Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie myślał wcale. — Będzie miał równy rachunek — rzekł do siebie na wspomnienie biskupa. I spojrzawszy znowu na kupkę złota, na której jakoś nie znać było ubytku dodał jowialnie: — Zbyt równy nawet! — Wziął drugi luidor. Trzeci wysunął mu się z palców i padł na marmur z metalicznym dźwiękiem. Zawahał się zmieszany. Czyż wziąć i ten czy może zostawić? Ej, możeby było widać, pomyślał i ostrożnie położył na swojem miejscu z żalem. Zresztą postanowił zachodzić tu częściej w godzinach, w których jak wiedział nie zastanie biskupa, i spozierać po meblach uważniej niż to czynił dotąd. Naturalnie, nie było nadziei, by mu kiedy wpadł w rękę milion, ale jakiś luidor, dwa,... od czasu do czasu... to uczyni razem i tak dość poważną sumkę po pewnym czasie. Całkiem spokojny rozparł się w fotelu i zatopił w rozmyślaniu. Gdy biskup wrócił Juliusz nie uczuł najmniejszego zakłopotania i rozmawiał z nim tonem najswobodniejszym, wprost z życzliwością całkiem szczerą. Był grzeczny. I ta nawet uprzejmość nie była wcale komedyą, była szczera i głęboka. W tej chwili czuł iście synowskie przywiązanie do staruszka, spokojną, wolną od wszelkich wyrzutów sumienia wdzięczność, jakiej dotąd, wśród swych zwyczajnych przeskoków od nienawiści do czułości nie doznawał jeszcze. Dusza jego stała się łagodną, rozgrzało się serce od nurtujących w niem rozko-