Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sznych uczuć i myśli szlachetnych. Kradzież uczyniła go lepszym. Nie spieszył się z odejściem, szczęśliwy, że może być blisko swego opiekuna i być dlań uprzedzająco grzecznym. Z ust mu płynęły słowa pieszczotliwe, miłe, jakiemi zazwyczaj obsypują kobiety mężczyznę zdradzonego przed chwilą, wyrażenia serdeczne, ciepło budzące i utrwalające zaufanie. Biskup rozkoszował się czas jakiś pogadanką, doznając prawdziwej, szczerej radości, a gdy ksiądz Juliusz odszedł mruknął sam do siebie rozpogodzony: — Czasem gwałtowny trochę, to prawda... trochę szusowaty... mój Boże, czyż to dziwne?... Ale grunt dobry... szlachetny!
Ksiądz Juliusz schował dwa skradzione luidory do szuflady swego biurka i obrzuciwszy melancholijnem spojrzeniem trzy małe kuferki zawierające w postaci książek wszystkie jego oszczędności, wszystkie niedostatki, wszystkie niskie postępki i kłamstwa ostatnich miesięcy, westchnął:
— Dwa marne luidory!... co za nędza! Nie wystarczy mi nawet na Bollandystów!
Gdy się zbudził rano przyszła mu świetna myśl do głowy. Zerwał się, narzucił na siebie niedbale odzienie, pobiegł do kaplicy, odprawił jak się tylko dało najprędzej mszę i wyszedł z domu. Zimno było, padał deszcz drobny, gęsty, ostry wiatr przeganiał po niebie wielkie, brudne chmury jakby umaczane w atramencie. Ale nie czuł ni zimna, ni deszczu, ni wiatru. — No, teraz chyba — mó-