc nerwowo w dłoni trzymaną chustkę, milczał przez chwilę. Potem ciągnął dalej, a twarz drgała mu kurczowo:
— Wiem, gdzie poszła twoja matka. Domyślam się przynajmniej. Poszła do proboszcza... tak, niezawodnie do proboszcza... Chce, by proboszcz tu przyszedł i przyniósł mi to, co oni zowią pociechą religii... I nie pragnie tego dla mnie.. o, nie... drwi sobie ze mnie... ale dla siebie, dla twego ojca, słowem ze względu na dobre imię rodziny. Otóż nie chcę, by noga proboszcza tu postała choćby na chwilę!... Nie chcę!... To, co mi może powiedzieć, znam lepiej od niego... a wizyta tego bydlaka zirytowała by mnie strasznie, zamąciła mi spokój i zniweczyła pogodę ostatnich godzin życia... Jeśli Bóg istnieje... czyż sądzisz, że potrzebuje brać na się kształty tego ordynarnego, głupiego wołu, by mi się objawić... Jeśli zechcę się modlić, potrafię to uczynić sam... niech mi dadzą umierać, jak mi się spodoba. Czynię cię stróżem mego spokoju... Obiecaj mi, że gdyby proboszcz chciał przemocą się tu dostać, wygnasz go... że mu wytłumaczysz, iż nie chcę go widzieć, że nie chcę ani kłamliwych jego modłów, ani smutnej komedyi moralizatorskich nauk i tej całej strasznej ceremonii, którą odgrywają zazwyczaj przy łóżku umierającego. Cóż, obiecujesz mi, że to uczynisz? Czy godzisz się obronić mnie przed wszystkimi gwałcicielami mej agonii, nawet przed matką twoją?...
Wziął mię za rękę i patrzył w me oczy błagalnie niemal.
— Obiecujesz?
— Obiecuję ci drogi stryju! — zawołałem, czując, że w duszy mi się coś rozdziera.
— To dobrze drogie dziecko!... Dziękuję ci!...
Potem począł szeptać do siebie cichszym głosem:
— Dziwne rzeczy dzieją się we mnie.... Im bardziej dusza moja przycicha i uspokaja się, tem bardziej w umyśle zaciera mi się obraz Boga... Już go nie pojmuję... Bóg?... Bóg?... Gdym żył źle, wierzyłem weń... przerażał mnie... dziś daremnie go szukam... nie mogę go znaleść... gdzieś się podział... czyżby on był ideałem, abstrakcyą wyrzutu sumienia?...
Podumawszy przez chwilę zwrócił się znowu ku mnie i mówił:
— Nie smuć się drogie dziecko, nie smuć, gdy oczy moje spoczną na twej kochanej główce, niech nie dostrzegą łez... Uśmiechaj się do mnie... Nie trzeba płakać, gdy umiera ktoś, kogo kochamy... To tylko religia katolicka zrobiła ze śmierci przerażającą katastrofę, ale ona jest w istocie wyzwoleniem, powrotem niewolnika życia do prawdziwej ojczyzny, do stanu istnienia nieświadomego i słodkiego... Ach! chciałbym, by miast łez i żałoby w pokojach umierających grano, śpiewano, radowano się!... Chciałbym... chciałbym...
Przerwał... widać było, że szuka słów, myśli, które jednak uciekają...
— Nie wiem już, czegobym chciał — wyjęknął — nie... wiem... już... Mówię tak, bo czuję swój skon... chwilami czuję, jak życie ulatuje z mych członków, jak serce bić przestaje, a głowa, myśli zachodzą mgłą, stają się przestrzenią i wydaje mi się, że płynę już po bezkreśnem morzu, bez granic wymiarów, bez dna... Ale zanim przestanę istnieć, zanim zatonę w tej bieli radośnej, chciałbym ci dać coś lepszego od pieniędzy... tajemnicę szczęścia... Myślałem nad tem długo... długo... Ukochaj naturę moje dziecko, a będziesz dzielnym człowiekiem i szczęśliwym. Wszystkie ziemskie roskosze mają swe źródło w tej miłości, wszystkie cnoty... a wszystko, co od natury oddala jest przewrotne, zadaje rany, które się nie goją i wyrzuty sumienia, które plamią myśl... Ale chciałbym jeszcze co innego... chciałbym, byś mi czytał Paskala... znajdziesz go w bibliotece... Jestto mała książeczka ze złotym brzegiem na trzeciej półce na lewo, koło kominka... Idź!... Przynieś!...
Wróciłem z Paskalem i przeszło godzinę czytałem go na głos stryjowi.
Chwilami zasypiał, oddech jego słabnął i zmieniał się w cichy, ciągły jęk. Zamykałem przeto książkę i milkłem. Ale nie słysząc mego głosu budził się nagle, spoglądał, jakgdyby nie poznawał mnie i zbierał myśli, a potem szeptał:
— Tak... to ty... czytaj dalej moje dziecko... głos twój mnie kołysze... słucham tego co czytasz... słowa i myśli płyną ku mnie falą tak słodką... mgliste są... napoły rozpłynione w sen czarowny. Idą ku mnie jak nadziemskie zjawiska poprzez opary, poprzez biel chmur tego ogromnego morza migotliwego... czasem mają haftowane złotem suknie i długie jedwabne treny, a okryte całe klejnotami... tak pachnie od nich... Co za czar, co za dziwny czar mają zjawy gorączki... jakże żywe, jak barwne w blaskach śmierci!... Czemuż nie umiera się ciągle... co dzień... ach czemu?... Czytaj mój drogi... nie przerywaj, gdy się zdrzemnę trochę...
Czasem przerywał mi, a oczy mu błyszczały:
— Pamiętaj o obietnicy!... Proboszcz... matka... Bóg... zaczekaj!... Przestań... to mnie męczy... słowa teraz wykrzywione mają twarze, a myśli suną czarne, zwichrzone jak cienie... ach ta trąbka... ta trąbka... co gra tam w dali bez końca... o, jakże to mnie męczy... każ jej milczeć... chłopcze, proszę cię!... i ten dzwon... niech nie dzwonią... To proboszcz robi cały ten zgiełk piekielny. O, jakże mi dudni w uszach, jakby gromada trzmieli nadleciała... Wypędź je... chcę spać.
Gdy matka wróciła, stryj popadł w wielkie zdenerwowanie. Kręcił się w łóżku, odkrywał się aż do pasa i wyrzucał słowa bez związku... matka zbliżyła się doń:
— Nie mów mi nic — krzyknął — Nie chcę, by proboszcz przychodził... nie chcę jego Boga... nie chcę!... Chcę umierać spokojnie... Czemuż mnie tak dręczysz?
Przykryła go i rzekła łagodnie:
— Proboszcza spotkałam na ulicy drogi bracie... wiedząc, żeś chory... przyszedł... jest w ogrodzie!...
Stryj usiadł na posłaniu przerażony.
— Nie, nie! — powtarzał — Nie chcę! Nie chcę! Dajcież mi umrzeć spokojnie!...
Matka nalegała słowami tkliwemi, pieszczotliwym głosem, błagalnemi spojrzeniami.
— Pobędzie tu ledwo kilka minut... minutkę... no, pozwól...
Stryj wydał okrzyk wściekłości.
— Wynoś się precz!... Wynoś się... ty...!
Chwycił rękę matki i ugryzł ją strasznie w wielki palec.
— O czemuż nie jestem wściekły przeklęta babo! — wrzasnął — Cóż za roskosz sprawiłoby mi zarazić cię stara harpio i wydać na śmierć straszliwą!...
Tymczasem proboszcz Blanchard uchylił drzwi i wetknął do pokoju swą czerwoną, połyskującą od potu głowę. Stryj dostrzegł go, odwrócił się do muru i leżał nieporuszony. Niepodobieństwem było wydostać z niego słowa. Na pytania proboszcza nie odpowiadał i leżał bez ruchu, ponury, ze ściśniętemi zębami, zaczerwienionemi silnie policzkami i wzrokiem utkwionym w deseń obicia. Tylko palce jego rąk kurczyły się nerwowo i mięły kołdrę. Słyszałem jak serce głośno i prędko tłucze się w jego piersi i zęby zgrzytają. Proboszcz, zwątpiwszy we wszystko, podniósł obie ręce do sufitu i wreszcie wyszedł z pokoju wraz z matką, szepcząc słowa oburzenia.
— Czy chcesz stryju, bym czytał dalej? — spytałem trochę zawstydzony, że nie dotrzymałem obietnicy i przekonany, że w ten sposób zatrę wrażenie przykrej sceny.
Stryj nie poruszył się, ale usłyszałem, jak drżącym, cichym głosem nuci:

Pytał proboszcz dziewczyny,
Co piękne miała liczko:
Cóż ty masz moja miła
Pod bufiasty spódniczką?

Chciałbyś wiedzieć, o wierzę
Księżyno moja słodka...
Więc ci powiem: Zwitego
W kłębuszek mam tam kotka!

— Stryju! — prosiłem — Stryju!... odezwij się do mnie, spójrz na mnie!
Nucił dalej coraz cichszym głosem, nie poruszając się, ręce jego jeno skubały pościel jak szczypce kraba:

Chciałbyś wiedzieć, o wierzę
Księżyno moja słodka!...
Więc ci powiem: Zwitego
W kłębuszek mam tam kotka!...

Potem zasnął snem niespokojnym, budził się ciągle i płakał.
Zdenerwowany niesłychanie, złą miał noc. Gorączka wzmogła się w dwójnasób. Serce biło jak zegarek, którego sprężyna funkcyonuje nienormalnie, zdawało się, że w tem szaleńczem tętnie, w tem dzwonieniu okropnem, życie zeń ujdzie. Oczy miał okropne, błędne, ruchy wykonywał gwałtowne, gdyż wydawało mu się, że go ktoś chce zamordować. Ojciec, czuwający tej nocy wraz z Magdą, z trudnością ledwie zdołali go powstrzymać. Chciał wstać, wydawał dzikie okrzyki, rzucał się na urojoną istotę, która mu się zwidywała, śledził jej dziwaczne ruchy i szał go coraz większy ogarniał z każdą chwilą. Przywidział mu się proboszcz Blanchard.
— Szpiegujesz moją duszę bandyto! — krzyczał — Nie chcesz, by rozwiała się po wszechbycie... ty złodzieju!... Nie chcesz dopuścić, by zaznała szczęścia... Ale nic z tego... nie będzie twoją... ona jest tu (wskazywał na gardło ściśnięte skurczem )... ona jest tu... gryzie mnie... dławi! Ale nie wypluję... nie... wynoś się! Ojciec pochylił się nad nim, chcąc go uspokoić.
— Wypędź go! — rozkazał — O, patrz, teraz uczepił się gzymsu wielkiemi, czarnemi skrzydłami... O, patrz... fruwa... fruwa... brzęczy... patrz... teraz tam... zabijże go... ach, zabijże go raz!... Widzisz, wlazł pod łóżko... podnosi, podnosi mnie z łóżkiem... niesie... zabijże go... zabij łajdaka proboszcza!
Za małą chwilę poczynał płakać i przerażony kulił się w kącie łóżka pod kołdrą, jak małe dziecko.
Nad ranem uspokoił się. Po podnieceniu nocnem nastąpiło ponure wyczerpanie, głęboka prostracya mózgu i serca. Przez trzy godziny drzemał wstrząsany dreszczami nerwowemi, a po biednej, zmęczonej głowie snuły mu się snadź przywidywania jakieś okropne, bo co chwila wydawał okrzyki przerażenia. Gdy nie spał, wlepiał w nas oczy, w których widniała głębia przepaści i owa straszna, przygnębiająca, przerażająca martwota tajemniczego spojrzenia umierających zwierząt. Źrenice te nie odzwierciadlały już niczego żywego, w mętnej ich soczewce nie zostawiało śladu otaczające życie, ani wewnętrzne procesy w nich się nie odbijały. A powieki rozszerzone niezmiernie otaczały kołami nieruchomemi, blademi martwe, czarne źrenice, w których nie było światła. Raz zdawało mi się, że mnie poznaje, ale to było znikome światełko, które zaraz zagasło.
— Stryju — odezwałem się — Stryju!... Jestem Albert, twój Albert... czyż mnie nie poznajesz?...
Wpił we mnie oczy i głosem wezbranym bólem, nie artykułując słów płynących z jego ust jak łzy, zaśpiewał:

Chciałbyś wiedzieć, o wierzę
Księżyno moja słodka...

Od tej pory kuzyn Debray zaprzestał przechadzek po ogrodzie. Przesiadywał w bibliotece, nastawiając ucha i zjawiał się w kurytarzu za lada szelestem w pokoju. Ile razy wychodził stamtąd ojciec, lub matka, natykali się na niego. Stał przed drzwiami z wytrzeszczonemi oczyma i podejrzliwem spojrzeniem śledził ich ruchy.
— I cóż, coraz gorzej?
— Tak, coraz gorzej!
— Ach... wiecie moi państwo... trzebaby wszędzie pokłaść pieczęci?
Każdego ranka »kwoka« przynosiła mu butelkę wina owocowego, chleb trzyfuntowy i kawał zimnego mięsa. Jadł w bibliotece, spał tam także rozparty w wielkim fotelu stryja, budząc się co godzina, by podejść do drzwi i zdać sobie sprawę z postępów choroby. Jednego wieczora posprzeczał się z matką. Zaczęło się to szeptem, ale stawało coraz głośniejsze, wreszcie skończyło awanturą z okrzykami gniewu i pogróżkami. Kapitan zaczął jak zawsze:
— Wiecie moi państwo, trzebaby wszędzie pokłaść pieczęci!
A matka zniecierpliwiona tym ciągle powtarzanym frazesem, odparła:
— Cóż to właściwie pana obchodzi?... Przedewszystkiem nie wiem, co pan tu masz do czynienia?
— Co mam do czynienia... kroćset tysięcy? Co? Oto muszę pilnować, byście nie kradli i nie przenosili rzeczy do siebie.
— My?... Ja? To pan plądrujesz po szufladach! Sameś jest złodziej! Co pan tu robisz, jesteś mu dziesiątym kołem w płocie zaledwie!...
— Brakuje naczynia, sreber... dam znać do policyi!
— Ja cię drabie każę wyrzucić stąd żandarmom!
Ojciec dopiero zmusił do milczenia kapitana, który gotów był wyrecytować cały swój słownik przekleństw.
W miarę jak stan zdrowia stryja się pogarszał, kuzyn Debray stawał się coraz to bezczelniejszy i nabrał podejrzliwych nawyczek szpicla. Śledził rodziców, chwytał się najwstrętniejszego szpiegostwa i cynicznie nie krył się już ze swemi nadziejami. Ciągle powtarzał:
— Trzeba wszędzie pokłaść pieczęci, kroćset tysięcy!... Jestem generalnym spadkobiercą... o was nie ma ni wzmianki w testamencie... ksiądz drwił z was, kroćset tysięcy...
Osądził, że biblioteka zbyt jest odległa od pokoju umierającego. Przeniósł wielki fotel do kurytarza i teraz tutaj przepędzał całe dni i noce na placówce, radując się w duszy jękami, dyszeniem i charczeniem, dolatującem z łoża boleści, na którem dogorywał w strasznej, pełnej zwidywań agonii stryj. Słyszeliśmy, jak chodził, spluwał, klął i powtarzał:
— Trzeba wszędzie pokłaść pieczęci, kroćset tysięcy starych furgonów.
Pewnej niedzieli rano, pamiętam, oboje rodzice udali się do Viantais na poranną mszę. Ja i Magda zostaliśmy przy stryju. Od tygodnia nie przychodził do przytomności chyba na chwilę, ale momenty te szybko mijały. I w owych chwilach, kiedy umysł jego, szarpany szponami gorączki, przychodził do równowagi, strasznem było słuchać, jak mówił:
— Jakiżem szczęśliwy... jakiżem szczęśliwy, że mogę umierać w spokoju!... Co za roskosz wpływać tak na kołyszące się lekko fale morza bieli promiennej... drogie dziecko... czemuż mi teraz nigdy nie czytasz?... To sprowadza sny cudowne, to odpędza gorączkę... Przeczytaj mi coś z Lukrecyusza!...
Szał jego czasu owych okropnych nocy często przybierał formy erotyczne wyuzdania płciowego, dochodzącego do ostatnich granic. Podobnie, jak dawniej, gdy chorował na tyfus, wymawiał obrzydliwe słowa i dopuszczał się wstrętnych czynów. W owych chwilach matka nie miała odwagi zbliżyć się do łóżka, obawiając się nieprzewidzianej napaści, bezwstydnego uścisku, z którego raz z trudem niemałym ledwie się wydarła. Stryj objął ją w pół, przyciągnął gwałtownie do siebie, aż poczuła na ustach oddech zatruty i palący żar gorączki.
Ledwie pół godziny siedzieliśmy sami w pokoju tej niedzieli, gdy nagle stryj zrzucił z siebie kołdrę, stanął w pozycyi nieprzyzwoitej, a potem nimeśmy się spostrzegli, zlazł z łóżka i chwiejąc się na długich, wynędzniałych nogach z podniesioną koszulą, nagim brzuchem, podszedł w kąt pokoju. To, co się dalej działo, było tak okropne, przerażające, że słów mi brak, by opisać... Żądze cielesne długo tłumione i trzymane na wodzy, rozpętane teraz gorączką, pod wpływem zwidywań nigdy nienasyconego mózgu, tryskały z całej jego istoty, biły gorącą lawą. Był to wybuch namiętności przez całe życie palącej jego ciało... Z głową opartą o mur, ugiętemi kolanami, drgającemi lędźwiami, otwierał i zamykał ręce, jakby chwytał nagie ciała, wijące się pod nim, jakby obejmował zady wzniesione do góry, przyciskał do siebie piersi i brzuchy... Wydając dzikie okrzyki, ryki ohydnej roskoszy, udawał, że spółkuje, nurzał się w rozpuście urojonej, w której żądza miłości płciowej splotła się z żądzą krwi, w której szał pożądania zmysłowego łączył się z upojeniem morderczem. Wydawało mu się zapewne w tej chwili, że jest Tyberyuszem, Neronem, Kaligulą.
— Biczować ich!... drzeć pasy! — krzyczał.
Zgiętymi na kształt szponów palcami, rozdzierał powietrze i wydawało mu się pewnie, że targa żywe ciało kobiety, wargi jego wyciągały się do potwornych pocałunków, ssały krew z rozwartych, ociekających, świeżych ran. Ale najstraszniejsze na tem całem ciele konającego, targanem okropnym, szaleńczym paroksyzmem, były oczy, niby dwie czarne, puste jamy matowe, tępe, bez światła, bez myśli, oczy już umarłe, tkwiące w nadmiernie rozszerzonych, bladych, ramach nieruchomych, zesztywniałych powiek. W końcu ciężko padł na posadzkę, ale i wtedy jeszcze ręce jego szukały po ziemi dokoła miłośnego łupu.
Zdrętwiały ze strachu nie poruszyłem się z miejsca. W głowie mi się kręciło, ręce opadły i stałem w miejscu, choć chciałem uciekać, gdyż czułem, żem dostał się nagle do piekła. Ale bezwładność jakaś bolesna przykuła mię do podłogi i zmusiła pozostać przy tym biednym, strasznym potępieńcu.
Gdym ujrzał, że upadł, wydałem okrzyk i zawołałem do pomocy kuzyna Debraya, stojącego na czatach w kurytarzu. Stryj dał się wziąć bez oporu.
— Dobrze robicie — mówił — będę spał.
Gdyśmy go ułożyli na łóżku począł płakać, kwilić, nucić i posłyszałem znowu piosenkę, powracającą wciąż w gorączce, jako ironiczne i smutne opętanie:

Chciałbyś wiedzieć, o wierzę
Księżyno moja słodka!...
Więc ci powiem: Zwitego
W kłębuszek mam tam kotka!...

Od tej pory zakazano mi wchodzić do pokoju. Usadowiłem się więc w kurytarzu obok kuzyna Debraya, który jednak ni słowa do mnie przez cały czas nie przemówił. Chodził z końca w koniec wąskiej sionki, z rękami założonemi na plecy, zamyślony i zły, oburzony niezawodnie tem, że agonia przeciąga się poza wszelkie możliwe granice. Był znużony i brudny. Zazwyczaj lubił czystość, teraz ubranie miał pokryte pyłem, długą zmierzwioną brodę i czarny fular na kształt postronka skręcony i zawiązany na szyi. Czasem wchodził do biblioteki i słyszałem jak macał książki, potem wracał, siadał we wielkim fotelu i mruczał pod wąsem słowa, których nie rozumiałem.
A w pokoju ataki następowały po sobie coraz szybciej... i coraz były gwałtowniejsze. Poprzez drzwi dolatywały mnie okrzyki dzikie, zdławione, charczenie, jęki, czasem też odgłosy walki, trzask łóżka, skrzyp mebli, coś niejasnego, przeraźnego, co mi nasuwało przypuszczenie morderstwa. Od czasu do czasu słyszałem, jak ojciec prosił:
— Drogi Julku uspokój się... proszę cię uspokój się!
Czasem krzyczał stryj:
— Chodź tu!... Ach ladacznica... niech ją wychłostają!
Proboszcz Blanchard przybiegł, pobył pół godziny i wyszedł w towarzystwie matki. Matka szeptała:
— To straszne!... to straszne! Już nie poznaje nikogo.
— To raczej szczęśliwe — odpowiedział proboszcz — inaczej czyżby zgodził się... Ale nareszcie stało się... Ludzie nie potrzebują zaraz wiedzieć wszystkiego.
Przez cały ten dzień rodzice ciągle wychodzili i wracali, pospiesznie, trwożnie, zamęt i zdenerwowanie u wszystkich wzrastały z każdą niemal chwilą. Kapitan zacieśnił przestrzeń nadzorowaną i nie spuszczał oczu z drzwi, któremi wylecieć miała jedna, biedna dusza i... zniknąć.
Ale agonia wlokła się jeszcze przez dwa dni, dwa straszne dni, które mi się wiekami wydały. Nie wiem doprawdy jak się stało, żem nie oszalał. Żyłem w ustawicznym strachu i myśli mi się ćmiły ogarnięte dziwnym zawrotem, zmysły moje wstrząsane za często i zbyt gwałtownie nie reflektowały należycie odbieranych wrażeń i rzeczy najzwyczajniejsze przybierały kształty groźne, nienormalne, pozaziemskie. Zdawało mi się, że ojciec i matka, przechodzący kurytarzem, podobni do nieistniejących zjaw widm, płyną w powietrzu jak cienie, udzieliło mi się trochę szaleństwa stryja. Proboszcz, zjawiający się teraz dosyć często, wydał mi się cudownym, fantastycznym snem umysłu palonego gorączką. Podobnie jak stryjowi, zdawało mi się, że fruwa, bijąc powietrze olbrzymiemi czarnemi skrzydłami, niby jakiś wielki, po nury, krwiożerczy ptak. Chociaż przez ostatnie dwa dni nie wszedłem ni razu do pokoju, nie mogłem wygnać z pamięci przeraźnej wizyi stryja, ohydzącego się w rozpustniczym szalę. Ciągle scenę tę widziałem, dwoiła mi się w oczach, troiła i dopełniała obrazami widmowych orgij. Każdy jęk, każde zadławienie, konwulsya i czkawka, które dochodziły wyraźnie poprzez drzwi, przybierały w mej wyobraźni fizyczną postać, stawały się widzialne i dotykalne, a jednak rozbieżne jak sny, ruchy żywe, a paradoksalne, potworne, gesty trupie i przygnębiające. Chciałem uciec, nie mogłem, stałem przykuty do miejsca i wsłuchiwałem się w głos, który wraz z ostatkami życia wyrzucał z piersi zamierającej bluźnierstwa i sprośności, słuchałem ostatnich wybuchów buntu mózgu, ostatniego spazmu żądzy, na skon skazanej. I przychodziły mi na myśl słowa stryja:
— O, co za roskosz spłynąć tak na rozkołysaną lekko biel promiennego morza bez granic!... Chwilami myślałem, żem już umarł, że pada mi na piersi, że zakrywa mnie dławiąca ciemń wieczystego potępienia...
Drugiego dnia pod wieczór hałas ustał, głosy ucichły. Minęła tak może godzina w milczeniu. Noc już zapadła i żółte światło zajaśniało w szparach drzwi. Byłem sam. Kuzyn Debray zamknął się w bibliotece. Ojciec stanął w progu i zawołał mnie:
— Chodź moje dziecko — szepnął cicho — pożegnać się ze stryjem.
Dwie wielkie łzy toczyły mu się po pobladłych policzkach.
Wszedłem do pokoju. Stryj leżał z głową wciśniętą w poduszki. Twarz jego pokurczona była i bardzo żółta, ciało nieruchome, wyglądał na śpiącego. Od czasu do czasu spazm wstrząsał jego szczękami i rękami bezwładnie leżącemi na kołdrze, a z ust ledwie uchylonych wydobywał się dźwięk cichy, bulgocący jak odgłos wypróżnianej flaszki. Zapuszczona broda czarną plamą leżała na skórze pomarańczowej niemal, na kościach i wgłębieniach zapadłych policzków. U nóg jego klęczała matka i modliła się... Ach, czy się modliła!...
Zbliżyłem się, serce mi bić przestało, pochyliłem się i złożyłem pocałunek na czole stryja. I w tej krótkiej przelotnej chwili, kiedy wargi moje dotknęły zmartwiałej skóry, stanęło mi w myśli z nadzwyczajną wyrazistością całe życie tego biednego człowieka od pierwszego dnia, kiedy wziął moje książki szkolne i rzucił je za mur śmiesznym ruchem, aż do owej sceny, kiedy stał pod ścianą taki straszny, taki ohydny. Wybuchnąłem płaczem. Matka powstała, złożyła umierającemu ręce na piersiach i wsunęła między palce krzyżyk miedziany, zdawna przygotowany. Potem uklękła znowu.
Mimo bólu i smutku brzmiała mi ciągle w uszach nuta owej piosenki... słyszałem ją w każdym szeleście, w szepcie ust matki odmawiającej pacierze i rzężeniu coraz to cichszem, coraz bardziej gasnącem, podobnem do głuchego mruczenia kota:

Cóż ty masz moja miła
Pod bufiasty spódniczką?

A odpowiadało temu coś w głębi mej, wstrząsanej łkaniem piersi:

Więc ci powiem: Zwitego
W kłębuszek mam tam kotka!...

Gdym wszedł do biblioteki, kuzyn Debray stał na szczycie drabiny i przyświecając sobie świecą po raz tysiączny przeglądał książki. Od dawna wysilał się nadaremnie odnaleść owe drogie i rzadkie dzieła, które mu swego czasu pokazywał ksiądz Juliusz.
— No i cóż? — spytał — Cóż Juliusz? Jakoś nie słychać jego wycia.
— Umarł! — odpowiedziałem i łzy znowu rzuciły mi się do oczu.
Kapitan byłby spadł na wznak z drabiny, gdyby się był nie uchwycił półki.
— Kroćset tysięcy!... — zaklął.
Prędko zszedł na dół, pochwycił kaszkiet z ku niej skóry, porzucony na stole i wyszedł, wo łając:
— Trzeba wszędzie pokłaść pieczęci!




VI.

Rodzina Dervellów zgromadziła się w kancelaryi notaryusza, by wysłuchać testamentu stryja. Notaryusz pokazał naprzód i podał z rąk do rąk wielką, żółtą kopertę kwadratową, zamkniętą pięcioma, bardzo wielkiemi pieczęciami z żółtawego wosku, na której wielkiemi wypisane literami widniały słowa: »Mój testament«. Potem zwróciwszy uwagę zgromadzonych, że pieczęci są nienaruszone, złamał je i wyjąwszy z koperty arkusz stemplowanego papieru złożony we czworo, głosem powolnym i uroczystym odczytał następujący, dziwnej osnowy dokument:

U Kapucynów dnia 27 września 1868 roku.

Nigdy uwierzyć nie mogłem w powołanie księży wiejskich, narzucało mi się ustawicznie przekonanie, że zostali księżmi z biedy. Rzemiosło to, pociąga przedewszystkiem leniwych, którzy sobie obiecują życie pełne uciech prostackich, bez pracy, bez poświęceń, próżnych i złych, którym nie w smak bluza robotnicza, wyrodnych synów wstydzących się ojców o pochylonych grzbietach i namulonych rękach. Dla tych wszystkich ludzi stan kapłański jestto przedewszystkiem komfort i przepych w kościele, pieczeń na stole i niskie pokłony przechodniów. Gdyby te wszystkie nędzne istoty zazdrosne, chciwe i zrewoltowane chłopy byli urodzili się bogatymi, nie pomyśleliby ani na chwilę o wstąpieniu do seminaryum, a gdyby im nagle spadł na nos majątek, czemprędzej zrzuciliby »sukienkę duchowną«. Chcę ten mój pogląd wystawić na próbę, zademonstrować go publicznie. Tą właśnie demonstracyą jest niniejszy mój testament.
Pierwszemu księdzu tej dyecezyi, który pierwszy zrzuci sutannę, licząc od dnia mej śmierci zapisuję w całości mój majątek ruchomy i nieruchomy na który składają się następujące rzeczy:
1) Dom na parceli zwanej »U Kapucynów« z przyległościami, całem urządzeniem i wszystkiem co się w nim znajduje od piwnicy do strychu, jednak z wyjątkiem biblioteki, którą dysponuję inaczej.
2) Trzy tysiące pięćset franków rocznej renty w różnych walorach, której obligacja, brzmiące na okaziciela złożone są u notaryusza w Viantais.
3) Gotówkę, monetę brzęczącą, kupony, wierzytelności itd., które mogą się znaleść u mnie w chwili śmierci.
Nie wątpię, że gdy rozporządzenie moje zostanie opublikowane wielka liczba księży zrzuci sutanny i wszyscy zjadą się do Viantais dopominając się domu, renty, pieniędzy i mebli. Dlategoto zobowiązuję egzekutora niniejszego mego testamentu, by stwierdził niewątpliwie i oczywiście osobę »pierwszego księdza apostaty«. Czynię to jeszcze dlatego, że rozpęta to walkę, roznieci nienawiść, współzawodnictwo, złe czyny, podłe kłamstwa, spowoduje fałszywe świadczenia, słowem obudzi wszystkie złe instynkty i jasno i wyraźnie przy tej okazyi wyjdzie na jaw, jaką jest dusza księdza. Gdyby się zdarzyło, że naraz jakichś pięćdziesięciu, stu, czy dwustu księży zrzuciło w jednym dniu, jednej godziny i minuty sutanny, los rozstrzygnie, któremu z nich ma przypaść w udziale zapis, który czynię dobrowolnie, świadomie i z ochotą. Losowanie może się odbyć przez ciągnienie słomek, albo guzów chustki do nosa, pod ścisłym nadzorem egzekutora mego testamentu.
Ten niegodny, a dziś nieznany mi spadkobierca ma obowiązek zatrzymać nadal w domu Małgorzatę Couraquin starą moją służącą i płacić jej 120 franków rocznej pensyi, albo też, jeśli woli wypłacać jej aż do śmierci roczną rentę w wysokości 400 franków.
Proszę pana Servieres, właściciela realności w Viantais, mego serdecznego przyjaciela, by zechciał podjąć się funkcyj egzekutora testamentu, a zarazem, by był łaskaw na pamiątkę serdecznych, łączących nas stosunków, jakoteż tytułem odwdzięki za trud i kłopot jakie mu ścisłe przeprowadzenie mej ostatniej woli nałoży, przyjąć odemnie zapis biblioteki i to w stanie w jakim będzie się znajdywała w chwili mej śmierci. Zwracam jeszcze uwagę mego egzekutora na szczegół pewien. Znajdzie mianowicie w pokoju położonym naprzeciw biblioteki, po drugiej stronie kurytarza, bardzo stary drewniany kuferek, z uszami i rzemieniami z świńskiej skóry. Proszę pana Servieres, by czwartego dnia po mej śmierci raczył spalić ów kuferek w podwórcu realności w obecności sędziego pokoju, notaryusza i komisarza policyi.
W końcu wyrażam tutaj jeszcze prośbę, by pogrzeb mój był jak najprostszy, by nie odprawiano wcale mszy, by nie płonęły świece przez czas trwania obrzędu religijnego, słowem, by to był pogrzeb nędzarza. Zresztą oświadczam, że żadnej kwoty nie przeznaczam na swoją ceremonię pogrzebną i zdaję to na los szczęścia i na łaskę i niełaskę księdza proboszcza Blanchaida.

Ks. Juliusz Piotr Maryan Dervelle.

Notaryusz skończył czytanie. Kręcąc głową obrócił kilka razy w rękach arkusz stemplowanego papieru i zbadał go z najwyższą skrupulatnością.
— Na tem koniec — rzekł czyniąc gest zdziwienia — no i na tem koniec! — Podniósł się z fotelu i zapytał: — Czy życzycie sobie państwo, bym kazał sporządzić odpis dokumentu?
Na potakujący ruch głowy ojca zwrócił się z testamentem w stronę biura. Nastało straszne, przygnębiające milczenie. Kuzyn Debray nie ruszył się z miejsca, oczy utkwił w posadzkę i zdawał kamieniem nieruchomym i zimnym. Bezwład zupełny go opanował i zamienił w martwą bryłę. Po długiej dopiero chwili powstał, odetchnął z głębi piersi, i wrzasnął, aż szyby zabrzękły:
— Kroćset tysięcy starych furgonów!!
Nie patrząc na nikogo wyszedł, a z ust sypały mu się przekleństwa. Ojciec mój obawiał się zawsze w skrytości serca jakiegoś psikusa w ostatniej chwili, ale takiego testamentu nie mógł sobie wyobrazić, doprowadzał on go do rospaczy, przechodził wyobrażenie małomieszczanina i przerażał jako straszne świętokradztwo, którem zmarły aż po za grób przypieczętował swe życie bezbożne, wyzute z wszelkich uczuć wdzięczności, chaotyczne będące jedną mistyfikacyą. Ten testament był ostatnim wykrzyknikiem i ostatnim dyabelskim, grymasem, ostatnią czkawką tego człowieka, a grymasu tego nie zapomni już póki życia. Boleśnie dotykała go też obelżywa, milcząca w zgarda stryja okazana rodzinie, która go pielęgnowała i przeżyła wraz nim całą piekielną mękę agonii. Rozczulił się nad sobą samym, nademną i z wilgotnemi oczami i wezbranych sercem powtarzał półgłosem:
— Ni słowa o mnie!... Ani pamiątki nawet dla malca... No, żona moja... to jeszcze wyrozumiałbym... Ale ja... ale Albert?
Gdy notaryusz wrócił z odpisem, ojciec poczuł wielką ochotę wywnętrzyć się trochę i rzekł cicho, smutnie:
— To jednak przykra sprawa... przykra!... Mój Boże... nie o sam majątek idzie... mógł dysponować jak chciał... choć prawdę mówiąc ten testament jest bluźnierstwem... Ale sam sposób rani..., naprzykład ni słowa nie wspomniał o Albercie, a przecież to jego bratanek... Biedne dziecko... Proszę pomyśleć... gdyby mu naprzykład był zostawił bodaj bibliotekę... niedużo to... bagatela... ale zawsze coś... pamięć... Nie powiedziałbym ni słowa... Bo przecież i dawniej w Radonnai i teraz oto... tak długo... zaniedbywałem chorych... Ach, będą sobie teraz ostrzyć języki!
Notaryusz potakiwał, stosował swe wyrażenia, minę i gesty do wyrażeń ojca, intonacyi jego głosu i ruchów.
— Tak, tak mówił, to bardzo nieprzyjemne... bardzo nieprzyjemne... Nie daję panu rad, nie namawiam, ale wydaje mi się to łatwem do obalenia, nie wiem do jakiego stopnia, ale... Zresztą to pańska rzecz panie doktorze...
— Proces wyjęknął ojciec... O wszystko, tylko nie to... Czyż zresztą zagoi to rany w sercu?...
Ale włożył starannie kopię do portfelu i pośpiesznym krokiem wrócił do domu, gdzie oczekiwali Robinowie i żona.
Matka ledwie mogła się pohamować słuchając testamentu. Pani Robin wydawała okrzyki oburzenia, a pan Robin zadecydował:
— Nie ważny!... Całtiem nieważny!... Jestto obgaz bezbożności i niemogalności... Nieważny... pgawniczo nie ważny! I jatże wpgowadzić księdzagenegata w posiadanie? Ha... o tem ni słowa?... Ha! To wszystto nieważne!
Przez trzy godziny cytował komentarze procesu cywilnego i wyroki trybunału kasacyjnego. W oczach mej matki palił się ponury, straszny płomień nienawiści. Ojciec żalił się płaczliwie!...
— Nie wspomniał nawet o malcu!... Ach, gdybyście państwo wiedzieli jakeśmy go pielęgnowali!... Albert mu czytał na głos po całych dniach... Jego bratanek... czy to nie przechodzi pojęcia ludzkiego? Ach... dopieroż to b dą sobie drwić z nas Sérvierowie! Bagatela... biblioteka Sérvierom!... O, za pozwoleniem!...




Pogrzeb był prosty i krótki jak sobie tego życzył stryj. Był nawet wprost wesoły. Nie udekorowano kościoła, ni wielkiego ołtarza, organy milczały, zupełnie jak na pogrzebie nędzarza. Ale za trumną szedł tłum ogromny. Szeptano, śmiano się i komentowano testament księdza. Od grupy do grupy przebiegały żarciki i uwagi nie zdradzające wielkiego szacunku, wszyscy zaś debatowali nad kwestyą czarodziejskiego kuferka. Cały orszak pogrzebowy rozchichotany był, rozszeptany, a na tle tego hałasu odzywał się dzwonek: Derrllin!... Derrllin!... i skrzypiał jak drzwi nienasmarowane śpiew zapitego kantora. Na cmentarzu ciśnięto się i popychano, chcąc dostać się do grobu. Wydawało się, że wszyscy spodziewają się czegoś nadzwyczajnego, może tego, że stryj nagle uchyli wieko trumny, poraź ostatni pokaże język, wykręci młynka na obcasie i ciśnie ostatnie bluźnierstwo. Gdy dół zasypano, tłum rozpływać się powoli począł rozczarowany, i zły, że nie wydarzyło się nic nadprzyrodzonego i komicznego. Nikt nie pokropił mogiły święconą wodą, nie rzucił na nią kwiatu.




Czwartego dnia po pogrzebie udaliśmy się obaj z ojcem do »Kapucynów«. Pan Robin, który miał asystować w całopaleniu uparł się, byśmy przyszli. Zastaliśmy już notaryusza, pana Sérvieres i komisarza policyi. Pośrodku podwórza ułożono coś w rodzaju małego stosu z kilku kawałków drzewa i gałęzi suchych, oraz smolaków mających ogień podsycać. Pan Robin pokładł wszędy u »Kapucynów« pieczęci. Stwierdzono, że pieczęć zamykająca kuferek nie została naruszoną, potem pan Sérvieres wraz z komisarzem policyi wynieśli go na podwórze i ostrożnie ustawili na stosie. Nastała chwila podniecenia ogólnego, strachu niemal. Wszystkich niepokoiła zagadka spoczywająca na dnie. Więc miała rozpaść się w proch! Bano się jej, ale chciano poznać. Wszyscy tedy wlepialiśmy oczy pożądliwe w deski, w obrzydliwie grube okute nieprzejrzyste, deski, które nam zasłaniały rzecz nieznaną... Sędzia pokoju pobladły, drżący zbliżył się do ojca i szepnął.
— A gdyby tak tufeget zawiegał mategye etsplodujące?! — Ojciec go uspakajał.
— Gdyby rzecz się tak miała, bądź pan przekonany, że zleciłby mnie, bym stos podpalił.
Pan Sérvieres włożył zapalony zwitek słomy między gałęzie i smolaki. Z początku poczęły buchać gęste kłęby dymu i unosić się prosto niemal w górę lekkim jeno powiewem pochylane ku zachodowi. Zwolna ogień rozjarzył się, płomienie strzeliły w górę, żółto sine języki poczęły lizać gałęzie i ściany kuferka, który zapalił się i runął w głąb stosu. Boki stoczone i zbutwiałe rozwarły się nagle, rozleciały, a z wnętrza wypadło mnóstwo papieru, pokrytego dziwacznymi rysunkami. Ujrzeliśmy wijące się w ogniu ogromne zady kobiece, obrazki faliczne, nagie ciała, piersi, brzuchy ze sterczącemi w powietrzu nogami, szeroko rozwarte uda, splecione w satanicznych uściskach ciała, sceny pederastyczne, okropne w tem pozornem życiu, które im nadawały buchające płomienie w tem skłębieniu i szaleńczym wirze. Wszyscy blizko stojący zapatrzyli się w niespodziewany obraz.
— Odejdź chłopcze! Odejdź! — rzekł do mnie ojciec.
Wziął mię za ramię i pchnął w głąb podwórza.
— Odejdź!... Odejdź...
Oddaliłem się strasznie zmieszany i stanąłem u wylotu alei laurowej. Przez jakiś kwadrans wszyscy pięciu stali pochyleni nad stosem a na ich długich, wyciągniętych szyjach chwiały się głowy z oczami chciwie, pożądliwie wytrzeszczonemu.
Ogień zagasł, dym się rozwiał, a oni ciągle stali jeszcze wpatrzeni w stygnące popielisko.
Powracano do Viantais w milczeniu. Przyszedłszy na plac, w chwili gdy ojciec żegnał się z panem Robin podniosłem oczy w górę na piętro domu panien Lejars. Za oknem siedział Jerzy bardziej jeszcze pochylony, zastraszony, chudy niż zwykle i szył. Ręce jego poruszały się miarowo wznosząc i opuszczając igłę.
— Do widzenia wieczorem! — rzekł ojciec do sędziego.
— Do widzenia! — odparł p. Robin.
I poczęło się na nowo dawne życie... Ojciec wykrzykiwał tego wieczoru z zaciekawieniem po kilka razy:
— Ale co on u licha mógł robić w Paryżu?
A mnie wydało się, że słyszę daleki, przytłumiony, śmiech szyderczy, odpowiadający mu z głębin jakichś podziemnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Franciszek Mirandola.