Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bliżej rozważył i zabierał się do urzeczywistnienia. Zostawiał tedy pierwsze i przerzucał się do innych bardziej jeszcze skomplikowanych, dziwaczniejszych, a równie niewykonalnych w praktyce. Wtedy to, około wieczora, namęczywszy się przez dzień cały, zły, zniechęcony chwytał trąbkę i z wściekłością wygrywał na niej w taki sposób jakby rąbał drzewo, lub chciał wywołać awanturę z kimś na ulicy, a to w celu ukojenia nerwów i zapomnienia choć na chwilę o zalegającym duszę smutku.
Pewnego dnia, gdy był sam w gabinecie biskupa dostrzegł na kominku kilka sztuk złotej i srebrnej monety. Instynktownie, bez żadnego jeszcze wyraźnego planu upewnił się spojrzeniem czy drzwi dobrze zamknięte i czy ktoś nie patrzy. Potem stąpając na palcach zbliżył się do kominka. Żółto i biało połyskujące pieniądze, miał tuż blisko, pod ręką, leżały w nieładzie jak je rzucono od niechcenia, po wydobyciu z kieszeni. Z rozdętemi nozdrzami z połyskującemi od żądzy oczyma przeliczył je ksiądz Juliusz kilka razy. Było jednaście złotych luidorów. Ostrożnie, nie poruszając innych wziął jednego. Gdy go chował głęboko do kieszeni sutanny pod chustkę czuł w końcach palców dreszcze, jakby lekkiem łaskotaniem po włosach wywołane. Serce mu biło szybciej, ale równo i doznał słodkiej, fizycznej radości. Nie przyszło mu na myśl, że popełnia podłość, czyn hańbiący,